10 | Praca albo wpikol
ELLIE
Najpiękniejszą rzeczą w życiu człowieka to te krótkie chwile, w których jest się naprawdę szczęśliwym. To, co się wtedy czuje, to pustka. Ale pustka w takim pozytywnym sensie. Jesteś wolny od trosk, problemów i szeptów, które prowadzą cię na klif i spychają w przepaść. Jesteś na tyle pusty, że aż się unosisz. Czujesz, że nic nie stoi ci na przeszkodzie; że nie groźni są ci Poparzeńcy, śmiercionośny wirus czy Vince z grabiami. Możesz wszystko. To się nazywa prawdziwe szczęście.
Ja często unosiłam się już o poranku, wraz ze wstawaniem słońca. Leżąc obok Newta i czując ciepło jego skóry. Móc patrzeć na roztrzepane po poduszce włosy czystsze od złota i lekko rozchylone wargi. Już wtedy czułam się lżejsza na duszy, bo nic ją nie trapiło. Nie gniotły ją problemy, wspomnienia ani myśli. Pierwsze chwile dnia, a ja czułam prawdziwe szczęście.
Newt był moim szczęściem.
Z uśmiechem przeczesałam napuszoną grzywkę Newta, na co ten zamruczał jak kociak. Na ten dźwięk serce mi się stopiło. Przytuliłam się mocniej do blondyna, czując pożar pod skórą przez jego dotyk. Jego oddech łaskotał moją szyję. Westchnęłam.
Mogłabym tak cały dzień. Było cacy.
Ale nie, purwa, no nie! Ktoś musiał przyjść i to zjebać!
To było takie niespodziewane. Głośne ding-donganie, które tak często słyszałam u Patelniaka w kuchni, jakby... jakby biły się garnki, zaczęło dobiegać ze strony okna. Tak się wystraszyłam, że aż rąbnęłam czubkiem głowy o ścianę, gdy się podrywałam do góry. Przy okazji kopnęłam też Newta. Przez to biedny spadł z hukiem na podłogę. Skrzywiłam się; na mój ból głowy oraz ten jego, cokolwiek go tam bolało.
Zirytowana, i to już cholera nie na żarty, spojrzałam na źródło hałasu. A na widok wyszczerzonego od ucha do ucha Minho, który wciskał swój pusty łeb przez nasze okno, a w rekach trzymał rondel i kija, szlag cholerny mnie trafił. Nerwy mi puściły.
— Poooobudka, śpiochy! — krzyknął, podczas gdy ja już dusiłam go wzrokiem. — Dzisiaj jestem waszym ptaszkiem, który przypomina, że robota czeka. WSTAWAĆ! — i znów walnął kijem o rondel.
— Chyba trzeba ptaszka oskubać — burknęłam.
Dopiero wtedy Newt wyłonił się zza drugiej strony łóżka z grymasem na twarzy. Wtedy Minho uśmiechnął się złośliwie.
— Od razu widać, kto jest facetem w związku — zadrwił. — Trzeba znać swoje miejsce. No nie, Newtie?
— Czekaj no. Znajdę tylko szczotę, a pokaże ci twoje miejsce, krótasie — mruknął; zły i zaspany jednocześnie. Poranna chrypa tylko efekt pogłębiła, a mnie coś zacisnęło się w żołądku.
Matko, czemu on nie mógł tak cały dzień? Nie? To dlatego kochałam poranki.
— Teraz zabrzmiałeś strasznie babciowo — mlasnął ze znudzeniem Azjata. Potem jego rozbrykany wzrok przeskoczył na mnie. Dalej się szczerzył. — Ładna satynka, El. Nie wiedziałem, że masz pieprzyka na...
Płonąc już nie tylko z wpurwa, ale i zażenowania, szczelniej zakryłam się koszulą Newta, którą miałam na sobie. Lepiej mi się w niej spało. Dzięki niej czułam się jak na chmurce, a wsiąknięty w nią zapach Newta zanosił mnie do dobrych snów. Mimo wytłumaczeń, czułam bijące ciepło od moich policzków.
A fuja zza okna widocznie bardzo to jarało.
— Minho — spróbowałam spokojnie, choć wewnątrz się gotowałam. — Nie możesz nam tak ni z trele ni z morele wbijać jak oszołom przez okno. A-a co jak bym była naga, hm? — palnęłam.
Najgłupsze co mi się we łbie narodziło, na serio. Gratulacje dla mnie.
Nie sądziłam, że to w ogóle może być możliwe, ale tak się stało – uśmiech Minho urósł jeszcze bardziej. Jego malusie oczka to już prawie ginęły w fałdkach skóry, ale kto by się tam tym przejmował. Bo na pewno nie Minho.
— Jakbym takie widoczki zobaczył, to bym częściej wpadał. Do czasu, aż Newt zrobił by ze mnie wycieraczkę.
— Już teraz mam ochotę wytrzeć buty o twoją gębę.
— Czas się ulotnić. Inni też potrzebują kopa do wstania z wyrek — zanim zniknął z naszego okna, dodał bardziej poważnie: — Vince chce nas widzieć za dziesięć minut przy Głazie. Nie chcecie się spóźnić. Widziałem go, jak nosił te swoje grabki.
Dźwięk walenia kołkiem o rondel długo jeszcze dzwonił w moich uszach, nawet gdy chłopak już dawno zniknął. Minho chyba bardzo chciał wyrobić sobie wrogów.
We mnie już miał jednego. Ale i tak go kochałam.
Jego imię trzymałam zazdrośnie w sercu. Tak jak ich wszystkich. I nie zamierzałam ich oddać. Światu, ciemności, niebezpieczeństwu.
Dlatego łapki przy sobie, moje drogie. (Sio!)
Z jękiem opadłam z powrotem na materac, twarz wciskając w poduchę. Leżałam tak... fuj wiedział ile. Było mi milusio oraz cieplutko i ani mi się widziało opuszczać moje łóżko, choćby Vince przeczesał mnie grabiami i sto razy. Ja zapuściłam korzenie w pierzynie.
Po chwili mój oddech spowolnił. Czułam, że gibałam się już na krawędzi między snem a jawą; niewiele brakowało, abym dała nura w rzeczkę śnienia, gdy nagle coś mi przeszkodziło. Granica prysła w pył, rzeczka wyschła. Zostałam tylko ja i łaskotki.
O CHOELRA, ŁASKOTKI!
Nie z wyboru, nie dla zasady, a przez obronę mojego ciała, zaczęłam się śmiać. Szybko jednak uciekłam tym palcom diabła, które łaskotały mnie po stopie. Przyległam plecami do samej ściany i zmrużyłam groźnie oczy na Newta, opierającego swój podbródek o kraniec materaca. Złota grzywka lekko opadała mu na zamglone – ale nadal piękne – oczy, w których tańczył płomień i iskierki. Mały uśmiech igrał na ustach.
Próbowałam się złościć. Naprawdę się starałam. Ale poległam.
— A z kopa chcesz? — bąknęłam mimo ciepła na sercu, jakie blondyn wywoływał.
— Musimy wstawać, Ellie — przypomniał. Znów jęknęłam. — Staruszkowi pęknie żyłka, jeśli kolejny raz się spóźnimy.
— Dla takiego widoku warto się spóźnić. Minho mi potem opowie jak to wyglądało.
— Ellie...
— Jezu, no dobra. Już dobra! Tylko nie patrz już tak na mnie, bo mam ochotę stanąć w kącie.
···
CODY
Ja jako pierwszy stawiłem się na miejscu zbiórki. Ha, łatwo z frajerami.
W oczekiwaniu na pozostałą część wesołego cyrku, postanowiłem klapnąć sobie na kamieniu i dokończyć to, nad czym pracowałem od kilku dni. Wyciągnąłem z kieszeni swoich ogrodniczek scyzoryk oraz kawałek drewna. Przyglądając się mu, trochę się skwasiłem.
Naprawdę starałem się, aby przypominał niedźwiadka.
Kilka tygodni temu był taki dzień, kiedy to strasznie się nudziłem. Było tak ciemno i ponuro – nawet wizyta w kibelku nie sprawiała takiej frajdy, jak to zawsze było. To dlatego trułem dupę Gally'emu, bo gość nadawał się do tego wprost idealnie. Akurat rąbał drewno na opał. I kiedy wpurw na tyle nachodził mu na gały, że toporkiem prawie rozrąbał sobie stopę, a ja nazwałem go kalfusem, Gally wcisnął mi drewienko w łapy i powiedział: Masz. Gadaj z tym. Jest bliżej twojego poziomu.
Przyjemniaczek z niego był, no nie?
Nie ważne. Liczyło się to, że dalej dokuczała mi potwooorna nuda. I to właśnie ona wyciągnęła scyzoryk i moimi rękoma zaczęła skrobać w drewnie.
Po dłuższym czasie zauważyłem, że coraz częściej zacząłem to robić. Przyłapywałem się na tym, że zestresowany skrobałem krawędzie ławek, zły rysowałem nożem po płotach, a po prostu znudzony sięgałem po drewno. Odprężało mnie to. Spuszczało ze mnie negatywne emocje jak z balonika o złej mince. Skrzyp drewna wyciszał moje myśli. I uspokajało smutne serce.
Smutne i chore z miłości.
Zmrużyłem wąsko oczy. Po chwili zacząłem obracać drewno w palcach i skrobać scyzorykiem tu i tam, dwa razy się zacinając. Ale fuja tam, skrobałem dalej. Chciałem niedźwiadka.
Byłem tak skupiony, że nawet nie zauważyłem duszyczki, która się do mnie przysiadła. Dopiero gdy pochyliła się nad moimi dłońmi, mnie serce szybciej bąbnęło. Zaczęło szaleć jak na zapach mięcha, choć Sonya pachniała jak łąka.
I to wystarczyło, aby zrobił się ze mnie grzejnik.
— Oooo, pokaż — zanim cokolwiek zrobiłem, ona już oglądała drewienko w swoich łapkach. — Ale superowe. Ba, śliczne! Sam go zrobiłeś?
Blondyna spojrzała na tymi swoimi wielkimi oczami. I nie wiedzieć czemu, tryskało z nich tyle skocznych iskierek co u dzieciaka, który dostał swoją pierwszą zabawkę. Zapatrzyłem się w nie chwilę.
Aż wreszcie strzeliłem sobie w mordę, bo to za długo trwało.
— Komar — machnąłem ręką na jej zdziwiony wzrok. — I no... ten tego, no... to moje — wymamrotałem to tak cicho, że sam siebie nie słyszałem. Ale Sonya miała lepkie ucho.
Ponownie zaczęła obracać mój niewypał między palcami, który sprawiał, że uśmiech na jej buźce rósł coraz bardziej. Kiedy się uśmiechała, wyglądała jak słońce. Jej skóra, choć blada, promieniała, radosny wzrok parzył i topił, a ten uśmiech oślepiał. Mimo tego nie mogłem przestać na nią patrzeć.
Sonya była naprawdę piękną kobietą.
Tyle że... nie moją.
Auć, pisnęło coś w mojej piersi.
— Możesz sobie to wziąć. Jeśli tylko chcesz. I tak zwaliłem sprawę.
Sonya nic nie powiedziała, ale jej wyszczerz i oczy mówiły wszystko – ten mały kawałek drewna bardzo ją ucieszył. Słynęła z tego, że doceniała małe rzeczy. Mówiła, że mamy zbyt mało czasu, aby czekać tylko na te duże i to nimi się zachwycać. Bo w czym taki śpiew słowika jest gorszy? Lub pierwszy listek po zimie? To były przecież jej słowa, nie zmyślam. Dla niej tysiąc gwiazd znaczyło tyle samo co jedno słońce. Choć pożytku było z nich tyle co z Tommy'ego.
Naprawdę cieszyłem się, że mogłem ją uszczęśliwić.
A potem to ona uszczęśliwiła mnie – cmoknęła mnie w policzek.
Tak, jej usta dotknęły mojej skóry. Nie uroiłem sobie tego, TYM RAZEM NIE, bo czułem, jakbym się wypalał w tamtym miejscu. Pewnie to rumieńce mnie pożerały.
Obiecałem sobie, że już nigdy się nie umyję. Przynajmniej nie tego polika.
— Ej frajerze, bo ci ślina z pyska kapie.
Na te słowa natychmiast, niczym psy na komendę, spojrzeliśmy na Minho, który właśnie skądś przylazł. Zmordowany cupnął dupskiem na ziemi obok naszego kamienia. Jęzor wywalił po samą brodę, za to garnek i kija za pobliski płotek. Nawet się nie przejął za późniejsze purwa!, należące chyba do Diego. Wszędzie rozpoznałbym jego słodki głosik.
— Nie pozwalaj se, kmiotku — żachnęła się Sonya. — Po prostu patrzę. To bardzo ładny niedźwiadek.
Niedźwiadek był mój. Jeśli to co moje było ładne, to czy ja też nie byłem? Sonya nazwała mnie ładnym? Ciut mało męskie. Lepsze byłoby przysto... a fuj, z jej ust wszystko bym przyjął. A szczególnie ich dotyk i smak.
Westchnąłem w środku. Minho za to spojrzał na nią jak przygłup na przygłupa.
— Nie mówiłem o tobie, stara.
W głowie pyknął mi alarm, a w gardle zrobiło się sucho tak, jak suche były żarciki Vince'a. Kamień też się nagle śliski zrobił – prawie fiknąłem do tyłu. Na szczęście (dla mnie) z odsieczą przybyła nasza para królewska; El oraz Newt stanęli tuż obok rozwalonego na ziemi Minho, trzymając się ciasno za ręce. Dziewczyna akurat śmiała się z czegoś, co powiedział do niej jej chłopak. Oczy obojga gagatków, wpatrzonych w siebie jakby świata wkoło nie było, wyglądały jak dwie pary serduszek.
Patrząc tak na nich, moje serce zatuptało z zazdrości. Ono też chciało mieć parę.
Olałem jednak burdy wewnątrz siebie i cisnąłem w Ellie palcem, mrużąc wąsko oczy. Oprócz dobijającej mnie miłości, która dalej nie chciała do mnie przyjść, zauważyłem też coś innego.
— Wyglądasz w dechę, siorka — pochwaliłem ją.
Mianowicie wyglądała identyko jak ja. Podziurawione na kolanach ogrodniczki, spod których raził w oczy biały podkoszulek, a na czupryniastej łepetynie siedział słomiany kapelusz – to był wypisz wymaluj mój obrazek, tyle że z balonami pod szyją i sianem zamiast włosów. Mój akurat wtedy znów spadł na oczy, więc to naprawiłem. Oboje wyglądaliśmy jak zrodzone z stracha na wróble dzieci, choć El była nieco bardziej podobna.
Dziewczyna odrzuciła dziarsko włosy na plecy, rolując oczętami,
— No wiadomo. Od kogoś w końcu musiałeś zgapić, no nie?
W odpowiedzi tylko przewróciłem gałkami. Żeby nie psuć jej dnia, przemilczałem fakt, że od jakiejś piątej już nie spałem i snułem się jak ten duszek, podczas gdy ona śliniła poduszkę lub Newta obok. Byłem pierwszy. We wszystkim byłem. Ale niech się dzieciak cieszy, pomyślałem sobie.
W ciągu najbliższych kilku minut przypałętali się pozostali. Pojawił się Gally, skrzywiony tak, jakby między pośladami ściskał klocka, a tuż za nim ognista furia, czyli Skylar. Potem przyfrunął mój przydupas, pucołowaty Diego. Chyba go Cudak dziabnął w dupę, bo minę miał trochę kwaśną. O wilku mówiąc, lada później dołączyli do nas Emily z Cudakiem. Oko miałem sokole, więc nie umknęły mi te niewinne, niby sobie wrogie spojrzenia dzieciaków.
Znów czułem się, jakby kopnięto mnie od środka. Nie fajne uczucie.
Wisienką na placku był Jorge, który przyszedł jako ostatni. W tym samym momencie Newt skradł z ust Ellie buziaka, czego Latynos nie omieszkał olać. Uśmiechnął się złośliwie.
— Ay-ay, mi compadre... znajdźcie sobie pokój!
— Już znaleźli — wtrącił Minho i poruszył krzczorami nad oczami. — Wszyscy wiemy, jak to się skończyło.
— Wiedzą, bo masz niewyparzony jęzor, paplo — syknął Newt.
Na to Azjata jedynie wzruszył ramionami.
— Mamy komplet?
Tak ni z gruchy ni z pietruchy, jak z dziury zając, bo znikąd, nagle wyskoczył Vince z tą swoją kozią bródką. Oh, no i Harriet też z nim przyszłą. Trochę się wystraszyłem. Serce podskoczyło mi do gardła, ale z powrotem je połknąłem.
Tak szczerze, to nie chciało mi się rozglądać i szukać między zebranymi tych, których nie było. Nie lubiłem się przemęczać. Więc dla mnie byli wszyscy.
— Nie ma Patelniaka.
— Ma praktyki w kuchni z Norą.
Wyczuwałem smród kuchennych rewolucji. A to dlatego, że Patelniak nie lubił dzielić się swoją kuchnią ani szpachelką.
— A gdzie Trenda?
— Gdzie kto? — ściągnąłem brwi w gąsieniczkę.
Ellie również to zrobiła. Jakby się dziwiła temu, że nie ogarniałem jej słów. Dopiero po chwili rozdziawiła buzię w przypływie olśnienia, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Emily.
— Oni nie widzą tego — blondyna pokręciła głową.
— Ślepe krety — prychnęła młodsza.
Jeszcze bardziej ogłupiały, nachyliłem się w stronę drapiącego się po czerepie Minho i zapytałem:
— One mówią o nas?
— Mamy jakąś Trendę we wiosce?
Każdy z nas, zielony na pytanie postawione przez tego drugiego, wzruszył bezradnie ramionami. Nie mieliśmy do tego mózgów. A dalej nie chciało nam się drążyć.
— Spóźnialscy będą sprzątać oborę — mruknął pod nosem Vince. W mojej głowie od razu nasunęła się wizja Thomasa po kolana w klumpie, na którą parsknąłem śmiechem. — Teraz wy. Wasze grupy i zadania. Gally i Skylar — wskazał na dwójkę bąków. — wy zbudujecie płot koło stodoły. Bo ktoś go ostatnio rozwalił... — to już mówiąc, cisnął surowym wzrokiem prosto we mnie. Dreszcz mnie przeszedł.
— To nie ja, tylko kozioł Steve! — broniłem się.
— Któregoś chciał dojeżdżać — wtrącił kapuś Newt.
Potrzebowałem czegoś na poczekaniu. Zresztą, zwykle mówiłem tylko to, co mi jako pierwsze ślina na jęzor przyniosła. W tym byłem dobry.
— Steve bardzo chciał być koniem. Więc mu w tym pomogłem.
— Stul już ryja, Smrodasie — burknął szorstko Gally. Minkę miał mało pocieszoną. — Vince, szanuję cie, na serio. Ale z tą wywłoką na pewno nie będę pracować.
Cholera. Nie byłem na jego miejscu, a i tak ogarnął mnie strach przed tym, że lada moment się poparzę. Gally'ego za to czekało sfajczenie w kupkę popiołu.
— Wywłoki to są te szmaty, które nie mają już kogo ruchać i chodzą do ciebie — syknęła Sky z jadem, który nawet ja poczułem. Tłoczył mi się w żyłach.
Oboje spojrzeli na siebie; wzrok każdego próbował magicznie udusić tego drugiego. Żaden jednak nie padł, choć mnie od samego patrzenia robiło się duszno.
— Liczę, że równie żywo postawicie ten płot — ciągnął znudzony Vince. — Dalej: Emily i Diego. Wy zbierzecie drewno na opał.
— Po prostu świetnie.
— Hurra, jak wspaniale.
Ani Diego, ani tym bardziej Emily, którzy powiedzieli to w tym samym momencie, nie zerknęli potem na siebie. Dalej byli dziećmi i wiedzieli, że swoje obowiązki mieli wykonywać bez pisku, nie ważne jak bardzo im się to nie podobało. Jednak my z Ellie nie szczędziliśmy sobie znaczącego spojrzenia i skrytego uśmieszku – byliśmy niczym rodzice, którzy dobrze wiedzieli, co się kroiło.
Ellie nie była moją prawdziwą siostrą, ale od samego początku właśnie tak ją traktowałem. Jedna z niewielu mnie tam rozumiała. Była moją damską wersją. Oczywiście, mojego wyglądu nie dało się podrobić, bo przecież we wiosce nie było miejsca na dwa takie same ideały. Ale charakterem mi nie odstępowała, a kiedy zaczynała dogryzać, to potrafiło mnie piec na dumie i dupie przez cały dzień.
Po za tym, cała męska część kompani była Sztamakami Newta. Byli gotowi ginąć za siebie, co pokazywali na każdym kroku, a najdobitniej sześć lat temu. Kłamczyć na swój temat też mogli – to był pikuś. To dlatego do mnie właśnie należała rola wzięcia któregoś dnia Newta na stronę, kiedy wymyśliłby sobie wziąć El do ołtarza. Nastraszyć go, że jeśli krzywda jej się zadzieje, to mu kamień przywiąże do fiuta i zepchnę z najwyższego klifu. O tak, to dobre. Powinienem był to zapisać.
Kolejne grupy były już nudne. (Nie)moja Sonya trafiła do Jorge, co zapieczętowali piąteczką, pupilka Harriet do starego, znaczy się Vince'a, a mnie podrzucili Newta. Nie miałem nic do tego. Newcik był spoko. Choć jego kwaśna mina nie mówiła tego samego o nim.
O nie... czyżby mnie nie lubił? (Smutna minka).
— Czyli wychodzi na to... — zaczęła Ellie.
— ...że jesteśmy razem, królowo! — skończył podekscytowany Minho.
Mnie tylko mignęło w oczach, podczas gdy Azjata sprawnie uniósł zadek z ziemi i znalazł się tuż przy blondynie, którą ciasno owinął ramieniem. W ich oczach można było dostrzec coś, pewien błysk, który nie zwiastował niczego dobrego. Czułem to w kościach.
— To się nie skończy dobrze — Newt odczytał moje myśli i powiedział je na głos.
— Koleś, wylaksuj — Minho machnął na to ręką. — Oddam ci ją. Może — to dodając, odwrócili się i ruszyli w kierunku pola, gdzie mieli zagrabić siano w kupki.
Później cała ferajna się rozeszła, aby zająć się swoją robotą. Po chwili poczucie samotności znów mnie wypełniło i przytuliło serce, które już nie czuło swojego ulubionego zapachu kwiatów. Rozmył się. Zadrżałem z chłodu, który kłuł mnie od środka. Na miejscu zbiórki zostałem już tylko ja, Newt oraz Vince, bo ten zapisywał coś jeszcze w tym swoim notesiku.
— Mam do ciebie sprawę — blondyn zwrócił się do mężczyzny. — To byłby problem, gdybym zaczął pomagać w kuźni? To dla mnie bardzo ważne.
— Znudziło ci się dziesięć palców i chcesz, aby Gus ci je odrąbał? — prychnął Vince. Samo wspomnienie naszego kowala zjechało mi dreszczem po kręgosłupie. Wzdrygnąłem się. — Po cholerę masz tam robić?
— Sprawa osobista.
To mnie zastanowiło. Wwierciłem w Newta przeszywający wzrok, chcąc pogrzebać mu w głowie, ale ten dalej udawał, że mnie tam nie było. Moje szare komórki pracowały. Jedynym wnioskiem, do jakiego doszedłem, było, że to musiało wiązać się z Ellie.
Cały jego świat obracał się wokół niej.
— Rób co chcesz — wzruszył ramionami Vince. — Ale od jutra. Dzisiaj malujecie szopę.
Po tym rozkazie również zniknął. Zostaliśmy my dwaj; samiec alfa oraz Newt, który dopiero wtedy spojrzał na mnie i uniósł brew.
— Chyba musimy poważnie porozmawiać, chłopcze — mruknąłem.
— Odwal się.
···
NORA
Od samego początku mnie krytykował.
Kiedy tylko weszłam do kuchni, Patelniak naskoczył na mnie, bo miałam rozpuszczone włosy. Oczywiście, że przed gotowaniem zawsze spinałam włosy, aby żaden nie trafił do czyjegoś talerza. Patelniak jednak uważał, że powinnam była to zrobić jeszcze poza kuchnią. Bo w niej trzeba być przygotowanym.
Potem wyśmiał mój fartuszek w kwiatki. Jego był bialutki, jakby codziennie go prał. Chłopak twierdził, że fartuch był dla kucharza najświętszą rzeczą, która odzwierciedlała jego charakter pracy oraz zdolności. Mój był według niego chaotyczny i nierozgarnięty, więc takie sobie wyobraził moje zdolności. Wtedy pomyślałam, że skoro jego był pusty, to Patelniak w głowie musiał mieć tak samo.
Ale najbardziej mnie wkurzał, kiedy czepiał się już samego mojego gotowania. Poprosił, tak trochę rozkazująco, abym coś przygotowała i pokazała mu swoje umiejętności. Coś prostego i szybkiego, więc postawiłam na omlet z truskawkami. Nie dość, że Patelniak kontrolował mój każdy ruch tak, że chyba to jego twarz smażyłam na patelce, to jeszcze nie szczędził sobie komentarzy.
— Umyłaś te truskawki? Ta ma plamkę.
— Pokracznie jakoś trzymasz tego noża.
— Uważaj se z tym cukrem! Co ty myślisz, że na drzewach rośnie? Jak to w ziemi... jaka trzcina cukrowa?...
Nic nie mówiłam, choć moje ciało gotowało się bardziej od czajnika na gazie. Zęby gryzły mi wargę do krwi, ręce drżały, chętne przywalenia komuś (Patelniakowi) w nos, a krew wrzała w moich żyłach. Byłam jednak mistrzem w duszeniu w sobie emocji. Każdy gadał, że najlepszy w tym był Newt. I może faktycznie był dobry.
Tyle że nikt nie znał mnie.
Ostatecznie udało mi się usmażyć tego omleta. Z truskawkami, a nie krwią czy zębami Patelniaka. Podałam go złożonego na pół, z jogurtem i pokrojonymi owocami w środku, na wierzchu lejąc syropem ze zmiażdżonych truskawek. Wypełniała mnie duma. Jednocześnie mój stres ściskał mój żołądek, a nogi chciały czmychnąć. Bałam się kolejnej krytyki.
Patelniak oglądał talerz przymrużonymi oczami z każdej strony. Z każdą sekundą ręce za plecami bardziej mi drżały. Wreszcie, gdy już chciałam sięgnąć po ścierkę i wytrzeć mokre od potu czoło, chłopak ukroił kawałek i wpakował do buzi.
Tak sobie żuł, żuł i żuł... tak samo stres żuł, żuł i żuł moje serducho.
— Hmmm... — mruknął i wziął kolejny kawałek. Widać było na jego twarzy, że z czymś walczył. — To jest... takie... — już zamknęłam oczy, czekając na strzał po buzi. — ...wypurwiście dobre!
Zaraz potem porwał talerz w swoje ręce i zaczął wsuwać wszystko to, co się na nim znajdowało. Pałaszował tak, że aż okruchy latały. Ja natomiast mogłam wreszcie odetchnąć ze spokojem.
— Czego ty tam dodałaś? — wymemlał z pełną buzią. — ...mmm...mm... zaraz, czekaj no moment... nie ma tam kurkumy?
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na niego jak na głupka. Mój wewnętrzny kucharz wręcz zzieleniał po tym pytaniu.
— Do biszkopta? To się zalicza do kuchennej zbrodni. Na słodko używa się cynamonu, wanilii, pudru...
Wtedy postawa Patelniaka raptownie się zmieniła. Błogi uśmiech, dalej umazany krwią truskawek, wygiął się w grymas, a uwielbienie prysło z jego oczu. Na jego miejsce przyszły złowrogie ogniki. Nie wiedziałam, co zdmuchnęło jego dobry humor; być może była to moja własna chmurka smutku, która wisiała nade mną nieustannie. Wystraszyłam się.
Napompowany złą energią Patelniak odstawił talerz z niedojedzonym omletem na stół. Po chwili wahania jednak zabrał go z powrotem, a we mnie cisnął palcem. Gula urosła mi w gardle.
— Słuchaj no, dziunia — zaczął oschle. — Nie myśl sobie, że znasz się lepiej ode mnie. Niech ci się nawet w główce nie świta, że z ciebie jest lepszy kucharz. Nie jest! — już chciał odejść, gdy nagle przypomniał sobie o moim omlecie. — A on wcale nie jest taki dobry. Fujowy jest. Idę go wyrzucić.
Dopiero po tych słowach minął mnie i zniknął. Mogłam sobie wmawiać, że to wiatr wyciskał z moich oczu łzy, ale to była nieprawda. To właśnie słowa chłopaka, które poharatały moje serduszko jak zużytą serwetkę, moczyły moje policzki łzami. Było mi smutno.
Często płakałam w kuchni. Tego dnia jednak to nie była wina cebuli.
···
ELLIE
Przyglądając się konstrukcji, zmrużyłam wąsko oczy i podrapałam się po brodzie. Fuj wiedział, czy to pomagało w myśleniu, ale Vince i Jorge zawsze tak robili.
— Potrzebujemy więcej siana — stwierdziłam. — I sznura. Siana i sznura.
— I falbanek! Duuuuużo falbanek!
···
SKYLAR
— Trzymasz ten młotek jak cipa.
— Uważaj, żeby ten młotek w twojej nie wylądował.
Przy tym Gally nawet na mnie nie spojrzał. Dalej wbijał gwoździe w deski, co robił jak ostatnia oferma, próbując z tego zrobić nowy płot. Choć jak tak się przyglądałam, to już ten stary wyglądał na bardziej wytrzymały. Wreszcie przewróciłam oczami i zbliżyłam się do chłopaka.
— Kto cię nazwał Budolem? — zadrwiłam, patrząc na zlepek desek. — Jeśli cała wioska jest spod twojej ręki, to dziwne, że jeszcze nie jest w ruinie.
— Purwa, nie jestem ekspertem od płotów — burknięcie Gally'ego zostało zagłuszone przez uderzenia młotka. — Jestem stworzony do wyższych celów. Chałup. Szopek. Stodół — przed następnymi słowami spojrzał na mnie z drwiącym uśmieszkiem. — Ale ty wiesz dużo o płotach, pani architekt. I pewnie drewniany klocek na wychodek to już dla ciebie za dużo.
Wkurzona spiorunowałam go spojrzeniem. Złość samoistnie zacisnęła moje dłonie w pięści, które aż się wyrywały do tego jego giga kartofla na twarzy. Od samego początku próbowaliśmy nadepnąć sobie na odcisk. Z każdą chwilą coraz bardziej przekraczaliśmy granice. Powoli brakowało mi już ripost, a tych miałam przecież po dziurki. Doszło do tego, że aby go zabolało, musiałam chyba kopnąć go w jaja.
— Zostaw to, bo nie mogę patrzeć — w końcu kucnęłam obok niego i wyrwałam mu młotek z łapsk. Za to zostałam obrzucona grobowym spojrzeniem, które mi zwisało. — Ja to zrobię.
Gally przez moment gapił się na mnie jak sroka w gnat, ani razu nie mrugając. Ostatecznie ściągnął tą swoją włochatą gąsienicę nad oczami i zaczął rechotać. We mnie momentalnie się zagotowało.
— Ty? — prychnął. Gdy nie odpowiedziałam, ten jeszcze głośniej się zaśmiał. — Weź nie zalewaj. Paznokcia jeszcze złamiesz.
Nie mogłam powiedzieć, że ta wizja mi się nie podobała. Nie zamierzałam jednak dawać mu satysfakcji, dlatego posłałam mu wyzywające spojrzenie, po czym zaczęłam wbijać gwoździe. Oczywiście, uważałam na swoje paznokietki.
No co? Byłam tylko kobietą.
Obok siebie usłyszałam prychnięcie. Gally musiał sobie skołować inny młotek, bo z jego strony też dochodziły uderzenia o drewno. Zaczęłam swoje wbijać szybciej. On również przyśpieszył. Ręka powoli zaczęła mnie pobolewać. Mimo tego nie przestawałam machać, używając w tym coraz większej siły.
— Wbiłam siedem.
— Ja dziewięć.
No zdenerwowałam się trochę.
— Purwa mać! Ja nie jestem gwoździem, Smrodasko!
— Daj mi się jeszcze walnąć, a spłaszczę ci łeb do gwoździa. I tak nic w niej nie masz.
···
EMILY
— Cudak aport! No weź! Aport!
Zamiast frunąć za patykiem, moja psina wolała biec za niedoścignionym – kręcić się w miejscu i próbować złapać w zębiska własny ogon. Ten widok jednocześnie mnie rozczulił i załamał. Z westchnięciem machnęłam tylko ręką; na naukę aport mieliśmy jeszcze czas.
— Może przestałabyś pajacować i zajęła się robotą?
Znudzona spojrzałam w bok, gdzie łepetyna Diego spoglądała na mnie ze zirytowaniem zza leśnych krzaków. Lizus się przykładał i to on zapełnił już połowę taczki patykami na opał, podczas gdy ja swoje znaleziska rzucałam Cudakowi. To nie tak, że ja byłam leniwa! Co to, to nie. Miałam szeroki zakres ambicji, głównie zamykający się na nie sprawianiu aż tak dużych kłopotów wujciowi Vince'owi. Potrafiłam pracować i często to robiłam. Po prostu byłam ciekawska nowości i szybko się nudziłam, szczególnie rutyną.
Ah, a Diego to był lizodup.
— Idź do mchu, chwaście — pokazałam mu język. Jego wkurzony wyraz twarzy od razu dodał mi wigoru. — No już dobra, dobra. Już zbieram. Co byś nie zzieleniał.
Zaśmiałam się, słysząc jego gburowate mamrotanie. Jak ja kochałam grać mu na nerwach.
Mijały chwile, a mnie całkiem nieźle szło. W pachę dźgały mnie badyle, ale byłam dzielna i zbierałam ich coraz więcej, aby blondasowi kopara opadła. Mięśnie mnie już trochę piekły od ciągłego schylania się, a palce szczypały przez drzazgi. Zbierałam dalej. Jak pyrki na polu.
W pracy zawsze musiało coś przeszkodzić. Na polu pyrek zwykle bywała to mysz. W bujnym lesie, który żył własnym sercem, mogło to być wszystko. U mnie był to pająk.
Dawno temu wyśmiałam Patelniaka, gdy ten aż wyrżnął fikołka myśląc, że chodził po nim pająk. Tyle że on tak naprawdę nie istniał. Wymyśliłam go. Nie dość, że był zmyślony, to jeszcze miałam na myśli takiego malutkiego pajączka. Tamten, który tylko czyhał i czekał, aż podniosę do góry konar, był ogromniasty. Gdybym miała psyche i położyła obok dłoń, to mógłby ją zakryć. Multum ślepi patrzyło na mnie jak na szaszłyka, a czerwony kuper pulsował jak niewyciśnięty na twarzy Minho pryszcz.
Strach wpierw sparaliżował moje kończyny, a potem tak się zacisnął na gardle, że aż pisnęłam. Serce, trzepoczące jak koliberek, rozesłało po moim ciele impuls. Pod jego wpływem, natychmiast rzuciłam całą kupkę badyli na włochatego bydlaka. Abym więcej go nie oglądała.
I choć zniknął mi z oczu, głos w głowie kazał mi brać nogi za pas. Cofnęłam się, odwróciłam. Więcej nie zdążyłam zrobić, bo gałąź chwyciła za moją nogawkę i pociągnęła w dół. Upadłam i od razu syknęłam, czując biegnący po moim ciele ból. Najgorzej piekło z okolic kolan.
Dopiero po chwili odważyłam się tam spojrzeć. Tamtego dnia miałam na sobie jednolite spodnie. Wtedy były już z dziurami, zza których wyglądała pozdzierana i zakrwawiona skóra.
— Cholera... świetnie, purwa...
— Emily?
Zza krzaków wygramolili się Diego oraz Cudak. Psina natychmiast znalazła się tuż przy mnie, skomląc cichutko i błyszcząc oczkami pełnymi zmartwienia. Ból nie ustępował, ale jego troska ociepliła moje serce. Sekundę później obok kucnął również chłopak. Jego jasne oczy, w których zamknięte było zimowe niebo, także wyglądały na zaniepokojone.
— Wszystko okej? — spytał z przejęciem.
Nie wiedzieć czemu, moje serce dalej szybko biło. I tylko przyśpieszało.
— Phi, no pewnie — machnęłam ręką. — To tylko trochę krwi... i zdartej skóry... — syknęłam, gdy pieczenie się nasiliło. — Drobnostka...
— Na pewno? — skrzywił się. — Leje się z ciebie jak spod drzwi Mordowni.
Musiał pić do kałuży krwi, która zawsze wyciekała spod wrót jednej ze stodół – ochrzczonej Mordownią – po tym, jak wprowadzono tam świnkę czy chorą krowę. Na samo wspomnienie dreszcz szedł po plecach, brrr.
— Nie wiem czy wiesz, ale co miesiąc się tak ze mnie leje i żyję.
Z początku nie ogarnął i zmarszczył brwi. Kilka chwil mu zajęło skumanie i choć widziałam u niego zrozumienie, co do moich kolan dalej był nieprzekonany. W końcu jednak podniósł się. Wraz z tym uczucie ciepła opuściło moje ciało, mimo że Cudak wciąż się do mnie przytulał. Tyle że tamto ciepło było inne. Takie... wyjątkowe. Tuliło mnie od środka, aż nagle zrobiło puf. Zniknęło.
Tak samo jak Diego.
W czasie gdy go nie było, ja spróbowałam stanąć na nogi. Wtedy jakiś duszek chuchnął mi na kolana, przez co zapiekły tak, jakbym jeździła nimi po roztrzaskanym szkle. Krzyknęłam w rękaw swojej bluzki, czując wilgoć pod powiekami. A fuj Cudak temu wszystkiemu przyglądał się z boku.
Karaluch wrócił kilka sekund później z taczką gałęzi.
— Chyba wystarczy. Idziesz?
— Nie, wiesz co, tu mi wygodnie.
Diego przyglądał mi się dłuższą chwilę w skupieniu. Przez ten czas starałam się nie skurczyć i grać tak, jakby wszystko było cacy. Pomimo tego, że miałam ochotę odrąbać sobie nogi przy kolanach. Koniec końców blondynek westchnął, a potem zaczął wyrzucać gałęzie z taczki.
Ofujał już kompletnie.
— Będziesz miał przechlapane. Vince kazał ci przynieść to do szopy.
— Bardziej będę miał, jeśli cię tu zostawię.
Nie odpowiedziałam. Dalej obserwowałam, jak wyrzuca połowę bagażu z taczki, robiąc tym samym na niej miejsce. Następnie podszedł do mnie, zanurkował i się wyprostował, ZE MNĄ na rękach. Nawet nie poczułam, jak jego dłonie lądują na moim cele. Było tylko ciepło i... purwa, gęsia skórka. Jego zapach pętlą zawiązał się na moim żołądku.
Byłam zniesmaczona. W końcu to był Diego. Tak, to dlatego.
— Jezu, co ty wyprawiasz, cepie? — pisnęłam z pretensją; moje rączki za to oplotły ciasno jego szyję. Jakby dobrze wiedziały, co robić. — Cudak! Broń mnie!
— Sklej buzię — Diego przewrócił oczami. — Cudak już jest na taczce.
Spojrzałam w tamtą stronę i faktycznie – moja psina merdała wesoło ogonem, łapy opierając o krawędzie. Zmrużyłam wąsko oczy. Zdrajca, pomyślałam.
Po chwili sama wylądowałam na taczce. Diego kładł mnie bardzo ostrożnie; jakby opiekował się maleńkim jagniątkiem. Gdy się schylał, jego oddech połaskotał mój policzek. To roznieciło płomień pod moją skórą; czułam, że mi duszno. Chyba miałam gorączkę.
Nic więcej do siebie nie powiedzieliśmy. Ja głaskałam Cudaka i starałam się rozgryźć, co, do cholery, wyprawiało moje ciało, podczas gdy Diego pchał taczkę w stronę wioski. Przez wstrząsy miotało mną wewnętrznie.
Lub już świrowałam.
Po minięciu pierwszej chatki, wreszcie znalazłam w sobie odwagę:
— Dzięki.
— Co mówisz? — bawił się ze mną. — Sory, ale wieje mi w uszy i nie słyszę.
Zacisnęłam zażenowana zęby oraz pięści, nie dając się ponieść emocjom. Trzepnęłam się mentalnie w twarz, po czym powtórzyłam nieco głośniej:
— Dzięki, że mi pomogłeś — przeszło mi to przez gardło jak kula do kręgli.
— Co jest gra...
— Nie! — odwróciłam się w jego stronę z uniesionym palcem. — Nie! Kolejny raz się nie powtórzę, utkany kmiotku!
— Nie o to chodzi — rzucił, wciąż patrząc na tło za mną. Kiwnął w tamtą stronę głową. — Patrz tam.
Zaintrygowana powiodłam wzrokiem w kierunku pola, które lada dzień wcześniej zostało skoszone. Tam zebrała się całkiem duża grupka gapiów; wśród nich dostrzegłam słoneczną czuprynę Sonyi oraz Newta, ulizany pędzel Minho, śmietnik na głowie Cody'ego, a także dwie siwe pały Vince'a i Jorge. Oni wszyscy stali w dziwnym półokręgu i otaczali coś, czego nie mogłam dostrzec, mimo że się wyciągałam w każdą stronę.
— Sprawdźmy to — powiedziałam. — No. Wiśta, koniku!
— Jeszcze słowo, a cię wyrzucę.
— Nie marudź. Potem dostaniesz smakołyka.
Podjechawszy bliżej, rozpoznałam jeszcze Harriet oraz Ellie, siedzącą po turecku obok czegoś, co zjadało jej słomiany kapelusz. Dopiero gdy taczka stanęła tuż obok wypiętego dumnie Minho, ja mogłam rozpoznać też zjadacza kapelusza. Znaczy się, chyba...
Mianowicie tuż obok Ellie, zbudowany ze przytulonego do siebie siana ściśniętego sznurkiem, stał polny koziołek. Różowe falbanki zwisały z jego szyi oraz rogów, a dwa guziki jako oczy patrzyły martwo na świat. Po dumie wymalowanej na twarzach Ellie i Minho nawet wiedziałam, kim byli jego rodzice.
— Co to jest, do cholery jasnej? — wysyczał powoli Vince. Znałam go najlepiej i jego pulsująca żyłka na szyi nie zwiastowała niczego dobrego.
— Nazwaliśmy ją Frania — powiedziała Ellie i poklepała kozła po pysku.
— Ja dodałem falbanki — dodał wyszczerzony Azjata.
— Mieliście związać siano w kostki!
— Tak jest ładniej. No popatrz jaki jest uroczy!
— Ja mówiłem, że dobieranie ich w parę to zły pomysł.
— Przypomina mi Steve'a. Jeszcze zanim walnął w płot.
— Zamknąć się — Vince burknął do Newta oraz Cody'ego. Ta żyłka pulsowała coraz bardziej; bomba tykała coraz szybciej. — A wy — teraz wycelował do Ellie i Minho. — Zapomnijcie, że kiedykolwiek jeszcze będziecie pracować razem. Po moim trupie!
— Czekaj... — zastanowił się głośno Minho i spojrzał na Vince'a. — ...to ile ty masz lat? Bo to już chyba niedługo, co nie?
Robiło się gorąco. I ciekawie. Czemu do diaska nie miałam popcornu?
Publiczną egzekucję Minho opóźnił fakt, że Vince nie miał przy sobie wideł oraz późniejsze poruszenie, które wywołała Harriet słowami:
— Patrzcie no, któż to się pojawił.
Wszyscy jak jeden mąż zerknęliśmy w stronę, o której mówiła mulatka. Ze strony parkingu kulawym krokiem szli Thomas oraz Brenda. Chłopak wisiał na zgarbionej dziewczynie, a głowy obojga wyglądały jak po spotkaniu z szopem praczem. Jednak nie to najbardziej zwróciło naszą uwagę i nie przez to oblał nas blady strach.
Byli brudni. Poszarpani. I cali we krwi.
···
a/n: ciężko się pisze z ręką w gipsie, ale dało radę. trzymcie się <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top