ू chwycić purpurowe chmuryु

 Chmury sunęły powolnie po niebie, które lśniło barwami, które oznaczały, że słońce zaniedługo skończy swą wędrówke. Purpurowe obłoki wyróżniały się na tle bladego niczym śnieg, przechodzącego u stóp horyzontu w płonącą barwę tygrysiego oka. Te skojarzenia posilało rubinowe słońce, swymi ostatnimi promieniami chcąc utulić trawę pagórków i dwóch chłopaków, którzy biegali wśród tej kipieli kolorów.

  Beztroskość ich nie opuszczała. Szczęście, które z nich wypływało salwami śmiechu, tworzyło krajobraz piękniekszym. Gdyby ktokolwiek stanął u stóp tego cudu natury i miłości, powiedziałby że słyszy najpiękniejszą muzykę wśród wiatru.

  Artysta podczas przedstawiania tego widoku ukazałby piękną, blondowłosą dziewicę z kwiatami wplątanymi we lśniące strugi włosów z szmaragdowymi, rozpalonymi pożądaniem oczkami dziecka. Dla estetyki romantyzmu pojawiłby się tuż obok pannicy młodzieniec o bladej, upstrzonej złotem twarzy, a zza grzywy loków jarzyły się błękitne opale, usilnie goniące tą nadprzyrodzonie piękną niewiastę. Może pojawiłaby się jabłoń o soczyście szkarłatnych owocach, przy której uprawialiby miłość aż ich pieprzone westchnienia nie wygoniły dżdżownic z ziemi.

  Nikt, absolutnie nikt na tym świecie nie namalowałby czy przedstawił poprzez szlaczkowate litery dwóch chłopaków, którzy dzięki sobie odnaleźli śmiech w szczelinach popękanych dusz. Jakże skalanych tym brudnym, pełnym zła i stereotypów świecie. Lecz nie teraz — nie teraz — czas nas na smutne historie.

  Jeden z chłopaków roześmiał się głośno i perliście — niewielkie zmarszczki w kącikach oczu pojawiające się w tym momencie odejmowały mu lata, choć i tak był młody — a włosy długie lekko za łopatki niczym proporzec łopotały za nim. Biała koszula na jego smukłej piersi ukryta trochę pod kawową, luźną kamizelką upodobniała go do bladej, promiennej zjawy chcącej złapać światło i tchnienia wiosny przed nocą.

  Tuż obok niego, czasem go wyprzedzając by biec tyłem i chłonąć jego śmiech, teraz ramię w ramię biegł zwinnie niczym jeleń uśmiechnięty łagodnie blondyn. Te piękne uczucie promieniało w jego jasno-ciemnych oczach. Zgrabnie omijał pasma długich włosów tego pierwszego. Alabastrowe palce muskały to ramię, to szyję czy jego dłoń.

  Różni, a jednak tacy podobni. Dwa płomienie, uzupełniace siebie i spajające swe dusze. Biegli tak, a czas opuszczał ich, zostawiając samych te dwie wstęgi pełne pasji.

  W końcu młodszy blondyn zatrzymał się i zmusił do tego starszego. Oparł ręce na kolanach, ale się roześmiał, gdy ten padł dysząc.

— Fajnie się wymęcza organizm co Albus? — zapytał ironicznie.

  Dumbledore w odpowiedzi pociągnął go na siebie, przez co teraz obydwoje leżeli. Trawa uginała się pod nimi, miękka niczym puchowy koc.

— Zobacz Gel, jakie ładne chmury — westchnął oczarowany.

  Blondyn mruknął i odtoczył się, by ułożyć na plecach, przylegając bokiem do kochanka. Poczuł na swej klatce piersiowej niewielki ciężar jego bladej ręki. Objął swymi palcami te ciepłe Albusa.

   Zapatrzył się w purpurowe chmury na niemalże białym niebie. Niektóre już miały malinową barwę. Wskazał je palcem drugiej wolnej ręki.

— Tamte przypominają twe usta.

  Jego obiekt westchnień zaśmiał się cicho. Gellert przyjął jego nieme wyzwanie i rozłączył niechętnie palce, by oprzeć ręce po obydwu stronach jego głowy, by nad nim zawisnąć. Uśmiechnął się znów, tym razem zadziornie.

— Mógłbyś mi wytłumaczyć, czemu wyśmiewasz me romantyczne wyznania?

— Bo gadasz jak beznadziejny poeta — parsknął w odpowiedzi.

  Ten, jakby głuchy na półobelgę, przekładał między palcami rudy niczym miedź kosmyk włosów. Jego oczy mętnie patrzyły na piękne usta, które naprawde wyglądały jak tamte chmury. Takie słodkie, różowe.

— Na co czekasz? — zapytał się Gellert.

  Spojrzał w oczy starszego. Widział dokładnie, jak przewraca oczami, ale uśmiechnął się słodko i włożył palce w blond czuprynę. Oblizał usta.

— Daję ci wybór: całujesz mnie lub najpierw idziemy szukać tego korzenia do eliksiru.

  Bez wachania Gellert pochwycił jego wargi. Opadł lekko na ciało Dumbledore'a i ułożył ręce na jego skroniach.

  Zanim zdążył pogłębić pieszczotę, Albus przerwał to gryząc go w wargę.

— Może i masz siedemnaście ale masz zrobić ten eliksir — powiedział rudowłosy.

  Zwalił Gellerta z siebie i pobiegł ile sił w nogach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top