I

Szatyka stanęła na środku sprofanowanego kościoła. To właśnie w takich miejscach najłatwiej było złamać barierę między piekłem a ziemią. Miejsca, które zostały pozbawione świętości, w pewien sposób przyciągały istoty pokroju Saren. Negatywna energia i odwrócenie się od tych, którzy bronią ludzi przed piekłem było wszystkim, czego wysłannik diabła potrzebował.

Ruszyła do drzwi, by po chwili wyjść na światło dzienne. Początkowo blask najjaśniejszej z gwiazd ją oślepił. Potrzebowała chwili, by jej oczy przyzwyczaiły się do jasności. W końcu w piekle zawsze było ciemno. Ludzi uwielbiali światła. Zawsze ciągnęło ich w jego kierunku. Więc jak lepiej katować człowieka jak jego brakiem? Rozejrzała się, by po chwili stwierdzić, że okolica jest opustoszała. To były bardzo dobre nowiny. To był jeden z tych elementów, których potrzebowała do swojego planu.

Ruszyła przed siebie, by dotrzeć do najlepszego miejsca do poszukiwań idealnej ofiary. Trzech nieszczęśliwców, którzy staną się jej przepustką do tronu piekła. Kiedy wkroczyła na teren miasta, dostrzegła wyraźną różnicę. Ulice były niemal pełne. Wszyscy gdzieś się śpieszyli lub po prostu marzyli o powrocie do domu po ciężkim dniu pracy. Najmłodsza z potomstwa diabła nigdy tego nie rozumiała. Wypruwanie sobie żył w pracy, której się nienawidzi dla korzyści majątkowych. Absurdalnie i niezrozumiałe, jednak bardzo radosne. W końcu mało co tak dobrze pokazywało ludzką zachłanność i materializm. Pożądanie bogactwa było grzechem, które nieuchronnie prowadziło do kolejnych. A nic tak nie cieszyło córki samego Lucyfera, jak ludzki grzech.

Ludzie. Gatunek ciekawski i kochający wpychać nos w nie swoje sprawy. Saren nigdy szczególnie to nie obchodziło. Wbrew temu, co dzieci Boże miały w zwyczaju mówić, od ciekawości do pierwszego piekielnego stopnia daleka droga. Jeden, kiedy szła chodnikiem, a ludzie, których mijała posyłali w jej stronę krzywe spojrzenia, nie mogła się nie zdenerwować. W końcu nie była cholerną Angeliną Jolie, żeby wszyscy tak na nią patrzyli. Chociaż, kiedy wybierała ubrania na dzisiaj, mogła to lepiej przemyśleć. W końcu w obcisłej sukience, opiętej niczym druga skóra, czarnych kozakach i skórzanej kurtce wyróżniała się na tle mas wracających po całym dniu pracy. I mimo tego, że w środku cała się gotowała to na zewnątrz, szła dumna niczym prawdziwa królowa. Znała ten gatunek na tyle, by wiedzieć, że nic nie zdenerwuje ich tak jak jej duma i pewność siebie. Tego nienawidzi najbardziej. Szczęścia drugiego człowieka była niczym trucizna zżerającą ich od środka. Najmłodsza z potomków diabła była gotowa założyć się o koronę piekła, że określenie 'suka' pasowało idealnie do wszystkich kobiet ładniejszych i szczęśliwszych od kobiety przypinającej te łatkę. I to było najpiękniejsze. Ta cała nienawiść, którą tak w sobie pielęgnują.

W końcu dotarła do miejsca docelowego. Klub 'Hell of heaven' był jej ulubionym miejscem w całym mieście. Zawsze mogła liczyć tutaj na dobrą zabawę i doborowe towarzystwo.

Klub świecił pustkami. Co chyba nie powinno nikogo dziwić zważywszy na porę. Kobieta podeszła do wysokiego barmana, który siedział znużony za barem.

Mężczyzna był wysoki i nieludzko wręcz blady. Jego skóra pozbawiona była choćby najmniejszej skazy. Ciemne dłuższe włosy zaczesane do tyłu mocno odcinały się od linii bladego czoła. Na tle bladej twarzy wybijały się tęczówki tak zielone, że wręcz nieludzkie.

— Trochę nie za wcześnie na picie? — Barman podszedł do lady, posyłając w stronę kobiety zadziorny uśmiech.

— Ziemia to chyba słabe miejsce dla sługusa piekieł. — Brunetka postanowiła zignorować jego pytanie. — Więc co tutaj robisz? — Usiadła na wysokim stołku i odwzajemniła uśmiech mężczyzny.

— Nie ty pierwsza żartujesz z naszej nazwy. — Postawił przed kobietą szklankę. — Jadnak skoro tak bardzo chcesz napić się na koszt firmy. — Otworzył jedną z butelek whiskey i nalał jej zawartość do szklanki. — To proszę bardzo.

— Jestem córką Lilit i Lucyfera. — Na te słowa mężczyzna wbił w nią podejrzliwe spojrzenie. Tak jakby patrzył na kogoś nie do końca przy zdrowych zmysłach. — Moja matka jest matką wszystkich demonów. Dzięki temu wyczuwam waszą obecność. — Uchwyciła szklankę swoją bladą dłonią i przystawiła ją do krwistoczerwonych ust. — A ty wyczuwasz nieczyste myśli tak więc będziesz mi potrzebny wieczorem.

— Czemu mam się zgodzić? — Mężczyzna nie zamierzał być ustępliwy. Swego czasu Lucyfer pomiatał nim w piekle. Zresztą jak wszystkimi demonami. Kiedy w końcu się od niego uwolnił nie zamierzał stać się sługusem jego potomkini.

— Bo wkrótce to ja zawładnę piekłem. — Wzięła łyk alkoholu, by uzyskać efek napięcia. — I myślę, że wolałbyś być mi bliski.

— Jesteś taka sama jak on. — Parsknął zirytowany i odwrócił się od Saren. Szybko jednak tego pożałował.

Kobieta unisła dłoń, zaciskając ją w pięść. Na ten gest demon złapał się za głowę, która przyniosła mu nagle olbrzymie cierpienie. Saren jako córką matki wszystkich demonów posiadła dar ich kontroli. Nie była ona tak wielka, jak u jej rodzicielki jednak ją posiadała. Mogła dzięki niej panować nad demonami niższego szczebla.

— Chciałam być miła. — Założyła nogę na nogę, poprawiając się na krześle. — Jednak wy demony zawsze musicie utrudniać.

— Zgoda. — Oparła się o blat baru, tak by nie spotkać się z posadzką. — Co mam dla ciebie zrobić?

— Nie proszę o nic wielkiego. — Wzięła kolejnego łyka alkoholu, by podenerwować mężczyznę. — Po prostu tego wieczoru wskażesz mi kogoś o nieczystych intencjach.

— Skąd wiesz, że to potrafię? — Mimo jej wyraźnej przewagi nie chciał dawać tak łatwo sobą pomiatać. W końcu nie był aż tak słaby. A przynajmniej się za takiego nie uważał.

— Jesteśmy poniekąd rodzeństwem. A ja lubię znać członków swojej rodziny.

Lilith tworzyła demony, wyrywając sobie poszczególne części ciała. Każda nadawała demonowi nieco inne cechy. Jej córka różniła się od jej demonów, jednym bardzo istotnym elementem. Została poczęta w łonie kobiety i posiadała ojca. Demony były częściami jej ciała a Saren była jego produktem. Była o wiele potężniejsza. Jednak by dać jej życiu, musiała umrzeć. Piekło bowiem nie zwykło dawać życia. Ceną za urodzenie dziecka Lucyfera jest śmierć. Dlatego też każde z jego dzieci posiadało inną matkę.

— Ciężko nazwać nas rodziną. — Z trudem się wyprostował, posyłając w jej stronę nienawistne spojrzenie. — Zgadzam się.

— Przyjemnie robię się z tobą interesy Miranie. — Opóźniła zawartość szklanki, odkładając ją z impetem na blat. — Miło wiedzieć, że na przynajmniej jednym bracie mogę polegać.

— Oby cię piekło porzuciło. — Zabrał szklankę z blatu, nawet na moment nie spuszczając córki swej stwórczyni z oka.

— Tak jak zrobiło to z tobą? — Leniwie podniosła się z krzesła z satysfakcją obserwując jak demon traci kontrolę. — Będę tutaj koło dwudziestej.

— Ja nigdzie się nie wybieram.

Saren posłała w jego stronę triumfalny uśmiech i ruszyła w stronę wyjścia. Kierując się w jego stronę, zdołała rozejrzeć się po lokalu. Spodobał jej się. A kiedy jej coś się podobało prędzej czy później stawało się jej własnością.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top