▪︎ Rozdział IV - Dzikus ▪︎
— Dobra, to my będziemy już iść... — poklepał mnie po głowie na pożegnanie Ukraina.
— Nieeee, proszę! Nie zostawiaj mnie samej z nim! Prooooooszę! — uczepiłam się jego nogi.
— Wybacz, ale mam swoje obowiązki jako kraj. Może kiedy indziej... — puściłam go z powrotem, wiedząc że i tak nie zostanie.
— O, odkleiła się. Nie wierzę. Myślałam, że będziemy musieli użyć łomu — zaśmiała się rosjanka, spoglądając porozumiewawczo na Białoruś.
— Rosjaaaa, nie przypominaj mi... — najniższy z nich zaczął ciągnąć dziewczynę w kierunku drzwi.
— No, to ja też idę bo Białorosja nie da mi spokoju
— Białoruś!
— Wszystko jedno...
I poszli... zostałam sam na sam z tym dzbanem. Intuicja każe mi się trzymać od niego z daleka, a jeszcze nigdy mnie nie zawiodła...
Zaraz... przecież drzwi są otwarte! Może jak nie będzie patrzeć, to...
— To ja też się będę zbierać, głowa mnie zaczęła boleć, więc się kimnę nieco wcześniej, okej?
— W porządku.
Skłamałam z tym bólem głowy, ale czasem trzeba. Chociaż, jak już tu jestem... najwyżej obudzę się po prostu wcześniej. To nawet lepiej, bo będę mogła spierdolić.
Położyłam się i zamknęłam oczy. Już po krótkiej chwili odpłynęłam...
* * *
— Jezu! — zerwałam się. Ugh, znowu to samo... tylko w nieco innych okolicznościach. Teraz już nie mam wątpliwości. Coś złego się tu kroi...
Spojrzałam na zegarek wiszący na ścianie. Piąta dwadzieścia. Czyli jak przypuszczałam...
Powoli podniosłam się z łóżka, zmierzając w kierunku wyjścia. Starałam się być cicho jak tylko możliwe. Jeszcze kawałek... tylko kawałek.
— A dokąd to się wybierasz, młoda damo? — wolno odwróciłam wzrok do tyłu. W korytarzu stał... wiadomo kto, z skrzyżowanymi rękami. Kurwa. Zaczęłam szybko szarpać za klamkę. Zamknięte.
— Uważaj bo zaraz to urwiesz — powiedział prześmiewczo. — Gdzie ci się tak śpieszy?
— Chce do domu... proszę...
— Ojoj, biedna [T/I]... i tak cię nie puszczę, nie ważne jak ładnie będziesz prosić — oh, no jasne... czego ja się spodziewałam... — Ale, jeśli chcesz, możesz iść na spacer — ...no na pewno nie tego.
— Serio?! — zapytałam ucieszona. Gdybym była psem, na bank mój ogon latałby na wszystkie strony.
— Ale... — zza pleców wyciągnął smycz dla psa. O, akurat wspominałam o psie. Jaki śmieszny zbieg okoliczności. — Nie bez tego.
— Żarty sobie ze mnie robisz? Za jakiegoś psa mnie masz? Twojego pupilka?
— A czy ja coś mówiłem o zakładaniu tego na szyję? Bo wiesz, jeśli chcesz...
— Nie, nie to miałam na myśli... niech już będzie...
— Dawaj rękę — wykonałam jego polecenie. Dość mocno przywiązał do niej smycz, mam nadzieję że krew nie przestanie tam płynąć... — Idziemy
* * *
Spacerowaliśmy po lesie już z jakąś godzinę. Szłam spokojnym krokiem, dokładnie obserwując naturę dookoła. Śpiew ptaków idealnie dopełniał całe to piękno.
Nie próbowałam się wyrywać, bo to i tak nie miałabym szans na ucieczkę, i pewnie przez to już więcej razy bym nie wyszła, a ja potrzebuje przebywać na świeżym powietrzu bo gdy siedzę zbyt długo w domu to mi odbija. Jednak wciąż trzymałam się od niego z daleka tak bardzo, jak smycz mi pozwalała.
Chociaż nie jestem zbyt pewna czy dobrze robię. Gdyby serio miałby mi coś zrobić, zrobiłby to dawno temu. Tym bardziej, że nie pozwolił mi umrzeć tamtym razem. Aj, głupia [T/I]! Już sama nie wie co robić...
— [T/I] UWAŻAJ! — komunista szarpnął za smycz, ciągnąc mnie do tyłu przez co na niego wpadłam. Szkoda, że się nie wywalił. No ale gdzie taki sucharek jak ja ma wyglebać takiego wieżowca jak on? No nie da się!
— Co do cholery?!
— Pułapka na niedźwiedzie — jaka kurwa puła... aaaa, faktycznie.
— O kurwa... to ten, dzięki czy coś... — mruknęłam.
— W tył zwrot — zarządził. — Wracamy już bo zaraz wejdziesz w kolejną, pozbieram je później.
— Po co ci pułapki? Przecież tu nie ma niedźwiedzi...
— Miałem nadzieję, że może ta otwieraczka do puszek w jedną wejdzie, ale niestety miała dużo szczęścia i każdą omijała — parsknęłam śmiechem, nawet nie wiem dlaczego.
— A co cię tak rozbawiło, hm?
— Ehem... już nic... — spoważniałam.
— Coś ty ostatnio taka zamyślona? Trapi cię coś? — zapytał.
— Sorry, musisz mieć piąty level przyjaźni, żebym ci o tym powiedziała
— A na którym obecnie jestem?
— Na zerowym — nastała cisza. Ucieszyło mnie to, bo znowu mogę sobie powyobrażać że jestem tu sama... i do tego wolna...
* * *
Od tamtej sytuacji minęły trzy tygodnie. Siedziałam sobie na schodach, czytając komiksy, które ostatnio przyniosły dzieciaki ZSRR. To się chyba profesjonalnie nazywa mangi, ale nie jestem pewna. I postanowiłam, że może trochę wyluzuje. Jednak jeśli zechce zyskać ten piąty level przyjaźni musi się trochę pomęczyć.
— ANSCHLUSS MOI DRODZY! — lekko dygnęłam. Kiedyś ją zajebie za te wejścia...
— Cześć Rzesza... to był pierwszy raz kiedy się ciebie tu spodziewałem — zaśmiał się komunista.
— A to był pierwszy raz, kiedy poprosiłeś mnie o przysługę... masz szczęście, że akurat miałam wolną chwilę.
— A co ty masz do roboty? Nie musisz nikogo niańczyć, gości też nie masz
— Bo mój teren jest na tyle zniechęcający, że nikt tam nie chodzi, żadne studentki z łopatą — co fakt to fakt, w końcu Rzesza mieszka na cmentarzu niemieckich zbrodniarzy.
— Jak popilnujesz trochę [T/I] to się może do nich przekonasz — zaraz... co?!
— Jak to kurwa popilnować?! A co ja, mała dzidzia jestem?! — warknęłam.
— Nie chce żebyś mi uciekła
— Nie ufasz mi?
— A ty mi ufasz? — dostałam laga mózgu. Po chwili namysłu, odpowiedziałam. — Może trochę...? — trochę go to zaskoczyło, sądząc po jego minie.
— Nawet jeśli, wolę mieć pewność. Okej, to ja wychodzę. Miej na niej oko bo jak nie to ci je osobiście wydłubie plastikowym widelcem
— Ma się rozumieć komusiu!
I wyszedł. Zostawił mnie samą z tą piranią. Dobra, myśl pozytywnie [T/I]. Mogło być gorzej...
— Jakim cudem on wyszedł? Przecież go zobaczą! — zapytałam sama siebie.
— Nie zobaczą — spojrzałam na nią pytająco. — Możemy przybierać ludzką formę
— Serio?!
— Tak, ale trwa ona dość krótko, bo tylko 4 godziny i kosztuje nas dużo energii, zwłaszcza te nieistniejące państwa. Dlatego rzadko z tego korzystamy. Aczkolwiek istnieje sposób, by kraj może stać się człowiekiem na stałe. Niestety na nas już trochę za późno...
— A jaki to sposób?
— Jakby to wytłumaczyć... tylko młode kraje mają taką możliwość, maksymalnie trzyletnie. Oboje rodziców musi się na to zgodzić, wtedy robią czary mary i gotowe
— Czary mary?
— A czegoś żeś się spodziewała po krajo-ludziach? — no racja, sami w sobie byli dziwnym zjawiskiem.
— No, czegoś w tym stylu...
— To ten... lubisz grać w karty?
_________________
W końcu mam trochę wolnego czasu hehe
Mam zaskakująco dużo pomysłów na rozdziały i to mnie przeraża...
Rozumiecie wy to? Shiba w końcu ma pomysł na całą fabułę! Doczekałam się niemożliwego
Jeszcze tylko zobaczyć koniec świata i będę w 100% spełniona
Wesołych świąt btw, pewnie jeszcze coś napisze bo trzeba korzystać
~ Shiba
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top