Rozdział 27


TYLER

Nie mogę zamknąć oczu, bo to znów do mnie wróci. Pojawi się w najmniej odpowiednim momencie i sprawi, że stracę nad sobą kontrolę. Tak jest zawsze i dopiero teraz zrozumiałem jak bardzo mój własny ojciec, skrzywdził moją popierdoloną psychikę. Zrobił coś czego nie powinien a ja mu na to pozwoliłem. Wszyscy pozwoliliśmy, bo kiedyś to było zabawą. Każdy nas się bał a my mogliśmy patrzeć na nich z góry.

Jednak teraz to zaczęło wymykać się spod kontroli. Tu już nawet nie chodzi o pieniądze. One dawno straciły znaczenie.

Opieram głowę na kierowcy i biorę głęboki wdech. Muszę się kurwa uspokoić, bo inaczej zwariuję. Nie chcę pokazać Liv jak bardzo pojebany jestem. Ona mnie zostawi, gdy dowie się skąd wracam. Właśnie dlatego Simon odszedł. Zrobi wszystko dla Chloe i chce ją chronić. A ja zamiast zachować się tak samo, poddałem się. Myślałem, że to Chase jest słaby.

Przenoszę spojrzenie na swoje dłonie i klnę pod nosem na widok krwi. Odwracam się szybko do tyłu, szukając jakieś szmaty do wytarcia tego świństwa. Łapię za szary materiał koszulki treningowej i starannie ścieram pozostałości krwi.

- Ja pierdole – warczę pod nosem.

Chowam brudną koszulkę pod przednim siedzeniem i wychodzę z auta. Muszę jak najszybciej ją zobaczyć. Dla niej nie jestem ten najgorszy. Ona nie wie co siedzi w mojej głowie i jak wiele zrobiłem dla pierdolonych interesów ojca. Idę prosto do domu, w którym ostatnio spędzam więcej czasu niż w swoim mieszkaniu. Nie czekam nawet aż ktoś mi otworzy. Po prostu chwytam za klamkę i sam wchodzę do środka. Kieruję się po schodach na piętro, ale tuż przed drzwiami jej sypialni, zatrzymuję się.

- No odbierz!

Obserwuję uważnie jak Chloe wciska telefon w dłoń Liv. Nie odbiera. Patrzy dziwnym spojrzeniem na komórkę, która nadal wydaje wkurwiające dźwięki, które doprowadzają mnie do szału.

- Kto dzwoni? – pytam, zaciskając prawą dłoń w pięść.

Jestem wkurwiony. Ten dzień okazał się kompletną porażką i miałem nadzieję, że to właśnie tutaj odnajdę spokój.

To co zrobiłem, było konieczne. Nie mogłem sprzeciwić się ojcu. Nasza matka nie przeżyłaby jego straty.

- Tyler – szepcze cicho Liv, przenosząc na mnie swój przestraszony wzrok.

Dźwięk komórki cichnie, co od razu daje ulgę mojej bolącej głowie. Ruszam w stronę swojej dziewczyny, ale zastygam w bezruchu, gdy ona odrzuca nagle telefon na łóżko i zbliża się do mnie, kładąc szybko dłonie na mojej spiętej twarzy.

Kto kurwa do niej dzwonił?

- Co tu robisz? – pyta dziwnym głosem.

Rzucam spojrzenie na łóżko i chwytam za jej dłonie, by oderwać ją od swojej twarzy. Ruszam w kierunku komórki, ale Chloe mnie zatrzymuje w połowie drogi. Mówi coś, prawie piszcząc, ale ja nie zwracam na to uwagi. Bo ten jebany telefon zaczyna znów dzwonić a na wyświetlaczu widzę imię doktorka.

- Dlaczego on do ciebie dzwoni? – pytam przez zaciśnięte zęby.

Panuję nad sobą. A przynajmniej się staram.

Nie ukrywam, że jestem zazdrosny. Godzinę temu musiałem poderżnąć gardło jakiemuś meksykaninowi, przez co poczucie winy będzie zżerało mnie stanowczo za długo. Chciałem tu odetchnąć a zamiast tego, wkurwiam się jeszcze bardziej.

Łapię za telefon, odbierając połączenie zanim dziewczyny mnie powstrzymają.

- Liv, wiem, że ostatnio może powiedziałem o jedno słowo za dużo, ale rozmowa chyba nam się należy i...

Słucham ze spokojem jak ten debil pierdoli mi do ucha o spotkaniu z moją dziewczyną. Dłoń zaczyna mnie boleć od zaciskania i jeśli się nie powstrzymam, to zaraz rozjebię telefon Liv.

- ... mogę przylecieć do Portland, żeby...

- Jeśli pojawisz się przed jej domem, to połamię Ci nogi – przerywam mu warknięciem.

Zrobiłbym to z przyjemnością. Bez zawahania.

- Tyler – odzywa się po chwili ciszy.

Słyszę jak Liv krzyczy, żebym oddał jej telefon, ale ignoruję to. Odwracam się w jej stronę i parskam cicho śmiechem, gdy próbuje doskoczyć do mojego ramienia. Unoszę rękę wyżej, przytrzymując telefon przy uchu. Jest za niska, by dosięgnąć. Wspina się na palcach, ale to nic nie daje.

- Mam nadzieję, że bardzo dobrze rozumiesz moje ostrzeżenie – mówię, obserwując uważnie ruchy Liv. – Drugi raz nie powtórzę.

- Powinieneś dać nam szansę na rozmowę.

Idiota.

- Żadnej szansy...

Mój głos milknie nagle, gdy moja dziewczyna wspina się na łóżko i przygotowuje do...

Skoku? Nie mam kurwa pojęcia co ona odpierdala, ale widząc złość w jej oczach, zaczynam być ciekawy. Odsuwam się o krok do tyłu, chcąc zobaczyć co zrobi.

- Powiedz jej tylko, że nie mam pretensji. Wybrała to co było dla niej ważniejsze.

Odrywam telefon od ucha w momencie, gdy Liv rzuca się na mnie z rozłożonymi rękoma.

- Oddawaj to! – krzyczy, wbijając długie paznokcie w moje ramię. – Nikomu nie będziesz łamał...

- Kochanie – wybucham głośnym śmiechem, po czym owijam ramiona wokół jej smukłego ciała, chcąc unieruchomić. Jest cholernie groźna. – Uspokój się.

Rzucam telefon na podłogę i chwytam za jej pośladki, unosząc wyżej. Zaciskam usta w wąską linię, gdy przejeżdża paznokciem po skórze. Kurwa, to naprawdę boli.

- Tak się nie robi! Nie można zabierać telefonu i... - milknie, gdy obracam się niespodziewanie w stronę ściany i przyciskam ją do zimnego betonu. – Sama chciałam z nim porozmawiać – mówi zdyszana.

Jest tak bardzo wściekła, że jej oczy zmieniają swój kolor na praktycznie czarny. Wierzga nogami, kopiąc mnie po udach, ale nie czuję już tego bólu. Przenoszę dłonie na jej twarz, zatrzymując w miejscu. Zbliżam się do jej wkurzonych ust i całuję lekko. Boję się, że zaraz mnie ugryzie, więc nie naciskam. Czekam cierpliwie aż przestanie się wkurwiać.

- Jestem zazdrosny – szepczę prosto w jej rozchylone wargi. – W chuj zazdrosny.

- Nie masz o co – odpowiada równie cicho.

Ona jest dla mnie wszystkim. Spalę każdego kto się do niej zbliży i żadne zapewnienia mnie nie przekonają.

Salvatore mają zazdrość we krwi.

- Czuję się z tym źle, że go okłamywałam – przyznaje, dotykając dłońmi tyłu mojej głowy. – Chciałam tylko powiedzieć mu, że...

- Że jesteś moja i może spierdalać ze swoją gównianą rozmową? – pytam, ukazując zarozumiały uśmiech.

Przy niej zapominam o innym świecie. Nic nie jest już ważne. Wkurwienie odeszło w niepamięć, bo jedyne co mnie teraz obchodzi to jej tyłek przylegający do mojego krocza. Wierci się niespokojnie co tylko pogarsza całą sprawę. Czuję jak fiut podnosi się, szukając swojego nieba.

Składam czuły pocałunek na jej szyi, po czym ssę gorącą skórę i...

- Wiecie co? – odzywa się głośno Chloe, sprawiając, że się zatrzymuję. – Ja już chyba pójdę.

Liv wyrywa się nagle z moich ramion i piszczy jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że w pokoju nadal jest przyjaciółka, która ogląda nas od samego początku.

- O mój Boże! – Odciąga mnie od swojej szyi. – Tyler, postaw mnie na nogi!

- Nie, nie – mówi Chloe z głośnym śmiechem. – Nie przeszkadzajcie sobie.

No i to kurwa rozumiem.

Odrywam Olivię od ściany, ale nie puszczam. Chwytam ją mocniej w pasie, by mi się nie wyślizgnęła i idę szybko do łazienki. Rzucam Chloe lekki uśmiech, patrząc jak w pośpiechu chwyta swoją torebkę z szafki przy łóżku.

Ona wie, że nie można przeszkadzać w takiej sytuacji.

- Jesteś...

- Napalony? – kończę za nią, kopiąc za nami drzwi. Podchodzę do kabiny prysznicowej i wpycham się do środka. – Kochanie, mogę pokazać ci jak bardzo.

Wiedziałem, że znajdę przy niej ulgę.

Nie pamiętam już co zrobiłem w porcie. Nie przejmuję się resztkami krwi na koszulce w aucie. Nie myślę o tym jakim skurwielem jest mój własny ojciec. Zapominam, że doktorek do niej dzwonił, podnosząc ciśnienie w moich żyłach.

Bo ona sprawia, że na moich ustach pojawia się pierdolony uśmiech. I tylko ona potrafi to zrobić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top