| Rozdział 44 |

Kobieta w bufiastej sukni opadła na podłogę przy łożu. Złapała się za głowę, wachlując ozdobnym wachlarzem. Zwróciła oczy ku sufitowi.

- Mój Boże. Błagam, ratuj moje dziecię. Mego pierworodnego syna, który uznany za umarłego, wrócił! — złapała ramię młodzieńca, nad którym stał medyk.

- Madam, proszę. Niech Pani wyjdzie, panicz potrzebuje teraz powietrza i spokoju? -mężczyzna odetchnął, widocznie powtarzając to już któryś raz.

- Na tyle czasu go straciłem i śmiesz prosić bym odeszła?! - krzyknęła ta z oburzeniem, ocierając łzy z oczu — Niedoczekanie twoje...

Robin tymczasem w ciszy klęczał na korytarzu, czekając, aż lekarz opuści pokój Pana. Zauważył, że dopóki nie rzuca się w oczy, nikt go nawet nie zauważa. Teraz także miał nadzieję, że będzie mógł zostać obok swojego Pana jak najdłużej.

Ze zdenerwowania zaczął obgryzać skórki swoich palców.

Wszystko działo się tak szybko! Sam nawet nie wiedział, kiedy dotarli do rezydencji i kiedy Lord Oliver sprowadził doktora. Niemal nie pamiętał, jak mijali bramy rezydencji, spotykając się z zaskoczonymi twarzami służby i parobków. A na końcu i twarz pani matki, która nieomal zemdlała na widok swojego nieprzytomnego syna. Od razu też posłano po ojca panicza, który znajdował się poza domem.

On sam chciał wejść do komnaty, jednak nie pozwolono mu, mimo próśb i błagań. Nie chcąc być wyrzuconym za drzwi, pozostał więc na korytarzu, zadowalając się przebywaniem chociaż tutaj. Blisko miejsca, z którego niemal słyszał rozmowy kobiety i medyka.

Nadsłuchiwał więc, widząc wyglądające zza rogu służące. Wszyscy byli zainteresowani i ciekawi. Ci, którzy go znali, ośmielili się nawet go wypytywać. Robin nie rzekł jednak ani słowa. Teraz nie miał do tego głowy. Pozostawał w miejscu, w milczeniu modląc się do boga, by ocalił życie jego przyjacielowi...

Niemal podskoczył na dźwięk kroków, które rozeszły się po schodach.

Znał je. Znał je aż za dobrze.

Spiął się i uniósł wzrok tak, jak się spodziewał, widząc wysokiego nieco już posiwiałego na skroniach szczupłego mężczyznę, ubranego dostojnie i elegancko.

Lord Flether De Badlesmere.

Niemal widział pełne niechęci spojrzenie, jakim poraczył go Pan domu, wymijając go i szybkim, zdesperowanym ruchem otwierając drzwi, które zamknęły się za nim z trzaskiem.

***

- Henry! - mężczyzna podbiegł do dużego łoża, wymijając medyka i swoją lamentującą żonę — Mój synu... Co z nim? - odwrócił się do niego.

- Dychawica. Jeszcze parę dni i bóg zabrałby go do siebie. Jednak podałem mu lekarstwo, powoli wraca do zdrowia. - odpowiedział.

Przykładał ucho do klatki piersiowej panicza, przy pomocy słuchawki w postaci drewnianej, lejkowatej rurki z płaskim zakończeniem od strony usznej. Było to najnowsze urządzenie diagnostyczne, prosto z Francji.

- Przecież wyzbył się tej choroby dawno temu — rzekła jego matka niemal z oburzeniem.

- Zgadza się, jednakże po tak traumatycznych zdarzeniach zdrowie znacznie się pogorszyło. Nie wiadomo co przeszedł, czy był wykorzystywany...

- Cóż chcesz przez to powiedzieć?! - niemal krzyknął lord, nachylając się nad synem — Czyżby mój syn mógł zostać...

- Nie mam ku temu pewności, Sir. Jedyne co wiem to, że był niewolnikiem na statku. Warunki, w jakich żył i ciężka praca na pewno przyczyniły się do pogorszenia jego kondycji — powiedział od razu, chcąc zmienić temat i oszczędzić tym samym gniewu państwu.

- Nie mówię o kondycji głupcze! - wycedził ze wzburzeniem lord — A o tym czy został... Zhańbiony — rzekł niemal bez tchu.

- Minęło wiele czasu jednak... Mogę to sprawdzić — powiedział powoli.

- Na co więc czekasz! Bierz się do pracy -krzyknął, poganiając go.

Mężczyzna odwrócił głowę. Odchrząknął parę razy.

- Dobrze by było, byście opuścili komnatę gdy będę przeprowadzać badania. Nie będzie to coś, co powinny oglądać wasze oczy. Zwłaszcza damy — skinął głową kobiecie.

- Ja nie... - zaprzeczyła od razu matka, jednak lord Flether uciszył ją ruchem dłoni.

- Pośpiesz się, - rzekł, jedynie obejmując żonę i opuszczając komnatę.

Robin znajdujący się wciąż w tym samym miejscu przełknął ślinę, widząc, jak oboje państwa opuszczają komnatę. Pani pogrążona w lamencie i mężczyzna, który dopiero teraz z zaciśniętymi wargami zwrócił na niego większą uwagę.

- Co tu robisz? - wycedził gniewnie.

- Byłem niewolnikiem na tym samym statku co sir Henry, Panie. Czekam, aż wróci do zdrowia — patrząc w podłogę, modlił się do boga, aby takie wyjaśnienie wystarczyło.

- A więc nie jesteś już nawet wolnym człowiekiem — prychnął z pogardą.

"Tak jak Pana syn" pomyślał, jednak powstrzymał się od komentarza. Domyślał się, że nie byłby to właściwy krok.

- Tak mój Panie. Piraci mnie zniewolili - powiedział nieco ostrzej, niż chciałby.

Mężczyzna prychnął — Co więc tutaj robisz? Zbiegłeś?

- Wybłagałem kapitana, aby pozwolił mi przypilnować Sir Henry'ego. To młody Panicz jeśli moim prawdziwym panem.

- Stanowisz własność mego syna, a więc także i moją — stwierdził.

- Panie, winien jestem ci szacunek, jednak, jako iż pana syn przekroczył już czternasty rok życia, a mnie nabył niezależnie, należę do niego.

- Jak śmiesz?! - mężczyzna dopadł do niego, łapiąc za fraki — A może wysłano cię na przeszpiegi, byś potajemnie informacje przekazywał?!

- P-Panie! - skulił się pod wpływem szarpnięcia — Jestem tylko wierny paniczowi Henry'emu. Co byłby ze mnie za niewolnik gdybym wykonywał rozkazy innych ludzi niż on...?

- Piecze nad moim synem sprawuję ja i jeśli za jego własność się podajesz to i do mnie należysz. Być może zapomniałeś, ale zabroniłem wracać ci tutaj kiedykolwiek bez względu na powody. Zdanie mojego syna nie ma żadnego znaczenia. Nie wiemy nawet, czy przeżyje. A możesz być pewien że jeśli nie i ty przy życiu się nie ostaniesz!

- Tak Panie — powiedział drżącym głosem, zbierając w sobie resztki odwagi. - Moja Pani? -zwrócił się do szlochającej kobiety. - Sir Henry ocalił to z przedmiotów zabranych ze statku — wyjął z kieszeni teraz już nieco brudną lalkę -Przyrzekłem, że zwrócę ją Pani jeśli on nie zdoła.

Ta niemal od razu podbiegła do niego odsuwając swego męża. — To mojej córki! — rzekła, gładząc ją palcami. - Dziękuję...

- Prezentami się nie odkupisz — wycedził jeszcze Pan Flether.

- Wiem o tym Panie. Pomysłem, że lepiej będzie jak dam to Pani teraz. Skoro nie wiadomo jak długo będę mógł tu zostać -pokornie skłonił głowę, znów wracając do klęku obok drzwi.

Lord Flether otworzył usta, by coś odpowiedzieć, jednak wtem drzwi otworzyły się i stanął w nich medyk. Jego mina była nieprzenikniona, jednak Robin wiedział, co zaraz powie.

- I? Czy mój syn został wykorzystany przez tych barbarzyńców?! - kobieta dopadła go niemal od razu.

Starzec westchnął i skinął głową.

- Tak, został wykorzystany i to nie raz. Nie ma wprawdzie szczególnych obrażeń, jednak są ślady po... - zamilkł gdy lord z wściekłością uderzył pięścią w ścianę.

- Pożałują! Każdy z osobna z tym okrutnikiem kapitanem na czele. Jak śmieli zniewolić i zgwałcić mojego syna — wysyczał z wściekłością — I to nie raz!

Robin powstrzymał się od wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Wiedział, że to, co działo się na statku, było właściwe wszystkim tylko nie gwałtem. Przeszło mu przez myśl, by uświadomić państwa, że ich syn nie jest taki, jak im się zdaje, jednak nie zamierzał uczynić szkody swemu przyjacielowi. I nie tylko jemu...

Kobieta na nowo zalała się łzami a medyk, chcąc załagodzić sytuację, rzekł od razu.

- Nie posiada żadnych ran ani blizn. Po podaniu leków jego oddech na nowo się normuje. Panicz wyzdrowieje...

- Jednak co z jego duszą? Mój biedny mały synek. Będzie się smażył w ogniu piekielnym! -matka znów opadła na kolana, łapiąc się za serce — Potrzeba nam pastora!

- Skończ lament kobieto! - wycedził — Nikt nigdy nie dowie się o tym — zapewnił, patrząc na medyka — Zgadza się Panie Wilmington?

- Oczywiście. Zapewniam pełną dyskrecję -lekarz skłonił się z delikatnym uśmiechem.

- Rachunek uregulujemy później, teraz muszę załatwić inną sprawę. - Zajmij się naszym synem — rzucił jeszcze do żony, samemu podchodząc do klęczącego Robina — A ty pójdziesz ze mną — wycedził.

Chłopak zastanowił się, czy powinien walczyć. Mężczyzna wyglądał jednak tak poważnie i strasznie, iż postanowił tym razem wykonać jego polecenie. Wstał i ruszył za lordem.

Ten szedł przed siebie w kompletnej ciszy, zaciskając z gniewu usta. Jego szczęka drżała, a dłonie zaciskały się z wściekłości.

Robin ze zdziwieniem stwierdził, jak dobrze pamięta korytarze, jakimi zmierzali. Patrzył w podłogę a mimo to, nogi same go prowadziły. Zatrzymał się dopiero gdy idący przed nim mężczyzna to uczynił.

Stojąc w głównej sali, powoli odwrócił się w jego stronę.

- Pozwoliłeś, by mój syn został zhańbiony... - wycedził.

- Nie ode mnie zależała jego hańba Panie. Robiłem wszystko, co w mojej mocy by uniknął krzywdy — zaprotestował od razu.

- A mimo to, został wykorzystany. Potraktowany jak kurwa! — przystąpił kolejny krok w przód.

- Na pirackich statkach właściwe wszyscy są tak traktowani Sir — wyszeptał, cofając się.

- Na nic nie jesteś potrzebny memu synowi — warknął — Może i żyje, ale cóż z tego? Żyć z taką hańbą?

- Jestem pewien Panie, że jego dusza ma się dobrze. Gdy jeszcze był zdrowy, nie zachowywał się jak osoba okryta hańbą.

- Śmiesz twierdzić, że nie sprzeciwił się temu co go spotkało?!

- Twierdzę Panie, że nie wpłynęło to na niego źle — doprecyzował. Nie chciał kłamać, ale nie mówił też w końcu całej prawdy.

Niemal od razu po tych słowach jego policzka dosięgnęło solidne uderzenie dłoni.

- Ty psie...

Robin opadł na kolana pod wpływem uderzenia. Jego oczy zaszkliły się, a usta zadrżały.

- Mam kłamać mój Panie? Udawać, że Henry jest niewiastą, której można złamać ducha przy pomocy członka? - zapytał.

Dotknął dłonią wargi, która zaczęła krwawić i pociągnął nosem, chcąc pohamować łzy, które wezbrały się w jego ciemnych oczach.

- Ducha jego nic nie złamie jednak honor już tak — wycedził.

- Sir... Henry był niewolnikiem na statku pirackim. Tam nie da się przeżyć z honorem -zlizał krew z palców, podnosząc na mężczyznę załzawione oczy.

Mężczyzna z wściekłością odepchnął chłopaka od siebie — Mam ochotę cię zabić i to zaraz uczynię! - syknął, wcelowując w niego palec.

Robin znów opuścił się do klęku — Twój syn Panie ma się dobrze. Przynajmniej mentalnie. Jak jeszcze mogę Panu służyć?

- Bezczelny. Wyszczekany się zrobiłeś. Niegdyś taki nie byłeś, widać muszę przywołać cię do porządku — wyciągnął zza pasa szpicrutę.

Chłopak spojrzał na narzędzie, a zaraz po tym na Pana.

- Możesz mnie bić i łajać Panie, jeśli chcesz. Jedyne, na czym mi zależy to dobro panicza.

Ten z irytacją uniósł narzędzie do góry, chcąc go uderzyć, lecz nim zdołał to zrobić, jego dłoń została zatrzymana w powietrzu.



__________________________

Akcja idzie do przodu...
Robin w roli głównej i wkurzony tatuś

Tymczasem ja umieram jak Henry przez te gorącą pogodę. Czy wy też umieracie?
A może u was nie jest aż tak ciepło?

Pozdrowionka 🏝

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top