| Rozdział 62 |

Milczał, nie mogąc się zdradzić. Jego wejście na pokład mimo ledwie tłumionych sumie how nie zostało nagrodzone ani okrzykami radości, ani też wyklinaniem czy groźbami.

Samemu również nie mógł pozwolić sobie na uśmiech tak długo, aż nie odbili od brzegu wystarczająco, by mógł dać upust swojemu szczęściu i radości, tym samym wprawiając posłanych przez Olivera wraz z nim ludzi w zdziwienie i niedowierzanie. W końcu nie tego się oni spodziewali...

Henry jednak miał za nic ich spojrzenia, słowa czy opinię. Pragnął teraz jednego. Ujrzeć swojego kapitana. Całego i zdrowego. Bez kajdan na nadgarstkach i obstawy trzymającej go za ramiona, w celu ostrzeżenia się przed jego siłą i próbą ataku.

Cóż z tego, że Edward jednym ruchem byłby w stanie się wyswobodzić nawet i czwórce z nich. A może nawet i szóstce! Może dziesiątce!

Tylko on jeden to wiedział.

Wstrzymywany w płucach oddech, wraz z oddalającym się od nich portem zdawał się maleć. Tak samo, jak zalana łzami twarz matki i surowe spojrzenie ojca. Pełne oceny nawet z tak daleka.

Uśmiech Robina i Olivera, którzy unieśli dłonie, machając w jego stronę na pożegnanie.

W końcu głosy i nawoływania ludzkie ucichły. Rodzinę i przyjaciół pozostawił za sobą, pozwalając, aby dzieliła ich tylko morska głębina.

Oderwał dłonie od drewnianej chropowatej barierki, ciesząc się niczym dziecko, że znów dane jest mu jej dotknąć.

Odwrócił się. Powoli, powolutku spoglądając na zebrany tłum.

Milczący, cichy, którego spojrzenia wbite były wprost w niego.

Poczuł niemal ukłucie strachu.

Czyżby mieli mu za złe, iż zostali wykorzystani?
Czy życie korsarzy nie było dla nich odpowiednie?
Czy skazał ich na zły los? Czy...

Zbyt wiele myśli krążyło teraz po jego głowie.

- W-witajcie... - powiedział drżącym głosem.

Po tych słowach zupełnie jakby niewidzialna fala uderzyła w statek. Krzyki radości i wiwaty były tak głośne, że mógłby przysiąc, iż mimo odległości, jaka dzieliła ich od brzegu, były one tam słyszane.

Tam i pewnie jeszcze dalej.

Słyszał swoje imię, czuł poklepywanie po plecach, przyjazne uściski i serdeczne uśmiechy.

- Tak bardzo tęskniłem! - zawołał chłopak, który objął go całym ciałem.

- Elian...! - szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy, gdy przytulił do siebie ciało przyjaciela.

Widział ich wszystkich i znał ich imiona. Kiedyś byli tacy sami, bezimienni, bo przecież, jak mógłby je zapamiętać? Lecz teraz...?

Teraz znał niemal każdą historię każdego z tych ludzi.

Gdy wiwaty i krzyki ustały, uniósł swój wzrok w górę. Na podwyższenie, na którym znajdował się ster. Nie on jednak zwrócił jego uwagę a człowiek, który stał tuż obok.

Oświetlony słońcem poranka, którego promienie idealnie ozłacały twarz, na której widoczny był lekki zarost. Usta uniesione były w lekkim uśmiechu a spojrzenie oczu radosne i wpatrzone wprost w niego.

Tak bardzo, że on sam patrząc na swoje odbicie, nigdy nie był w stanie go uzyskać.

Niemal od razu jego stopy, jakby niesione przez wiatr zaczęły sunąć w stronę schodków, po których wspiął się powoli. Powili, choć w istocie chciał biec i pędzić w stronę swojego kapitana jak najszybciej. By jak najprędzej znaleźć się w jego ramionach. By poczuć jego zapach i poczuć dotyk ust.

A mimo to, pozostając w pełnym niedowierzaniu, nie był w stanie iść szybciej.

Dzieliły ich już tylko kroki, tylko kilka stóp, coraz mniej i mniej aż w końcu znaleźli się tuż naprzeciw siebie.

Henry zadarł głowę, chcąc dobrze dojrzeć Edwarda. Upewnić się, że to on. By być tego pewnym bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Bardziej niż... Siebie samego.

Choć było to przecież tak głupie. Jego poznałby wszędzie. Czy to ciemną nocą, czy wczesnym poranku. Zawsze...

- Henry... - usłyszał głos, który dobiegał niemal jak spoza świata. Piękny, anielski... Z nutką głębokości i aksamitności. Delikatny i taki spokojny, choć pełen emocji, jakie w nim się kryły.

Głos jego Edwarda.

Nie odpowiedział na te słowa. Od razu wpadł w jego ramiona, chcąc zalać się łzami radości. Nie zrobił jednak tego. Być może wciąż nie dowierzał? Nie był pewien czy to, co się dzieje, nie jest wymysłem pogrążonego w chorobie mózgu.

Czując jednak dłonie na swoich plecach i brodę opartą na swojej głowie był pewien. Czując urwany oddech i delikatne muskanie drżących palców wiedział... Wiedział, że nie był to majak ani sen a najprawdziwsza prawda.

Wyśniona i wymarzona, o którą tak się lękał.

- Edwardzie... - powiedział cicho, ledwie słyszalnie, czując, jak jego chude palce zaciskają się niemal do białości na jego ciele.

By tylko nie odszedł.
Nie zniknął, nie odsunął się...

- Jestem... Jestem tutaj, jestem przy tobie mój Henry — powiedział równie cicho, całując jego głowę.

Dokładnie tak, jak robił to przed kilkoma tygodniami. Dokładnie tak jak to zapamiętał...

Trwali w uścisku przez... Długi czas. Tak długi, że załoga zdołałaby się już rozejść, gdyby tylko zapragnęła, znudzona tym widokiem.

Oni jednak zostali, w ciszy i wzruszeniu obserwując ich. Obserwując ich radość i miłość.

- Nie odchodź, nigdy więcej, nigdy więcej mnie nie opuszczaj... - kontynuował tymczasem kapitan, którego łzy Henry czuł już na twarzy.

- Nigdy! - przysięgnął panicz. - Nigdy... - powtórzył ze spokojem, przymykając oczy.

***

Stał, przy dziobie, opierając dłonie o drewno. Wiatr poruszał jego włosami, wiejąc lekkim chłodem. Mimo to czuł ciepło. Dawały je obejmujące go od tyłu silne dłonie, splecione na jego talii.

- Tęskniłem za tym... - przyznał Henry, oglądając się na Edwarda, który stał tuż za nim — Naprawdę tęskniłem...

- Za morzem, statkiem czy za mną? - zapytał, mężczyzna z rozbawione, opierając policzek na głowie chłopca.

- Ciężkie pytanie... - udawał zamyślenie, przymykając oczy i wydymając dolną wargę — Zdecydowanie za pewną częścią ciebie...

- Ah! A więc o to chodzi — uśmiechnął się Edward i pokręcił głową — Przyznam, że ona też się stęskniła za tobą, choć... Dużo mniej niż moje serce — przyznał.

- Czemuż to nigdy wcześniej nie pokazywałeś swojej romantycznej strony? - zapytał Henry rozbawiony, odwracając się przodem do mężczyzny.

Nadal pozostawał w jego ciepłym uścisku, przyciśnięty do burty — Tak słodko mówisz. Jak minstrel

- Może powinienem zostać poetą? - uniósł brwi z rozbawieniem.

- Przecież nie umiesz pisać — zaśmiał się Henry znacząco, na co Edward skinął głową.

- Racja! Zupełnie zapomniałem... - pokręcił głową i ponownie oparł ją na głowie panicza. - Tak dawno się nie śmiałem... Nie czułem tak dobrze...

- Tak dawno nie miałeś nikogo, kto robiłby za podpórkę tego twojego wielkiego łba — zawtórował Panicz tym samym słodkim głosem.

- Kto ogrzałby mnie w zimną noc. Dał ukojenie i zabrał wszystkie smutki. Dał powód radości i szczęściu... Siedząc w celi ani odrobinę nie myślałem o głosie, ani pragnieniu. Zimnie czy wilgoci... Tylko o tobie...

Henry przymknął oczy, przybliżając się jeszcze bliżej kapitana. Choć nie było to prawie możliwe. Chował zdradziecki uśmiech w połach zdobionego płaszcza. Dłońmi zaczął suwać po ciele mężczyzny w pełnym miłości geście.

- Czy zdjąć Ci pas mój Panie? - zapytał, gdy jego dłonie zderzyły się ze skórzanym narzędziem. Kiedyś jego najgorszym koszmarem... teraz czymś, czego pożądał

Edward odetchnął, oblizując wargi. Jego dłoń dotknęła policzka chłopaka i przesunęła po nim delikatnie.

- A przyjęcie na twoją cześć? Odbywa się pod pokładem... Nie zamierzasz uczcić swojego powrotu tutaj? Powrotu do mnie...? Opić wraz z innymi?

- Zamierzam uczcić... Wraz z tobą... - wyszeptał, na co Edward uśmiechnął się jedynie, przygryzając wargi.

Jednym ruchem uniósł Henry'ego na ręce. Jego ręce znalazły się pod jego kolanami a dłonie na krągłych pośladkach.

Przemierzył pokład w kilku krokach, po chwili wpadając do swojej kajuty.

Delikatnie, ledwie hamując podniecenie, ułożył go plecami na koi, samemu zawisając nad nim i zaczynając składać pocałunki na szyi i karku.

- Pijawka — zaśmiał się Henry, gdy kapitan stworzył zasinienie na delikatnej skórze jego szyi — Oznaczasz co twoje?

Jego głos był rozbawiony, a oczy pełne blasku. Brakowało mu tego przekomarzania się z Kapitanem. Czuł się wtedy tak... wyjątkowy. Straszny czarny diabeł pozwalający komukolwiek zwracać się do siebie w ten sposób, był widokiem zarezerwowanym jedynie dla jego oczu. I być może oczu najbliższych przyjaciół...

- Nie muszę cię oznaczać. Jesteś mój i bez tego — rzekł, po czym po kolejnych kilku pocałunkach zastygł w bezruchu. Jego spojrzenie uważnie przyjrzało się przymkniętymi z przyjemności oczom jasnowłosego, które uchyliły się z ciekawością, gdy zaprzestał sprawiająca mu przyjemności.

- Czy to... Aby dobry pomysł? Jesteś po chorobie... Jesteś słaby, co jeśli uczynię ci krzywdę...?

- Powiedz mi proszę, kiedy zamieniłeś się w strachliwą panienkę? - zapytał panicz kpiąco.

Podniósł się, pchając kapitana na plecy. Teraz to on górował. Usiadł na lędźwiach kapitana — Panienki lubią jazdę konną, czyż nie?

Mężczyzna nie ukrywał zaskoczenia na twarzy, jaką wywarła na nim postawa panicza.

- Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że ta choroba obudzi w tobie takie żądze — przyznał, przyciągając chłopaka bliżej siebie — Lecz nie zapędzaj się. Wiesz, kto jest tu panem...

- To nie choroba, moja miłości. Mój Pan zachowuje się jak strachliwa panna, bojąca się nawet dotknąć partnera w obawie. Może więc nie zasługuję, aby być nazywany panem? - nachylił się, szepcząc wprost do jego ucha.

- Poza tym... Czy to przypadkiem nie ty przysięgałeś mi wierność i posłuszeństwo...? - dodał, na co Edward prychnął pod nosem. - Cenisz sobie honor... Chyba nie chcesz powiedzieć, że te słowa zostały rzucone na wiatr...?

Tym razem to Edward obrócił chłopaka plecami, górując nad nim ponownie.

- Nigdy nie rzucam słów na wiatr — powiedział stanowczo, zaczynając rozpinać jego koszulę.

Nie było to jednak proste ze względu na... Wielowarstwowy szykowny strój.

- A tego już nigdy nie włożysz! - zastrzegł, nie mogąc poradzić sobie z rozpięciem zdobionych guzików — Nie mam jak się do ciebie dostać...

- O nie... biedy piesek nie może dostać kostki? Biedactwo — zacmokał, przeciągając dłonią po włosach mężczyzny.

- Piesek? - powtórzył Edward ani nie chwilę nie zaprzestając walki z drogim strojem.

- Nieco tak to wygląda, nie sądzisz? Jak psiak próbujący pyskiem i łapkami otworzyć zamknięty kufer, by dostać się do jedzenia — zauważył, patrząc na starszego z miłością.

- Niezwykle cięty zrobił się ten twój mały języczek... - zauważył mężczyzna i przygryzł wargi, rozdzierając aksamitną koszulę, której guziki poturlały się po drewnianych deskach podłogowych.

- Brutal! - krzyknął, zaciskając dłoń na nadgarstku kapitana. Szorstkie dłonie przycisnęły się do jego nagiej skóry.

- Czyż tak nie jest szybciej? - zapytał, już jednym sprawnym ruchem zrzucając z panicza odzienie, które ukazało jego nagie ciało.

- Być może... piesek zapewne nie dałby rady odpiąć guzików — wyszeptał z uśmiechem, mrucząc gardłowo.

- Moje dłonie nie zostały stworzone do obcowania z drogimi tkaninami, ale do dotykania tak pięknego ciała, jak twoje... - z tymi słowami, jego usta zaczęły składać pocałunki na całym jego torsie.

Całej klatce piersiowej i ramionach.
Biodrach i żebrach.
Schodząc coraz niżej... I niżej...




___________________________

No kochani. Przed nami już tylko epilog który mam nadzieję, uda mi się dzisiaj wstawić.

Miłego listopadowego dnia! 🤍

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top