08 | Przeszpiegi
PATELNIAK
Mój cel był taki: wyjaśnić wieśniarę. Czyli Norę.
— I po co ze mną leziesz?
— Lubię łazić. Jestem fit.
No przecież Ellie nie mogłem powiedzieć swoich prawdziwych pobudek. Zatłuuukłaby mnie.
Blondynka przez moment przyglądała mi się zmrożonymi oczętami, aż wreszcie nimi przerolowała. Dalej pruła przed siebie, wciąż nie podłożyła mi giry i pozwalała obok siebie iść, więc drodzy moi, chyba uwierzyła. Aktorzyną musiałem być świetną.
Wyjaśniając, szliśmy właśnie do tej całej Nory czy jak jej tam, aby zamówić u niej catering ciążowy. Bo niby lepiej gotuje. ODE MNIE. Phi, też coś.
To ja byłem mistrzuniem kuchenki. PATELNIAk, tak się nazywałem. Ja w imieniu miałem skrytą kuchnię! We krwi ją miałem! Ale tego wolałem nie pokazywać, bo na widok krwi to ja mdlałem.
Ale Nora? Nora do wora, wór do jeziora.
Tak. Grałem ostro. Wręcz pikantnie.
Niczym moje tortille... mmm... tortille...
Przez resztę drogi dokuczała nam cisza. Znaczy się między nami, mną a Ellie, bo wokół towarzystwo było w fuj głośne. Nora mieszkała w bardzo żywotnej alejce Przystani, co trochę kłóciło się z jej cichą naturą oraz brakiem znajomych, ale nie mi było oceniać. Tu smyki bawiły się w berka, niedaleko jakaś kobitka prała męża jego galotami i krzyczała coś o sąsiadce, a jeszcze gdzieś obok ktoś walił młotkiem, czego stukot długo potem słyszałem jeszcze w swoje głowie. Stuk-puk.
Stwierdziłem wtedy pierwszą rzecz; Ellie powinna była się poważne namyślić, czy chciała narażać małego groszka na takie hałasy, gdyby musiała tutaj częściej łazić.
Szliśmy tak jeszcze przez jakiś czas, dalej przez motłoch oraz skwar tamtejszego dnia, aż wreszcie się zatrzymaliśmy. Prostując: to El się zatrzymała, a ja na nią wpadłem. I oczywiście, że za to oberwałem w nos, który myślałem, że mi odleci.
— To chyba tutaj.
No i zerknąłem na to chyba tutaj.
Domek był malutki. To właściwie były cztery ciasno przytulone do siebie ściany, jedna z drzwiami, reszta z oknami, przyciśnięte od góry bambusowym dachem z kominem oraz płotkiem, obtoczony nim niczym murem. Szału nie robił. Ale jego ogród... już przed wejściem na podwórko moje nozdrza zaatakowała moc zapachów, zaczynając od szczypiorku, a kończąc na rumianku. Zieleń roślin biła mi po ślepiach tak, jak nawet prażące nad nami słońce nie potrafiło. Nie mogłem powiedzieć, że ten widok nie zatrzymał mi oddechu w płucach i nie wywalił jęzora na wierzch. Bo po prawdzie – gdzieś zapodziałem oddech w klacie i wywaliłem jęzor.
— Bądź grzeczny — zagroziła mi palcem El, tuż przed tym jak zapukała do drzwi.
— Nie gadasz z Minho czy Newtem. Ja zawsze jestem.
Na moje pytanie blondyna posłała mi takie spojrzenie, tylko kapkę zirytowane, które jednak wbiło mnie w glebę. W duchu zrobiłem wzdech; musiałem przyznać, że nie zawsze nosiłem skrzydła aniołka. A niedługo potem drzwi się otworzyły. W trybie synchron wraz z El tam właśnie spojrzeliśmy.
Parę razy udało mi się już zobaczyć Norę. Może i radziła sobie w kuchni, choć na bank fujowo, tak nie miała takiego ekwipunku jak ja w swojej kuchni, więc czasem przychodziła na wspólne żarełko. Zwykle siadała sama. Rzadziej z Riettą i Sonyą; chyba po prostu wolała klapnąć sobie obok samotności i się z nią znajomkować. Kiedy mi tak migała w tłumie, dostrzegałem wiszące na niej ciuszki, w których wręcz tonęła i zanikała, takie były ogromne. Taki styl. Do tego zawsze uciekła wzrokiem w dół, nigdy nie patrząc kompanowi w oczy. Harriet gadała, że to przez jej nieśmiałość. Czy coś tam.
Tamtego dnia, stojąc po drugiej stronie drzwi, wyglądała nie inaczej.
Choć nie. Oczyska skakały jej tak szybko między mną a El, że ja sam patrząc na to dostałem kręciołków pod czachą. Do tego te jej były wywalone na wierzch jak u sarniątka, chwilę przed tym, jak ma pierdolnąć je samochód. Od wstrzymywanego śmiechu prawie się tam przekręciłem. Już gwiazdy widziałem, a przecie słońce grzało.
Z naszej trójki to Ellie ogarnęła się pierwsza i zagaiła:
— Hej Nora! Sorka, że tak bez uprzedzenia, ale...
— Nie, spokojnie. Harriet mi o was powiedziała.
Ściągnąłem razem brwi w gąsieniczkę. Skoro wiedziała, to po fuj wytrzeszczała na nas gały tak, jakbyśmy byli Bóldożercami w różowych sukienkach? Dziwna jakaś.
Ja byłem dziwny mniej. Kolejny punkcik na moje konto, ha!
— Oh, przepraszam — wypaliła zaczerwieniona po kilku chwilach, szerzej otwierając drzwi. — Zapraszam.
Dodatkowo jeszcze nieogarnięta była. El, twoje gały widziały co brały?
Ostatecznie wszedłem do środka bez puszczenia pary z ust, choć masa komentarzy wypychała mi poliki jak u wiewióra. Zachomikowałem je na później. Bez słowa od razu przemaszerowaliśmy do kuchni, co zajęło nam trzy kroki, taki to był mały domeczek. Uważnie się mu przyjrzałem. I od razu wpadło mi uchem do głowy, że groszek dostałby kalastro... klatrosfo... strachu przed małymi domeczkami. Kolejny minus na koncie Nory. Moja kuchnia natomiast była gruba i wysoka tak jak Gally.
Podczas gdy ja z El siadaliśmy na krzesłach przy równie malusim stoliczku, czajniczek na kuchence zagwizdał parą, którym Nora natychmiast się zajęła. Może sprawnie jej poszło z porozlewaniem wody do kubków, ale gdy już nam je podawała to łapa jej się trzęsła. Dokładnie to obserwowałem. Przymrużonymi oczami. Czekałem na choćby kropelkę, aby zaznaczyć jej kolejnego minusa.
Gdy się jej nie doczekałem, a dziewczyna odwróciła się po swoją herbatę, ja przypadkiem szturchnąłem swoim kubkiem. Niestety, blondyna obok to zauważyła i groźnym szeptem kazała mi to ścierać moją koszulką, którą bezczelna nazwała szmatą, lub zlizywać jęzorem. Wahałem się, oj wahałem. Końcowo wybrałem jednak koszulkę. I udało mi się plamki pozbyć zanim Nora pojawiła się przy stole.
Wreszcie Nora również siadła. Ona z jednej strony, a my z drugiej. Nerwowo bębniła palcami o kubek, nieśmiało na nas zerkając. Częściej na El. Mnie i mojego przeszywającego wzorku, którym starałem się dogrzebać do jej głowy, chyba się bała. I purwa dobrze.
A El to tam w ogóle robiła za piąte koło u wozu.
— Pewnie głowisz się na tym, po cholerę tu przyszliśmy — niezręczną ciszę przerwała El. Boidudek Nora aż się wzdrygnęła, ja wypuściłem rechot z gęby, na co dziewczynie wyrósł garb na plecach. A El ciągnęła: — Mianowicie pewnie słyszałaś, że jestem w ciąży.
— Tak jasne. Gratulacje — piszczała cichutko jak myszka.
Minusy, minusy, MINUSIKI.
— Tempo takie ślimaczkowe... — mruknąłem, niby patrząc w okno.
I mimo tego, że miałem purewską rację, to i tak dostałem z kopa w kostkę. Jedna mała górka na nodze, a ból popełzł mi po całym ciałku. Bolało jak fuj. Aż walnąłem kolanem w stół; larwa bólu ponownie mnie obeszła, a cięty wzrok Ellie kolejny raz kazał mi ścierać herbatę, którą tym razem nie rozlałem celowo! Była dopiero w początkowej fazie hodowania w sobie groszka, a już się jej mateczkowanie odpaliło.
Czyli mieliśmy już dwie matki, które dodatkowo były w związku. To jak jedna giga mama!...
...o fuj.
— Wybacz za tego wrzoda. Przyczepił się jak szłam.
— Wypraszam sobie. Przyczepiłem się już sześć lat temu.
Kolejny kop w kosteczkę. Robaczki bólu w każdym kącie mojego ciała. Wtedy stwierdziłem, że właściwie to mogłem trochę pomilczeć.
Przez cały ten czas Nora zdawała się być oszołomiona szopką rozgrywającą się przed nią. Pomimo tego jej usta wyginały się w tyci uśmiechu, a w oczach przez moment mignęło coś na wzór zachwytu; jakby sama podobnej relacji pragnęła. Szybko jednak zostało to ukryte pod smutnymi chmurami. Wspomnień?
Ciekawe... gąsieniczka z brwi znów uformowała się pod moim czołem. To znaczyło, że myślałem.
— Przejdę do sedna — blondyna westchnęła i spojrzała jak szczeniaczek na Norę. — Słyszałam, że nieźle gotujesz. A ja teraz muszę jeść już nie tylko dla siebie, a też dla fasolki w moim brzuchu. Zdrowo. Pełnowartościowo. I smacznie — dramatyczna przerwa, po której dodała: — Chciałabym, abyś ty dla mnie pichciła.
Halo? Ja tam byłem.
Parę słów i humor już nie gituwa. Bo za każdym razem jak pomyślałem o tym, że to nie mojej pomocy chciała w tym, co najbardziej kochałem, dźgała jak widelcem moje serduszko. To drapanie było fujowe. Tak samo łzy moczące moje ślepka.
Najgorsza jednak była myśl, że moja Ellie mnie już nie potrzebowała. Fruwała po czaszce upierdliwie jak mucha.
Nie patrzyłem na reakcję Nory, bo byłem na to zbyt przybity. Smutek rozpychał się w moim środku i połykał wszystko; każdą emocję, każdą myśl, każdy narząd. Nawet żołądek, który aż zaburczał jak buntownik. Do tego jeszcze musiałem walczyć ze łzami – szczypawkami w moich oczach, więc wyłączyłem się na świat wokół. Co mnie on obchodził, skoro moja przyjaciółka chciała mnie zastąpić.
Zastąpić, zastąpić, zastąpić... rozpurwiało mi to łeb.
Krótas w mojej głowie tak wiele razy to powtórzył, że w końcu coś we mnie pękło. Na tamten moment nie odkryłem co dokładnie, ale słowo daję, to było coś grubego. Czułem się jak po swojej owsiance. Silnie. Zdederninowanie (zdetermindowanie? Jeden fuj). MOCARNIE.
Szogun walki we mnie zapłonął.
— Nie mogę... znaczy się, bardzo bym chciała!... — plątała się Nora. — ...Ale moja kuchnia jest zbyt uboga, abym...
— Patelniak chętnie podzieli się swoją kuchnią, co nie? — Ellie szturchnęła mnie łokciem. Spojrzałem na nią jak na psycholkę, migiem łagodniejąc, gdy zobaczyłem te proszące oczka. — Może nauczycie się czegoś od siebie?
Nie w smak mi było na tą myśl. Ba, myślałem że rzygnę na ten jej stół. Tak mną miotało od środka na wizję, że ktoś inny niż ja miałaby urzędować w mojej kuchni. Spojrzałem jednak z krzywą mordą na Norę, co zerkała na mnie niepewnie, potem znów na Ellie i jej ręce złożone jak do paciorka i smutną minkę. Chwilę się zakręciłem; raz na Norę, raz na Ellie. Nora. Ellie. Nora. Ellie. Nora... uuuu, karuuuzela przed oczyma. Wszystko się kręciło.
A chwilę potem żarówka pomysłów zapaliła się nad moją łepetyną.
Byłem genialny!
Patrząc na Norę, przykleiłem na pysk szeroki uśmiech i pokiwałem głową, jakby ta była przyczepiona na zawiasy.
— Proste! Zapraszam cię do mojej kuchni.
Jej oczy znów wyleciały z orbit, wypychane przez strach, ale się uśmiechnęła. Obok Ellie klaskała łapami jak małpka zabaweczka tymi złotymi talerzami.
A Patelniak właśnie zakasywał fartuch i zamierzał walczyć o swoją kuchnię. Oh, no i o przyjaciółkę. A więc... WAŁKI W DŁOŃ!
Tylko... tylko gdzie ja je posiałem?
···
EMILY
— Cudak, przygotuj się. Aport!
Rzucony przeze mnie patyk poszybował chwilę na błękitnym niebie, po czym wylądował z puk-pukiem na ziemi, tuż obok kamiennej studzienki. Cudak obejrzał się za nim, rozważył coś w futrzastej głowie, a następnie wrócił do gryzienia własnego tyłka, bo go chyba pchły wpurwiały. Mnie mina zrzedła. Siedzący obok na kamieniu Cody natomiast zarechotał jak żabicha.
— Coś niewychowana ta twoja psina — zakpił.
— Bo tak się składa, że to było do ciebie. Ale masz rację. Jesteś rozpuszczony jak Słodka Anne, która też się puszcza.
— To co innego!
— Racja, ona jest ładna. Ty nie.
Więcej Cody już nic nie powiedział. Coś tam tylko cicho pogderał. Być może przyczynił się ku temu mój wredny uśmieszek, a może urażona duma – nie ważne. Ważne, że wreszcie się zamknął. I wrócił do strugania tego swojego drewnianego kołka. Chyba byłam świadkiem powstawania kolejnego rękodzieła.
Fuj z tym. Musiałam wyszkolić swojego psiaka.
Odeszłam więc od nabzdyczonego chłopaka i stanęłam dopiero przy patyku, który wcześniej rzuciłam. Cudak migiem znalazł się przy mojej nodze i siadł sobie obok, gapiąc się na mnie z dołu z wywalonym hej jęzorem. Na jego lśniące oczęta ciepło wybuchło w moim brzuchu. Westchnęłam.
— Trochę racji miał. Na kumatego to ty nie wyglądasz — mruknęłam, gdy podnosiłam patyk. Potem postukałam się nim w głowę. — Lub po prostu stwarzasz takie pozory. A to już masz po mnie.
— Pchły też ma po tobie? — gumowe ucho na kamieniu musiało usłyszeć mnie nawet z odległości, jasna cholera. Irytacja zacisnęła moje dłonie w piąstki.
— Po mnie to ty możesz mieć odcisk buta na dupie — fuknęłam z wycelowanym w szatyna patykiem. — I odwal się — dodałam.
Jakże dojrzale, Em.
Następnie odeszłam, co by więcej nie przebywać w chmurze głupoty otaczającej Cody'ego. Cudak oczywiście ruszył za mną, jako mój wierny towarzysz drogi życia i takich tam, innych bzdet. Szliśmy przez Przystań. Między drewnianymi domkami, wśród swobodnie pracujących ludzi, pod grzejącym z nieba słońcem. Nogi same niosły mnie na sam kraniec wioski, gdzie ta graniczyła z zielenią lasu, aby odciągnąć samotniczą duszę od ludzi. Las był moim ulubionym miejscem, w którym mogłam się wyciszyć i odsapnąć. Być może wiązał się z tym fakt, że był pierwszym zielonym życiem, który widziałam na własne oczy, a nie na obrazkach w książkach. W końcu urodziłam się już na spalonej ziemi; w czasach Pożogi. Cokolwiek, był moim ulubionym. I z dala od głośnych mieszkańców. Kochałam ich wszystkich, na serio. Ale czasem szło wykorkować przy nich.
Usiadłam w cieniu pod jednym z drzew, którego gałęzie sięgały naprawdę nisko ziemi. Jakby kiedyś próbowały sięgnąć i ją pogłaskać, ale jednak nie dały rady i się poddały. Cudak walnął się tuż obok mnie, łeb sadowiąc na moim udzie. Przyjemny zapach liści połaskotał mój nos. Gdzieś w oddali śpiewały słowiki.
Rajsko było.
— Rajsko, no nie? — rzuciłam swoją myślą.
Cudak zachrapał. Pewnie był zmęczony po bieganiu za patykiem...
Po kilku sielskich minutach coś sprawiło, że moją ciszę szlag trafił. Dźwięki gitary. Zdziwiłam się nie na żarty. Z tego co mi było wiadomo to lasu nie zamieszkiwały driady ani inne leśne ludy, bo kiedyś uważnie to przebadałam, a zwierzęta chyba nie potrafiły szarpać strun. Wiedziałam, bo próbowałam dawniej nauczyć Cudaka grać na lutni. Pogryzł ją. Pogryziona czy nie, potem i tak szurnęłam nią Diego. To wspomnienie zawsze budziło mój uśmiech.
Głos gitary musiał więc należeć do kogoś z wioski. A bardziej nie głos, tylko... palce przy niej majstrujące.
Oh... to zabrzmiało dziwnie. BEZ PODTEKSTÓW!
Cudak dalej śpiulkał w najlepsze, kiedy skoczyłam na nogi jak sprężynka i zrzuciłam go z siebie. Tak grzmotnął pyskiem o ziemię, że aż zapiszczał. Jako dobra matka chwilę wisiałam nad nim ze zmartwioną miną, ale prędko odeszłam, gdy poznałam, że nic mu nie było. Od środka rozsadzała mnie ciekawość.
Z każdym krokiem dźwięki stawały się coraz głośniejsze. Potem doszedł do nich także męski śpiew.
— Pamiętam jak dziś, jak za dużo słów wypadło jej z ust...
Im bliżej byłam, tym bardziej odlatywałam w przestworza. A może to ta melodia mnie tam zanosiła? Jeden dzik. Muzyka kołysała moim sercem, które specjalnie cichutko biło, by jej nie zagłuszać, za to niski głos grzał ciepełkiem w moim brzuchu. A gdy zahaczał o chrypkę... mamo, czułam łaskotanie.
Ten tajemniczy muzykant nieźle sobie ze mną pogrywał.
— Bolało jak nic i nagle ta myśl, że muszę już iść...
Słowa piosenki mnie intrygowały. W jednej chwili zapragnęłam usłyszeć ją całą, by poznać jej głębszy sens.
Chciałam go poznać. Więc przyśpieszyłam.
Wreszcie przedarłam się do niewielkiej polanki otoczonej dookoła ścianą lasu. Znałam ją, często tam przesiadywałam i plotłam wianki. Przyczaiłam się więc w krzakach na jej skraju, wśród liści i gałęzi, które dźgały mnie gdzie popadnie, słysząc nad uchem bzyczenie jakiegoś robala. Tuż obok to samo zrobił Cudak; mu jedna z gałązek drażniła nochal. I monitorowaliśmy teren. Niczym tajni agenci.
— Zostałem więc sam, sam pośród zdań, refleksji tych złych...
Z prawej – czysto. Na środku – pusto. Przerwa na odgonienie robala i kicha Cudaka. Okej, z lewej... wtedy tak szeroko otworzyłam gębę, że jakiś gówniak ze skrzydełkami uznał to zaproszenie i do niej wlazł. Zakrztusiłam się, z całych sił starając się kaszleć (i nie zabić) najciszej jak się dało.
Bo z lewej pod jednym z drzew siedział Diego z gitarą.
TEN Diego. Purwa.
— Że naiwne sny, nie spełnią się i na próżno śnić...
W jednej chwili śpiew gitary stał się okropny, moje serce skamieniało, a to ciepło pod skórą zmyła nagła fala zażenowania. Mówiłam wcześniej, że szybowałam? Nie purwa, kosiłam zębami trawę, a nie fruwałam. Takie to było ohydne.
Wszystko co wiązało się z Diego było ble.
Choć... głos miał całkiem... całkiem ładny...
Tfu! Od razu skarciłam się za to w myślach. Czemu w ogóle tak myślałam?
Dlatego należało się wycofać i zapomnieć o tamtym zdarzeniu. Już nawet stawiałam ku temu pierwsze kroki, dosłownie i w przenośni, bo już cofałam się w tył, przy tym ocierając się o każdą gałązkę. Ale fuj, trzeba było jak najszybciej stamtąd wiać. I może by mi się to udało. Gdyby nie jeden maleńki szkopuł, który się wydarzył.
Cudak zaczął szczekać. Purwa, wajcha mu się przełączyła między nogami i ON ZACZĄŁ SZCZEKAĆ. Kapitalnie.
— Nie! Ciii, cichaj! — zamiast się mnie posłuchać, moja zdradziecka psina zrobiła coś jeszcze gorszego: wyskoczyła z krzaków prosto na polankę. — Do cholery, ale ty jesteś głupi, dziku!
Zero dodatkowych smaczków przed snem. Dosyć.
Wiadome było, że Diego rozpozna Cudaka. Liczyłam jedynie, że jeśli nie wychylę dzioba z kryjówki, blondyn pomyśli, że pies przypałętał się sam. To dlatego siedziałam cicho, skulona w kulkę pod krzaczkiem, wgryzając zęby w wargę prawie że do krwi.
Nie podchodź. Nie podchodź. Nie...
— Em, wyłaź. Wystarczy, że na co dzień jesteś ultra idiotką.
...niech cię widły Vince'a nadzieją.
Nie miałam wyjścia; niechętnie wygramoliłam się z krzaczorów, zarabiając jeszcze kilka mniejszych ranek na ciele, i stanęłam na polance. Diego stał kilka kroków dalej, z gitarą przewieszoną przez ramię oraz ramionami skrzyżowanymi przy torsie. Czworonogi zdrajca natomiast siedział między nami i merdał ogonem z wywieszonym jęzorem.
Gdy się już otrzepałam, zmrużyłam oczy i zagroziłam Cudakowi palcem.
— Z tobą się później policzę — warknęłam.
Fuj znów zaszczekał. Jakby się śmiał, włochata miernota.
Potem usłyszałam chrząknięcie. Nie wiedzieć czemu, ale się zestresowałam.
Bardzo wolno wyprostowałam się z wcześniej zgarbionej postawy i spojrzałam na Diego. Twarz miałam obojętną, bo nie chciałam mu dawać satysfakcji. Choć tak naprawdę w środku stres wykręcał mój żołądek, a łapy za plecami trzęsły się jak Patelniak gaciami. Chłopak natomiast uśmiechał się głupio. Jakby mnie przejrzał; ta myśl przydeptała moje płuca, przez co ledwo co oddychałam.
— Co robiłaś w krzakach? — spytał z wyczuwalną kpiną.
Myśl, myśl, myśl, myśl, myśl.
— Jaaa?... Aaa-a co ty robiłeś na mojej polanie, hę? — odbiłam piłeczkę.
Tak odbiłam, że najpierw dostałam nią w ryj, do tego słabo pocisnęłam. Kaszana.
— Twoja? — Diego prychnął i się rozejrzał. — Jakoś nie widzę nigdzie tabliczki z twoim imieniem.
— Bo takiej nie ma. Ale polana jest oznaczona — w tym momencie wskazałam na psa. — Cudak tu gdzieś nasrał. A co jego to i moje, jakkolwiek ohydne to jest... — dodałam skrzywiona. Kolejny słaby pocisk.
To wszystko przez ten stres, który penetrował moje flaki jak robal śmieci.
Chłopak wystrzelił wysoko jedną brew i spojrzał na mnie po Minhowemu, czyli zmrużył wąsko oczyska, by potem parsknąć śmiechem. Kpina w jego wykonaniu zawsze działała na mnie jak płachta na byka. Zirytowanie zawrzało pod moją skórą.
— Szpiegowałaś mnie?
Wtedy była moja kolej na śmiech. Oczywiście, bardzo wymuszony i nerwowy, bo ja chyba faktycznie go szpiegowałam. Co ja plotłam – ja tylko oglądałam cyrk na dwóch nogach. Ale skoro tak, to czemu uciekałam wzrokiem we wszystkie strony, byleby nie patrzeć na zdezorientowanego blondaska? Nie mnie było pytać. Coś innego mną kierowało.
— Nie pochlebiaj sobie — zakpiłam; głos mi zadrżał, kurka. — Po prostu usłyszałam całkiem ładną grę gitary i-i... ja... przechodziłam obok...
— Uważasz, że moja gra jest ładna?
— Co?
Tak mi gęba opadła, tak oczy wystrzeliły z orbit, że miną pobijałam każdą rybę w oceanie. Chwilę mnie zamroczyło. Mój mózg działał na wolnych obrotach, do tego chyba się dymił. W końcu jednak zrozumiałam co odwaliłam, a żar zażenowania zaczął mnie palić od środka.
Uśmiech Diego rósł z każdą kolejną sekundą mojego milczenia.
— Powiedziałaś, że przyszłaś tu za ładną grą — wypomniał mi. — To ja grałem, więc...
— Nienienienie — wyplułam z siebie szybko, do tego gestykulując żywo. — To wcale nie tak. Nie myśl sobie. Nie grasz dobrze. Ani trochę — tak się plątałam, że już sama nie wiedziałam, co plotłam. Ale plotłam dalej: — Właściwie, to już lepiej śpiewasz niż...
— Teraz mówisz, że też nieźle śpiewam? — znów się wciął. I dalej się szczerzył.
— Tak. Znaczy się nie! To znaczy... — wplątałam palce we włosy, czując jak mi czacha paruje. Serce kopytkowało w piersi jak popieprzone. Wreszcie tupnęłam nogą i sarknęłam zezłoszczona. — Uh, pacan! Po fuj ja w ogóle z tobą gadam? Cudak, idziemy.
Nawet nie patrząc na żadnego z nich, odwróciłam się na pięcie i zaczęłam brnąć z powrotem w las. Jakoś przedarłam się przez krzaki szybciej niż ostatnio; dalej zostały same drzewa oraz ciężar mojego zażenowania. Z tym ostatnim jednak miałam uporać się dopiero długo, długo później. Było na tyle upierdliwe, że aż swędzące pod skórą. Przez to nie słyszałam, czy Cudak szedł właściwie za mną szedł.
— Ej, Em! — usłyszałam za sobą krzyk Diego. Nie odwróciłam się jednak, bo zbyt paliła mnie twarz. — Następnym razem poproś o zaproszenie! By wiesz, nie siedzieć w krzakach!
— Odwal się! Bo ci tą mandolinę w dupę wsadzę!
···
NEWT
O naszym wioskowym kowalu krążyło wiele plotek. Mówiło się, że jeszcze przed wypuszczeniem Pożogi w świat, aby ta go połknęła jak proszka, był szefem firmy wyrabiającej narzędzia rzemieślnicze. W jego rodzinie kowalstwo miało się we krwi. Jego stary był kowalem, tak samo jak stary starego, który podobno popełnił samobójstwo, wbijając sobie własnoręcznie wykonany kilof w łeb. Po kątach szeptało się też, że to on pomagał wybudować zamykające się co noc wrota w Labiryntach. Dziwne to były plotki, bo odkąd tylko pamiętałem, Gus pluł wręcz jadem, kiedy napomykał cosik o DRESZCZ-u. W Przystani każdy miał swoje powody, aby ich nienawidzić. Chociażby ja; kolesiowi, któremu odebrano wspomnienia, poczucie bezpieczeństwa ze względu na nieodporność oraz któremu prawie zabrano miłośc i zgaszono świat. Ale brodaty kowal zdawał się gardzić nimi najmocniej.
Jak to babki bajały: w każdej plotce siedziało ziarenko prawdy.
I może właśnie przez to maciupkie ziarenko tak cykałem się do Gusa zajść. Już którąś minutę z kolei stałem jak ten dzban przed drzwiami kuźni, gapiąc się tępo w zbutwiałe drewno. Mój kulawiec już rwał mnie od środka przez wieczorną temperaturę, a to uczucie było cholernie upierdliwe. Aby ból minął, powinienem był jak najszybciej włożyć girę pod ciepłą wodę. Tyle że miałem do Gusa sprawę niecierpiącą zwłoki, którą chciałem załatwić już tamtego dnia.
W końcu młody (lub młoda) miał się pojawić za kilka miesięcy.
Wreszcie zapukałem. Odkąd tylko przyszedłem słyszałem dobiegający ze środka dźwięk palonego drewna, zapewne w kominku. Wraz z moim puknięciem jednak to ucichło. Następne sekundy były ciche, jeśli nie liczyć darcia mordy Minho gdzieś z innej części wioski oraz cykania cykad. Zmarszczyłem lekko brwi.
Kowal Gus słynął także z czegoś innego: cholernie nie lubił gości.
Nie zamierzałem się poddać. Zapukałem ponownie; tym razem z większą krzepą, bo już mnie zirytowanie dźgało od środka.
— Kto tam?
Zamiast zadowolić, to mnie tylko ogłupiło. Kto tam na bank nie należał do starego i już pleśniejącego grzyba, jakim był Gustav. Głos zza drzwi był wysoki, trochę niewyraźny i... dziecięcy.
Cholera, to było dziecko.
— Kurwa mać, Flo! Nie dociera do łba kiedy mówię, że nikogo w chałupie nie ma?
— Ale psszecież jesteśmy.
— A ja jestem za drzwiami i ucho mam dobre, więc nie walcie głupa i otwierajcie — wtrąciłem się zirytowany.
Nie śpieszyli się, czym podsycili we mnie płomień zdenerwowania, ale w końcu otworzyli. Przede mną stanął barczasty dziaduszek z łysą pałą, którego broda lała się jak wodospad po jego brodzie i w dół, aż do połowy dużego brzuchola. Dalej miał na sobie fartuch kowalski. Wzrok miał surowy; takie ostrzeżenie, że bez kija nie podchodź. Dreszcz pociekł mi po plecach.
Tuż za nim natomiast czaił się chłopiec, takie małe kaczątko, na moje oko poniżej dziesięciu wiosen. Na głowie kręciły się mu brązowe spiralki, a w oczach na przemian wybijali się strach oraz ciekawość.
Na jego widok zmarszczyłem brwi. Nie kojarzyłem go. Ni w cholerę.
— Coś chciał? — burknął nieprzyjaźnie Gus. — Nie widzi, że już zmierzcha? Do wyra kulosy, a nie ludziom dupę zawracasz.
Nie zdążyłem się odezwać, bo niejaki Flo właśnie wtedy zachichotał. Obaj z dziadkiem spojrzeliśmy na niego.
— Powiedziałeś dupa — wyjaśnił wciąż uchichrany.
— Mam zlecenie — odpowiedziałem na pytanie dziada. — Pilne — dodałem niezlękniony.
Choć coś mi tam w brzuchu bulgotało i się ściskało. Typ mnie przerażał.
Stary kowal przez moment kosił mnie wzrokiem, pod którym wyskakiwała mi gęsia skórka, po czym bąknął coś i wrócił w głąb chałupy. To samo zrobił mały Flo, a ja zaraz za nim. Przechodząc przez próg, zmówiłem w myślach paciorek. Nie traciłem na czujności; nie przymykałem oka dookoła głowy.
Środek chaty nie był śmierdzącą jamą ani zakrwawioną mordownią, jak to wszyscy w alejach myśleli. To były dwie przytulone do siebie izdebki, której jednej znaczną część zajmował gigantyczny kominek. Całkiem niedaleko niego wyściełane były koce oraz zwierzęce skóry; domyśliłem się, że to tam zapewne kimał mały Flo. Kolejne zaskoczenie, bo jaki dzieciak chciałby mieszkać z takim starym pierdem? Poza tym w chatce znajdowały się także łóżko, kilka szafek, stoliczek oraz kowadło, które znajdowało się w tej samej części co kominek. Jedna izba musiała należeć do kuźni, nie do mieszkania.
— Co za zlecenie?
Wtem ocknąłem się i spojrzałem na maleńki stół, gdzie już siedział Gus i palił fajkę. Mina gbura nie zmalała mu ani o ciupinę. Młody wkopał się w swoje legowisko i spod koca lukał na mnie z błyskiem ciekawości w oczach.
— Motykę? Kilof? Siekierę? — wypluwał na jednym wdechu. — Choć nie. Za wielki chuderlaczek z ciebie na drwala — dodał po obserwacjach.
Ugodziło mnie to, nie mogłem powiedzieć nie. Olałem jednak szargające mną zirytowanie i zacisnąłem mocno zęby, aby zamiast purwić, powiedzieć spokojnie:
— Pierścionek — syknąłem. Przed następnym otwarciem gęby w myślach strzeliłem sobie z liścia: — Chcę żebyś zrobił pierścionek.
Gus długo na mnie patrzył. Tak długo, że mucha mogłaby mu przejść po gałce, a on by nie poczuł. Z początku wyglądał na tępego; jakby klumpa z moich słów ogarniał. Potem widziałem u niego zwątpienie. A na końcu zaczął rechotać. Tak, że fajka wystrzeliła mu z ust, co na szczęście nie stało się z guzikiem od spodni. Na karku miał już wtedy pomidora, a nie głowę.
Rozdrażniło mnie to. Mimo tego skrzyżowałem ramiona przy torsie i cierpliwie poczekałem, aż dziadek skończy się śmiać. Gdy wreszcie się to stało, stary otarł rękawem usta i spojrzał na mnie rozbawiony.
Zanim jednak się odezwał, cała jego postać zniknęła w białej chmurze dymu. Trzeba było spojrzeć w bok, aby zobaczyć małego chłopca z gaśnicą, którą ledwo trzymał w rękach.
Tym razem to ja zacząłem się śmiać.
— Wyłącz to cholerstwo, szczeniaku! — wydarła się chmura. Co jakiś czas machała z niej gruba ręka czy noga.
— Soly! — rzucił niewinnie Flo i pociągnął za zawór. — Czelwony się zlobiłeś, Gus — wzruszył ramionami i wrócił do swojego legowiska.
Od śmiechu aż rozbolał mnie brzuch. W tym momencie role się zamieniły i to ja patrzyłem na brodacza z uśmieszkiem, podczas gdy ten dyszał ciężko i zaciskał wkurzony wargi. Cisnął palcem grubym jak serdel we mnie.
— Ani słowa — burknął, na co uniosłem ręce. — Na co ci świecidełko? Nie wyglądasz na takiego, co takie nosi.
— A może lubi? — wciął się Flo, gdy już otwierałem usta. — Jak lubi to lubi i nosi. Wyjaśniony.
— To nie dla mnie. Dla mojej dziewczyny — wyjaśniłem. — Jeszcze dziewczyny.
Po tych słowach lekko się uśmiechnąłem. Bo w sercu poczułem ciepło.
Inaczej jednak zareagował Gus. On jakby... zobojętniał. Przestał się ruszać, a z twarzy prysły mu wszystkie emocje, na jakie było go stać. Oczy mu zmętniały. Zrobiły się takie wycofane. Cofnęły się, aby przed nimi mogła przebiec mgła.
— Nie ma mowy — tyle powiedział.
Cholera, niby się tego spodziewałem, a jednak nie spodziewałem. Cholera.
— Czemu nie?
— Bo nie — burknął, nawet na mnie nie patrząc. — To jest kuźnia. Tutaj huczy żelazo i pluje ognisko, a nie się bawi w robienie bibelotków dla jakichś tam dziewczyn.
Jak zwykle – nieco mnie to wpieniło w środku, ale na zewnątrz nic takiego po sobie nie pokazałem. Byłem mistrzem w trzymaniu swoich emocji na smyczy. Szkoda tylko, że tak samo na smyczy nie mogłem trzymać Tommy'ego, Minho czy Patelniaka.
— To nie jest jakaś tam dziewczyna — prychnąłem oburzony. — To matka mojego dziecka.
Tak bardzo się już oswoiłem z tą myślą. Miałem być ojcem. Cholera...
— To żeście się wkopali w bajoro, dzieciaki. Nie lepiej było bawić się karabinkami, a nie własnymi...
— Nawet nie kończ — uciąłem. Słowo i mógłbym nie wytrzymać. — Słuchaj, mogę cię w jakiś sposób przekonać?
— Nie...
— Też chcę kalabinka!
W tym samym momencie spojrzeliśmy na Flo, który stał pomiędzy nami, ale przez jego niski wzrost był dla nas jak podgrzybek. Niewidoczny, ale jakże wyjątkowy. Bo to właśnie na jego widok coś w wzroku Gusa się zmieniło; mgłę przerzedził cienki błysk, który odgonił jego wpurwa.
— Nie zrobię dla ciebie pierścionka — pozostawał przy swoim. Wtedy też spojrzał na mnie, a coś w jego spojrzeniu powstrzymało mnie przed zrolowaniem oczami. — Jeśli tak kochasz tą swoją pannę, to sam go zrobisz. Ja cię będę doglądał — skrzywiłem się, ale nic nie powiedziałem. Wizja pięknego pierścionka dla Ellie właśnie wymykała się mi z łap. — W zamian musisz zrobić dla mnie tylko jedno.
— Co?
— Będziesz mi pomagał w kuźni i doglądał Flo.
— Co?
— Taaak!
Chłopiec zaczął skakać ucieszony dookoła nas, podczas gdy ja wgapiałem się w dziadka. Po jego minie i oczach wiedziałem, że nie robił sobie jaj. Mówił poważnie, a ja musiałem poważnie to przegłówkować.
Nie podobało mi się to. Nie siedziałem nigdy w kowalstwie, nie potrafiłem zwykłej motyki naprostować, a co dopiero uformować tyci pierścionek. Do tego dochodził jeszcze ten dzieciak. Bałem się przyjścia swojego, choć równocześnie nie mogłem się go doczekać, a ten stary dziad z łysiną wciskał mi swojego pod opiekę. Skłamałbym, gdybym miał powiedzieć, że na to też tak jak zawsze pozostawałem spokojny.
Tak na serio to klumpałem w gacie.
Ale... Ellie na to zasługiwała. Po tym wszystkim, co ze mną przeżyła.
Co jej zrobiłem.
Blizny nigdy nie dawały o sobie zapomnieć.
— Jak długo? — spytałem, choć odpowiedź miałem już w zapasie.
Tutaj kowal wzruszył ramionami z uśmiechem. Jakby on sam wiedział, że miał mnie już w garści.
— Zależy jak bardzo kochasz i jak szybko zrobisz pierścionek — zakpił Gus. — A teraz się wynoś. Zmęczyłeś mnie.
Wrócił dawny pan maruda. Gus minął mnie i zagłębił się w dalszą część izby, podczas gdy ja pokierowałem się ku drzwiom, wciąż z niepewnością dźgającą mnie w tył czachy. Nim jednak dotarłem do drzwi, drogę zastąpił mi mały Flo. Od razu wyciągnął do mnie dłoń.
— Będziemy wspólnikami — obwieścił. — Jestem Flolian — wyseplenił z trudem. — Ale ciężko mi to mówić, więc mów mi Flo. Nie potlafię powiedzieć l. Pszeszkadza ci to?
— Newt — uśmiechnąłem się i uścisnąłem jego rączkę. Mały od razu nimi potrząsnął. — I nie wadzi mi to, że mówisz jak mówisz.
— Fajnie. Nie bój się, pomogę ci zlobić ten pielścionek dla... — tu się zawiesił. Podrapał się w głowę, po czym spytał: — Jak się nazywa twoja pani? Nie ma tam l, plawda?
O ironio. Minho z Patelniakiem z pewnością by na to pytanie zgłupieli.
— Nie ma. A moja pani nazywa się Ellie.
I będzie matką mojego dziecka. A wkrótce też żoną.
···
a/n: trochę zwaliłam ten rozdział, dlatego nie chciało mi się go czytać jeszcze raz. więc jak ktoś zauważy błąd to napisz w komentarzu, a go poprawię
w nadchodzącym roku szkolnym życzę dużo zdrowia psychicznego. i wam i sobie, bo się przyda
tutaj mi proszę napisać, kogo chcecie zobaczyć w następnym rozdziale.
kocham mocno <3
(fragmenty piosenki Diego to Remo ft. Artur Sikorski - Przepraszam Cię)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top