06 | Ryk Poparzeńca
ELLIE
Uwielbiałam nasz domek na plaży. Była to niewielka chałupka z desek, bambusa oraz trzcinowego daszku, farbnięta na biało, której ściany były ozdobione muszelkami. Wspomnienie tego, jak razem z Emily przyklejałyśmy je na żywicę nadal wywoływało uśmiech na mojej twarzy, choć od tego czasu minęło już tyle lat. Domek był najbardziej wysuniętym punktem Przystani w stronę oceanu, bo nie wyobrażałam sobie nie móc spoglądać na niego wieczorami z werandy i zasypiać bez kołysanki, jaką wyśpiewywały morskie fale. To dlatego wieczory były moją ulubioną porą dnia.
Nie zachwycał bogatym środkiem. Mieliśmy w nim malusią sypialeńkę, z bambusowym łóżkiem oraz materacem z owczej wełny, do tego szafę na ubrania, ubogą kuchnię z podstawowym sprzętem, stoliczek i dwa krzesła, tyci łazienkę oraz kanapę, na której zwykle wylegiwali się nasi przyjaciele. Oczywiście, znalazłoby się jeszcze parę drobiazgów. Większość dnia jednak i tak spędzaliśmy na powietrzu, więc nie skupialiśmy się aż tak na wystroju; chciałam jedynie, aby było przytulnie, żeby chciało się do niego wracać. Tak właśnie było. Dzięki temu, że nasz domek był taki niewielki, mogłam zmieścić go w swoim sercu i tam go nosić.
Stałam właśnie przed lustrem w naszej sypialni. Byłam sama; Newt tamtego dnia pracował w polu. W przerwach od narażania swojego życia lubił bawić się między kukurydzą, bo przecież w Strefie był Oraczem. W lustrzanym zwierciadle widziałam dziewczynę, co miała siano na głowie oraz skórę bladą jak duszek, której oczy o kolorze wypłowiałego błękitu obserwowały mnie niepewnie. Gdy ja zaczesałam włosy, ona zrobiła to samo. Kiedy mnie zasmyrgało w nosie, ją chyba też, bo się podrapała. Moje westchnięcie. Jej westchnięcie.
I jak ja położyłam dłoń na brzuchu, ona też to zrobiła.
To dopiero numer, że obie Ellie były w ciąży w tym samym czasie.
Ellie w ciąży... o cholera.
Minął tydzień od dnia ogniska, na którym to wszyscy się dowiedzieli. Siedem dni nie wystarczyło, abym dojrzała do tej myśli, ale zdążyłam się nią podekscytować. Być może miała na to wpływ fala ciepła oraz wsparcia, jaką oblali nas nasi przyjaciele. Wszyscy, co do jednego, zadeklarowali swoją pomoc w okresie ciąży, jak i tym po. Podzielili się już nawet rolami. Sonya chciała jak najszybciej nauczyć bobaska gadać, Minho chodzić i najlepiej od razu sprintować, niczym Zwiadowca, Patelniak bardzo chciał gotować dla niego żarełko, natomiast Jorge, gadając wprost do mojego brzucha, obiecał nauczyć je hiszpańskiego oraz jazdy za kółkiem. Zaczęłam się wręcz bać, że dla mnie i Newta zabraknie naszego fąfla, skoro wszyscy zdawali się już zaklepać powinności rodzicielskie. Mimo tego byłam im wdzięczna.
Pamiętałam, że od razu po powrocie do domu rozpłakałam się Newtowi w szyję, będąc pod wrażeniem tego, jakimi cudownymi ludźmi się otaczałam. Całą noc się zastanawiałam, czym sobie na nich zasłużyłam. Czy zasłużyłam na tego faceta, z którym miałam mieć dziecko. Bo wyglądał na tak samo szczęśliwego i wzruszonego jak ja.
Przejechałam dłonią w górę i w dół po swoim brzuchu. Wargi drżały i prosiły się o uśmiech, aż wreszcie im na niego pozwoliłam.
— Niewiarygodne, że ty naprawdę tam jesteś — szepnęłam jakby z podziwem. — Jest dużo za wcześnie, aby wiedzieć, co z ciebie za człowieczek. Czy chłopczyk czy dziewczynka. Dlatego na razie będę mówić ci fasolka. Pasuje, fasolko?
Ciotunia Petunia wyjaśniła mi, że byłam dopiero na początku drugiego miesiąca ciąży. Znaczyło to, że dzieciątko się jeszcze nie wykształciło. Miałam jednak pewność, że ono gdzieś tam we mnie było. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale czułam jego obecność pod sercem, które od jakiegoś czasu biło nieco spokojniej, jakby bało się fasolkę przygnieść. Odnosiłam wrażenie, że byłam dziwnie cięższa, choć moje ciało nie wykazywało żadnych zmian. Ni to większy brzuszek, ni większe piersi. Ale wiedziałam, że je w sobie miałam. Było tam. We mnie. Tyle wystarczyło, abym szczerze je pokochała.
To niesamowite, że tak bardzo mogłam kochać coś, co na tamten moment przypominało zbitek zniekształconej plasteliny.
Z miłością przyszły również obawy. Trzymały się mnie jak pijawki i wysysały całą moją odwagę, jaką wykazywałam się od lat. Przeżyłam dwa lata na Pogorzelisku, razem z przyjaciółmi rozdupczyliśmy DRESZCZ na miazgę, a nawet ofujałam w dudka samą śmierć, nie dając się jej porwać! Za to myśl o mateczkowaniu zaciskała się na moich płucach, nie pozwalając mi oddychać.
Może to dlatego, że nikt mnie na to nie przygotował. Nie doczekałam się nawet pogadanki z mamą o pierwszym okresie, co dopiero dzieciach, z Mary to samo, o tacie czy Dannym nie mówiąc. Wszyscy odeszli zbyt wcześnie, zostawiając mnie samą na świecie, o którym mało co jeszcze wiedziałam.
Choć nie. Nie samą. Z przyjaciółmi. Rodziną.
Zawsze wraz z tą myślą powracał do mnie oddech i jaki taki spokój.
— Postaram się być dla ciebie dobrą mamą — obiecałam, patrząc w odbicie własnych oczu; liczyłam, że to spojrzenie dotrze aż tam, głęboko wewnątrz mnie. Do dzieciątka. Potem spuściłam głowę i wycelowałam palcem w swój brzuch. — I ty też masz być dla mnie dobra, fasolko. Inaczej kiedyś wypomnę ci, że pomieszkiwałaś sobie we mnie bez czynszu.
W odpowiedzi mój brzuszek zabulgotał. Mój żołądek jęczał już z podgryzającego go głodu.
— No dobra, pójdziemy coś przekąsić. Ale nie myśl sobie, że to ty tu dowodzisz. Na razie to Ellie jest szefem.
···
HARRIET
Zdrapywałam palcem jednej dłoni farbkę blatu, na drugiej podpierając policzek. Którąś godzinę spędzałam w takiej pozycji, przez co pod moją skórą już łaziły mrówki. Westchnęłam. Również po raz któryś z kolei.
— Na moje kotleciki, przestań mi tu tak smęcić, bo mam ochotę przyfasolić sobie wałkiem w kinol.
Spojrzałam obojętnie na Patelniaka, który z drugiej strony lady ciskał we mnie niby rozgniewane spojrzenie. Niby, bo większą część jego oczu przepełniało współczucie. Nico mnie to rozsierdziło; usłyszałam butny głos w mojej głowie, który kazał mi się wziąć w garść, ale zaraz został uciszony przez głośny lament serca, co nie radziło sobie z odrzuceniem. Odrzucenie przypominało mi o Minho, na to imię w mojej głowie wyświetlał się obraz chłopaka, a ten obraz tylko bardziej mnie dobijał. Kłuł moje serce atakiem tysiąca igieł.
Więc dalej zamierzałam smęcić.
Po jakimś czasie poczułam obok siebie ruch. Odwróciłam się, by sprawdzić kto to, a na widok Ellie wysiliłam się na znikomy uśmiech. Jej był taki wielki. Błękitne oczy wręcz tryskały szczęściem. Skóra promieniała.
Bo ona kochała. Z wzajemnością.
Mnie nikt nie chciał kochać. Przynajmniej nie ten, od którego miłości pragnęłam.
Znów ten ścisk na sercu. Niczym uścisk drutu kolczastego.
— Hej mamuśko — rzuciłam zaczepnie. — Głodomór w środku zrobił się głodny?
— Nie wiem, mało co mówi. Jeszcze nie nadajemy na tych samych fal...
— O rajciu, witaj!
Obie równocześnie spojrzałyśmy na Patelniaka, który z chorym zacieszem wlepiał gały w Ellie. Ciekawiło mnie, czy blondynka obok czuła podobne czy może większe dreszcze od tych, co przebiegły po moich plecach.
— Hej Patel...
— Nie do ciebie mówiłem, El — przerwał jej chłopak. — Do małego groszka mówiłem.
Choć jeszcze parę minut wcześniej nawet bym o tym nie pomyślała, to na widok oburzonej miny blondynki parsknęłam śmiechem. Patelniak nawet nie zdążył zakapować, kiedy w jego stronę mknęła zaciśnięta wściekle piąstka. Gdy ta z całej siły palnęła go w leżącą na blacie dłoń, chłopak zaczął skakać i machać bolącą dłonią, dodatkowo na nią dmuchając. Mój śmiech się wzmógł. Potem zbiłam piątkę z zadowoloną z siebie dziewczyną.
— Już wiem czemu Newt jest taki potulny — przed następnymi słowami zmrużył oczy i wycelował palcem w Ellie. — Bo też go tak tłuczesz.
— Jasne, lanko pasem dwa razy dziennie. Na dzień dobry i dobranoc — prychnęła. — A teraz, Patelniaczku, zrób mi coś do jedzonka, albo poczujesz ból Newta.
Jakby ta cicha groźba ominęła jego uszy, Patelniak wyszczerzył ząbki w szerokim uśmiechu. Szybko pomknął w głąb kuchni, zza pleców jeszcze rzucając:
— Się robi! Słonko jeszcze nie wstało, gdy przygotowałem owsiankę na bazie korniszonów i... — dalsze słowa zagłuszył głośny gwizd garnka na palniku. Jakoby sam nie mógł tego słuchać, równocześnie ratując od tego nas.
Sama myśl tego, co Patelniak mógł powrzucać do gara i zmiksować, bez ładu i składu, podrzuciła mi moje śniadanie z żołądka na sam początek gardła. Z kwaśną miną to przełknęłam; żołądek chwilę się buntował, ale ostatecznie przyjął żarcie z powrotem. I jedno spojrzenie w bok, na Ellie i jej krzywulca na twarzy, wystarczył, aby poznać, że targało nią to samo uczucie. W pewnym momencie dziewczyna spojrzała na swój brzuch.
— Ty się zastanów, czy na pewno chcesz stamtąd wychodzić.
— I tu i tam będzie musiało szamać to, co mu pod papę podstawią. Żadna różnica.
W jednej sekundzie zalała mnie fala emocji. Złość zacisnęła moje pięści na krańcach blatu, ślina ledwo przełknęła westchnięcie serca, które nagle kopytkowało dziwnie szybko, a oczy zwilgotniały od nieproszonych łez. Wszystko to za sprawką Minho, który właśnie usiadł po mojej drugiej stronie. Nie dotknął mnie. Pomimo tego moja skóra wyczuła jego obecność; przebiegł po niej przyjemny, acz niechciany dreszcz.
Nie chciałam na niego patrzeć. Wiedziałam, że po tym nie mogłabym dłużej hamować swoich emocji, wszystko by się ze mnie wylało. W tym krzyk i płacz. Dlatego dalej skupiałam się wyłącznie na Ellie.
— Załatw sobie ciążowy catering — podsunęłam, słysząc zza pleców prychnięcie. To był znak, że Minho nawet nie rozumiał tego słowa.
W pierwszej chwili Ellie spojrzała na mnie takim rozczarowanym wzrokiem, że aż się zdziwiłam. Co palnęłam znów nie tak? Jej też już cisnęło się na usta odwal się?
— Harri, chodzi mi, żeby mały jadł jak najmniej Patelniakowego jedzonka, a nie jadł go więcej — wyjaśniła z westchnięciem, jakby tłumaczyła coś dziecku.
Przewróciłam oczami, czując podgryzanie irytacji pod skórą, której na pewno wcale by nie było, gdyby zza moich pleców nie dobiegał przyjemny zapach lasu, kurzu oraz potu. Był przyjemny, bo należał do Minho. Działał odurzająco na moje zmysły, otępiał już i tak głupie dla niego serce. I to mnie tak wkurzało.
Kazał ci się odwalić, rana o sobie przypominała.
— Nie mówię o Patelniaku — powiedziałam w miarę spokojnie. — Nora ma całkiem niezłą rękę w kuchni. Pomagała naszej Łyżce w Labiryncie. Patyki zajadały ze smakiem, palce oblizywały!
Moje słowa musiały na nią wpłynąć, bo przez dłuższą chwilkę siedziała cicho i dumała sobie. Nudziło mnie takie przyglądanie się jej, ale o wiele bardziej wolałam oglądać ją niż Minho, którego obecność wciąż paliła mój kark. Miałam ochotę krzyknąć, aby się odwalił i zjeżdżał. Wiedziałam jednak, że nic podobnego nie przeszłoby mi przez gardło. Sumienie by mi nie pozwoliło.
Wreszcie Ellie pokiwała wolno głową, jakby jeszcze w głowie dopinała wszystko na ostatni guziczek. Potem uśmiechnęła się do mnie.
— Może to dobry pomysł — zgodziła się. — Od zawsze chciałam poznać Norę. Ale jest taka skryta, zamknięta w tej swojej chałupce. A teraz mam wymówkę, aby się obok niej zakręcić.
Uśmiech wgramolił się na moją twarz. Nora była kapitalną dziewczyną, zawsze chętną do pomocy oraz wysłuchania marudzenia takiej Harriet, tyle że Labirynt zrobił z niej cichą myszkę. Odebrał jej kogoś ważnego, kogo Nora nie chciała sobie zastąpić. Na ognisku jednak całkiem nieźle sobie radziła z gadką, z tego co pamiętałam, a pamiętałam... coś tam. Nie ważne. Ważne było, że Nora się otwierała. Powolutku, krok po kroczku; ja ją tylko chciałam nieco popchnąć i to przyśpieszyć.
— To się dobrze nie skończy — marudził Minho za moimi plecami. Zacisnęłam mocno zęby, aby nie powiedzieć za dużo.
— Nie mogę jeść cały czas żarcia Patelniaka, bo będę je cały czas zwracać i jeszcze przy którymś razie wypluję fasolkę zbyt wcześnie — wytłumaczyła z westchnięciem Ellie. — Norę też sobie przetestuję. Nie zmienia to faktu, że jutro do niej pójdę.
— Co do fuja?
Akurat patrzyłam na Ellie, kiedy z boku szturchnął nas ten niski fuk oraz głośny trzask. Jej wyszły gałki ze strachu, ja czułam, że mnie też, za to krótas Minho tylko parsknął śmiechem. W końcu odważyłyśmy się zerknąć w bok, na miejsce za ladą, skąd ostrym wzrokiem kosił nas Patelniak. Wcześniej huknąć musiał miską z jakąś dziwną breją, chyba tą owsianką, której kropelki rozbryzgały się po blacie.
O purwa. No wtopa.
— Co znaczy, że nie możesz szamać mojej szamki? — splunął z wyrzutem w stronę Ellie. — W czym Norę chcesz testować? I po fuja do niej chcesz łazić?
— Mówiłem, że będzie problem — wtrącił się Minho, pan wszechwiedzący.
Nawet na niego nie patrząc, podsunęłam mu pod pysk miskę z owsianką, aby się nią wypchał i więcej nie odzywał. Od razu wziął się za pałaszowanie. Za to ja nagrymaszona przewróciłam oczami.
— Patelniaczku, to nie tak...
— Ty chcesz się u niej stołować! — krzyknął ciemnoskórek i wycelował w blondynkę palcem, kiedy pojął o co się rozchodziło. — Ty krótasko zdradziecka! — po tym rzucił dotychczas wiszącą na ramieniu szmatką o stół. Wydął wargę i odwrócił się bokiem. — Mam focha, idę sobie. Ale jutro pójdę z tobą do tego kulinarnego speca, też mi coś — wypluł z pogardą na myśl o Norze i odszedł nabzdyczony.
Nasze reakcje były różne. Ellie westchnęła smętnie, po czym jebnęła czołem o blat, że aż na dupie podskoczyłam. Mnie pod skórą swędziała niezręczność, więc drapałam się z krzywą miną po ręce, jakobym miała się do niej dogrzebać. Minho natomiast dalej pałaszował to coś z miski, wyraźnie ze smakiem, na co wreszcie spojrzałam na niego zniesmaczona. Chłopak wzruszył ramionami z pełną japą.
— Mnie tam smakuje — wymemlał. — To wam ciągle coś nie pasuje.
Wtedy coś we mnie pękło. Pchało mi się przez gardło mu przypomnieć, że ostatnio to on zachowywał się jak cnotka niewydymka, nie dając mi nawet opatrzyć malusiej ranki na kolanie. Zamiast tego wolał zranić mnie słowem ostrzejszym od noża, które trochę poharatało moją dumę i głupie serce, co biło do niego. To dlatego z głośnym prychnięciem zeskoczyłam ze stołka i odeszłam stamtąd, po drodze trącając go ramieniem. Furia lała mi się przed oczami.
Odchodząc przed siebie, usłyszałam jeszcze szept Ellie:
— Coś ty jej zrobił?
Oh, Ellie. Problem w tym, że on nie zrobił nic. Kom-ple-tnie nic.
— Uh, trochę spikoliłem sprawę — odparł. Jego trochę było śmiechu warte. — Czekaj no. Załatwię to.
Nie obchodziło mnie, co zamierzał z tym zrobić. Po prostu dalej brnęłam do przodu, bez bladego pojęcia gdzie się podziać, dopóki ktoś nie szarpnął mną i nie odwrócił. Moje ciało wyczuło, że to był Minho, bo znów oblała je gęsia skórka, a ćwok w piersi mocniej zapukał. Mimo tego wyszarpałam łokieć z uścisku chłopaka i stanęłam w bojowej pozie.
Minho podrapał się ze skrępowaniem po karku, chyba nie wiedząc od czego miał zacząć. No kolego, postaraj się. Byłam zła na siebie, że w środku mu kibicowałam dobrej wymówki. Wreszcie chłopak opuścił wzdłuż ciała ręce i westchnął.
— Przepraszam, Harri.
Ciężko było wmówić mojemu trzepoczącemu sercu, że zbyt łatwo mu poszło i potrzebujemy czegoś więcej. Nie spuściłam więc zadartej w górę głowy ani nie złagodziłam spojrzenia. Niech się łasi, tak pomyślałam.
— Ale za co ty mnie przepraszasz? — spytałam niby zdziwiona. Była uniesiona brewka dla efektu. — Za to jak chamsko mnie potraktowałeś? Za to, że teraz zgrywasz niewiniątko i zachowujesz się, jakby zgrzytu nie było? Czekaj no, a może przepraszasz za to, że po prostu jesteś cymbałem?
— Um... za wszystko?
— Wiesz co? — syknęłam już nieźle rozsierdzona. Ta rozmowa nie miała sensu. — Odwal się.
Punkt dla ciebie, Harriet.
Już się odwróciłam, już zrobiłam dwa kroki, już rozpierała mnie po granice duma. Minho jednak znów zdążył mnie szarpnąć, przez co miałam ochotę mu strzelić. No jak Minho kocham, tak bardzo ręka mnie świerzbiła.
Zrugałam się za to ostatnie w myślach. Sobie też powinnam była porządnie natrzepać w czerep.
— To wszystko przez DRESZCZ. To wszystko wraca — powiedział bardziej do siebie niżeli do mnie. Zamyślił się, ale nie na długo. Kolejny raz tamtego dnia przerolowałam oczami. — Nie lubię, kiedy ktoś próbuje mi pielęgniarzyć, bo robili to tam...
— ...i znów ta sama wymówka — wcięłam się znudzona. — Serio, nie znudziła ci się jeszcze?
To nie tak, że mu nie współczułam. Widziałam jak skatowani byli Sonya oraz Aris, gdy odbiliśmy ich z łapsk DRESZCZ-u; pamiętałam te czarne i wielkie jak żuki siniaki, długaśne szramy i wylewający się z oczu strach, który, mimo upływu lat, dalej czasem pojawiał się w oczach moich przyjaciół wraz ze wspomnieniami. A Minho został tam dłużej. Przeżył więcej, doznał więcej, przecierpiał więcej. I ja rozumiałam. DRESZCZ był winny wielu, ale nie wszystkiemu. I na pewno nie temu, że fujek potraktował mnie jak śmiecia. Do tego podeptał, podziurawił i przeżuł moje serce.
Minho zwiesił głowę, widocznie nad czymś główkując. Rozmowy mieszkańców oraz ich codzienne czynności zakłócały wiszącą nad nami ciszę jakiś czas. Już miałam odejść, ciągnąc za sobą ciemne chmury, ale zatrzymał mnie jego głos:
— Zaprzyjaźniłem się z jedną pielęgniarką.
Spojrzałam na niego zaskoczona, próbując doszukać się kłamstwa w jego oczach. Zamiast tego odbiłam się od gęstej mgły wspomnień.
— Była jak Mary... grała jednego z nich, tak naprawdę kopiąc pod nimi dołek. Dzięki niej szło tam przeżyć — uśmiechnął się lekko. I w sekundę się skrzywił. — Ale umarła. Widziałem jej śmierć na własne oczy.
Nie zdawałam sobie sprawy, że w którymś momencie wstrzymałam oddech. Minho nigdy i to nikomu, nawet Newtowi czy Ellie, Thomasowi też, nie opowiadał o tym, co go spotkało po porwaniu przez DRESZCZ. Napomknął co nieco, ale to było nic z tym, co trzymał w sobie głęboko, pod kluczem. Próbowaliśmy to z niego wyciągnąć, ale on tego strzegł jak Nora swoich ziółek. Dlatego wtedy byłam tak skołowana, że troszkę wspomnień dla mnie odgrzebał.
Wiedziałam, że to było dla niego trudne. Widziałam ból łamiący jego oczy. I natychmiast zrobiło mi się głupio, że tak naciskałam. Nieczuła suka Harriet.
— Nie ma sprawy, Minho — mój głos był już znacznie spokojniejszy. — To ja przepraszam, że tak cisnęłam. Nie wiedziałam...
— Było, minęło. Jest okej — machnął ręką. — Nie chciałem po prostu, abyś myślała, że cię nie lubię czy coś. Bo jest wręcz przeciwnie. Lubię cię bardzo.
Znów zapomniałam o oddychaniu. Serce waliło o moją pierś, chcąc się przebić i wpaść w jego ramiona, by już w nich zostać. Ciepło uderzyło do moich policzków. Z pewnością zrobiły się z nich dwa takie spłaszczone pomidory. Wreszcie się ocknęłam i zmusiłam się do słów.
— Naprawdę? — bo nie dowierzałam.
— Jasne, jesteś świetną laską.
Odżyła we mnie nadzieja, która zgasła na jeepie wracającym z treningu. Pomyślałam, że może jeszcze była szansa...
Nagle rozległ się warkot silnika. Jak na zawołanie odwróciliśmy się w stronę, gdzie właśnie parkowała bryczka Vince'a. Przed kilku godzinami staruszek zebrał kilku ochotników i wybrał się z nimi pod Ul, nasze spiczaste góry, aby zaliczyć rutynowy patrol.
— Nareszcie, Tommy wrócił — mruknął Minho. Gdy na niego spojrzałam, na jego ustach już wisiał złośliwy uśmieszek. — Właśnie zaczynałem odczuwać, że muszę kogoś pognoić, inaczej mnie rozsadzi. Więc w drogę!
Minął mnie i ruszył w stronę wozu. Pociekłam od razu zanim, wcześniej tylko wzdychając i waląc się w pierś, aby uciszyć dzwon w niej bijący. Dudnił imię. Min-ho.
···
SKYLAR
— Wyglądasz jak debil.
Na moje słowa Cody, z tym swoim badziewnym, słomianym kapeluszem na łbie, odwrócił się w moją stronę, tym samym dalej idąc tyłem. Zmrużył na mnie te swoje zielonkawe ślepia, całkowicie inne od moich i sporo brzydsze. Potem wycelował we mnie tym swoim wielkim widelcem.
— Dzięki. Ty za to wyglądasz jak szajbuska, która zaczepia gościa z widłami, kiedy ty nie masz nic. Dlatego lepiej pilnuj jęzora. Inaczej wetknę to w ciebie jak kija w mrowisko i przekonamy się, czy w swoim zgniłym środku też masz robaczki.
Skwasiłam się, gdy ten z zadowolonym uśmieszkiem odwrócił się i dalej prowadził nas cholera wiedziała gdzie. Idąca obok nas Sonya tylko parsknęła śmiechem.
Odkąd trafiłam do Przystani minął już jakiś tydzień. Przez ten czas zwiedzałam alejki, uczyłam się panujących tam zasad oraz poznawałam mieszkańców. Z niektórymi udało mi się załapać spoko kontakt. Nie licząc Minho, Sonyi, Cody'ego czy Arisa, których znałam najlepiej, na wspólnej fali bujałam się także z Brendą i Harriet, Nora też była miła, choć niewiele gadała. Tak, chyba ze znaczą większością jakoś się dogadywałam. Pionę mogłam zbić z każdym.
No, oprócz dupka Gally'ego. Jemu to bym chętnie pokazała jak wsadzić palca u stopy do dziurki w tyłku.
Taaa, obrzydliwie. No bywa.
Słońce wisiało wysoko na bezchmurnym niebie i smażyło nas z góry jak rybki na patelni. Zamiast jednak poświęcić czas na kitraniu się w cieniu i popijaniu lemoniadki, oni ciągnęli mnie przez ten ukrop, różne alejki, między chatami i wreszcie kolorowymi polami, aż nie dotarliśmy do drewnianej szopy. Co rusz ze szpar między dechami uciekał stukot żelaza o żelazo, rzężenie piły mechanicznej i skowyt łamanego drewna. Wokół unosił się zapach cementu. Zaczerpnęłam oddechu z przyjemnością, będąc przyzwyczajoną do takich zapaszków jeszcze za czasów Labiryntu.
— U nas w Przystani każdy ma jakąś fuchę. Tym samym każdy przyczynia się do tego, aby z dnia na dzień była coraz to piękniejsza i blablabla — wyjaśnił Cody, opierając podbródek na kołku od wideł. — Od tego się nie wymigasz. Jedyny wyjątek ostatnio zaczęła stanowić Ellie, która zaciążyła i dba nie o jednego, a o dwóch. Skubana...
— Nie, Cody. Ty nie możesz zrobić tego samego — wtrąciła Sonya.
Twarz szatyna wykrzywił paskudny grymas, gdy spojrzał na dziewczynę z ukosa. Jakby próbował nam wcisnąć, że czuje się urażony tym myśleniem, choć kiepsko mu szło. Nie dał rady ukryć zakłopotania w oczach. Stojąc z boku i na to patrząc, prychnęłam rozbawiona.
— Wcale tak nie myślałem — rzucił gderliwie.
On w c a l e tak nie myślał.
Wymieniłyśmy się z Sonyą znaczącymi spojrzeniami i chytrymi uśmieszkami, wiedząc swoje. Lubiłam ją.
— Wracając... — chrząknął. — ...ty też musisz zapracować sobie na mieszkanie wśród nas. Mamy o tyle dobrze, że oferujemy robotę zależną od tego, w czym wymiatasz i co lubisz, abyś tą robotą pomagała, nie szkodziła — ciągnął i ciągnął. Znudzona ziewnęłam w dłoń.
Sonya musiała dostrzec moje znużenie, bo zgrabnie przejęła pałeczkę od Cody'ego i przeszła do senda.
— Cody napomknął, że u was w Labiryncie robiłaś za architekta. Więc pomyśleliśmy, że wpasujesz się do naszych Budoli.
Wtem mgliste wspomnienia zalały moją głowę. Po sześcioletniej tułaczce przez zrujnowane miasta, wysuszone doliny oraz spalone puszcze, ta część mojego życia, w której jednak nie było tak najgorzej, powoli się zacierała w mojej pamięci. Mimo tego dalej pamiętałam późne noce przy blasku świecy, kiedy to na kartkach rysowałam nowe plany na chatki czy pasieki, które w następnych dniach zyskiwały życie. Sam powrót myślami do tamtych chwil wybuchł we mnie ciepłem, a także smutkiem.
I tak to wszystko poszło na manowce. Na nic. Przepadło.
W końcu się ocknęłam, czując na sobie dwie pary palących spojrzeń. Skoczyłam wzrokiem z Sonyi na Cody'ego, potem z Cody'ego na Sonyę, i skrzyżowałam ramiona przy piersi.
— Wpasować się?
— No wiesz, połączyć siły. Ty majstrujesz ołówkiem na kartce, oni to młotkiem w rzeczywistości — sprostowała Sonya. — Po prawdzie, fajnie by było jakbyś nieco ich też zagoniła do roboty. Często się ociągają, lenie zasrane — sarknęła pod koniec.
Słuchałam jej, jednocześnie zerkając kątem oka na uśmiechniętego Cody'ego, wpatrzonego w nią jak w obrazek z Boziunią. Widełki wbił w piach, dzięki czemu mógł się na nich opierać i się mizdrzyć. Przewróciłam oczami, wewnętrznie czując ukłucie irytacji tą sceną. Moje serce jeszcze nigdy wcześniej nie zadrgało ani nie westchnęło do żadnej osóbki, bo żadna nie dorastała moim oczekiwaniom. Lub też po prostu byłam odporna nie tylko na Pożogę.
We mnie nie było miejsca na miłość. Serce było zbyt nieżyzną glebą, aby to coś w nim zakiełkowało.
Gdy tak myślałam, nagle ogarnęła mnie ekscytacja czymś innym. Chcieli mnie posadzić w roli architekta. Znów mogłam chwycić za ołówek i bazgrać, aż nie zabraknie białego na kartce. I jeszcze legalnie mogłam pomiatać budolami!... Tak oni ich nazwali?... Cokolwiek, brzmiało to w dechę.
— Czyli będę pracować tutaj?
— Aha, prędzej siknę okresem.
Widziałam moment, w którym oczy Cody'ego zapłonęły złośliwym płomieniem, a Sonya pacnęła się dłonią po twarzy, przechodząc mentalne załamanie. We mnie natomiast coś się zagotowało. Nie, mnie jasny chuj strzelił. Furia zacisnęła moje dłonie w pięści, zanim jeszcze Gally pojawił się obok nas. Robotniczy pas zwisał z jego bioder, miał na sobie starte rękawice oraz porysowany kask, a w łapie ściskał młotek. Ręka mi zadrżała, chętna mu go wyrwać i nim grzmotnąć. Oczy iskrzyły się od złości, niezadowolenie krzywiło twarz. Jakby dostatecznie już nie miał jej brzydkiej.
— W takim razie szykuj się na krwisty potop — zarechotał Cody. Tylko on. — Od dzisiaj będziecie współpracownikami. Parką jak młotek i gwoździk — i znów rechot. Irytował mnie. Gdybym nie była tak skupiona na duszeniu wzrokiem blondyna, to pewnie bym trzepnęła tego śmieszka.
— Zmielę cię w betoniarce.
— Ja cię wytatuuję piłą mechaniczną.
— Okej. Ale wcześniej wybudujcie sobie ring.
— Stul dziób, jełopie — warknęła na Cody'ego Sonya, przez co ten uniósł obronnie ręce w górę.
Potęga mojej furii odbijała się w oczach Gally'ego, albo po prostu w nim rosła równie szybko, co ta moja. Już od początku, od pierwszego spotkania w kopalni, nie zapałaliśmy do siebie sympatią. Były różne typy ludzi. Jednych się lubiło, na drugich się pluło przy każdej możliwej okazji. Na Gally'ego szkoda mi było jednak śliny; o wiele bardziej podobał mi się pomysł kopa w jaja, który uwierał mnie w czaszkę i nakręcał do tego moją nogę.
— Nie mogę robić coś innego? — zerwanie tak silnego kontaktu wzrokowego, jaki wtedy toczyłam z Gallym, do tego tak szybko i gwałtownie, nieco zakręciło mi w głowie. To dlatego się zachwiałam, gdy spojrzałam na Sonyę. — Coś z dala od tego tu?
— Na przykład w zamkniętej skrzyni na dnie oceanu? Luźno proponuję.
Każdy zbył luźną propozycję Gally'ego. Choć ja ledwo powstrzymałam się, aby nie zadrapać jego facjaty pazurami. Sonya i Cody wymienili się niepewnymi spojrzeniami, po czym synchronicznie potrząsnęli głową. Zdenerwowałam się jeszcze bardziej.
— Przyda nam się ktoś do planowania. Ktoś taki jak ty — postawiła sprawę jasno Sonya, dodając: — To rozkaz z góry. Od Vince'a.
Jęknęłam, twarz kierując do góry. Nie pozostało mi nic od czekania, aż mnie meteor zgniecie. Nawet ta myśl mnie podniosła na duchu.
— Jak ma się niby nazywać? — Gally wciąż walczył. — Budolka? Może mam uszy zasyfione woskiem, ale nawet dla mnie brzmi to fujowo.
— Będzie Cegłą — fuknęła już rozdrażniona Sonya. — Tak nazywaliśmy Budoli w wersji B. Czyli tej pięknej.
— Mogę cię nazywać Pustak — ta opcja wyraźnie Gally'ego rozweseliła. Wredny uśmiech na jego wargach podsycił płomień mojej złości.
— Ja ci o pustak mogę roztrzaskać łeb.
Mina ponownie mu zrzedła, za to mnie rozdęła satysfakcja.
— Sam się chyba przepiszę do Budoli — stwierdził z zamyśleniem Cody. — Ciekawie będzie, nie ma co.
— Wybij to sobie z głowy. Rączki masz jak flaczki.
Zanim Cody zdążył coś na to odburknąć Sonyi, powietrze przedarł jazgotliwy wrzask. Szturmem przedziurawił moje bębenki i dopadł się do głowy, która zapulsowała bólem. Zatkałam uszy, ale to nic nie dało. Ten ktoś nie przestawał krzyczeć. Potem doszło do tego jeszcze bulgotanie oraz obleśny skowyt, który zagrał na moich kościach dreszczem. Serce na moment mi zamarło, a powietrze zatrzymało się w gardle, dociśniętym przez napływ strachu.
Znałam te dźwięki. W ciągu sześciu ostatnich lat stały się hymnem mojego życia, prześladującym mnie często w koszmarach.
Pruł się Poparzeniec.
···
DIEGO
Gryzłem w zębach koniec ołówka i patrzyłem zmrużonym okiem na pobazgraną kartkę, przeze mnie pobazgraną, gdzie wszystkie moje nutki pomieszały się w jeden wielki syf. W dupę kłuł mnie słomiany snopek, noga mi już cierpła od opierającej się o nią gitary, za to słoneczko na górze znów próbowało usmażyć mnie na sadzone jajo. Dookoła otaczała mnie pole z armią kukurydzy. A w niej tyrający Oracze, którym sam tamtego dnia byłem.
I fuj.
Po kilku sekundach zgniotłem badziewie w kulkę i rzuciłem przed siebie, gdzieś mając co się z nią dalej stanie. Na moich kolanach leżała jeszcze jednak kartka, tym razem ze słowami. Też nie chciało mi się na nią patrzeć. Chyba że z pawiem cisnącym się przez gardło.
— Ty, grajku. Zbieraj ten syf i bierz się do roboty.
— Tylko nie grajku! — szczeknąłem zirytowany. Tylko to słyszałem, a mnie już piącha świerzbiła do walnięcia czyjegoś ryja.
Opierający się łokciami o płotek Newt jedynie uśmiechnął się złośliwie. Słomiany kapelusz chronił jego łeb przed słońcem, a koszyk z kukurydzą pałętał się pod jego nogami.
Lubiłem tego typa. Nie było w wiosce takiego, który by go nie lubił. Był spokojnym, konkretnym i pomocnym gościem. Ale mnie wpurwiał. Jak nikt inny potrafił znaleźć w człowieku jego czuły punkt, wbić w niego szpilę, taką wielkości wideł, i jeszcze chlasnąć go w mordę swoim sarkazmem. Zwykle to działało, aby się mu spowiadali.
Tyle że ja zbyt wstydziłem się swoich grzechów, aby się nimi dzielić.
— Wylaksuj, szczeniaku — prychnął i wrócił do obrywania kukurydzy. Znów we mnie zawrzało. Byłem młodszy, ale czy to znaczyło, że od razu gorszy? No purwa. — Gdybym ja potrafił grać, to też bym tak grywał. Ale cholerny Stwórca dał mi krzywe palce i dupa. A laski kręci jak facet brzdąka na strunach.
Wsunąłem gitarę na kolana i przejechałem po jej gryfie palcem. Była brzydka jak kulfon Gally'ego w blasku poranka. Pozdzierana, z wyrytymi nożem pierdołami, ze struną sklejoną taśmą. Ale była moja. I dlatego była najcenniejszą rzeczą, jaką miałem w posiadaniu. Bo była moja. A ja byłem jej.
Wyryte w drewnie imię Diego coś znaczyło. Palce bym poobgryzał temu, który by ją tknął.
— Też bym grał dla swojej laski...
— Nie gram dla żadnej laski — wciąłem się mu prędko. Choć niepotrzebnie, tak stres ścisnął mnie mocno za żołądek niczym gąbkę. Pot pociekł po plecach aż do dupy. — Chyba że dla twojej, bo ty niedojdo nie umiesz. Innej nie ma. Jak żeś na to wpadł w ogóle? Głupi cep.
Ani trochę nie wyglądałem na zdenerwowanego. Gdzie tam.
W środku brzucha czułem, jak stres dalej przewraca moim flakami. Wywracał je na drugą stronę, zawijał je na innych organach i mocno zaciskał. Nawet nie wiedziałem czemu się tak działo. Po prostu nastąpił błąd systemu; coś się popieprzyło, rzecz jasna za sprawką Newta. Krótas jak zwykle musiał nacisnąć na ten tego, mój głęboko schowany czuły punkt zbyt mocno. I z tego tak właśnie rechotał jak żaba w bagienku.
— Poważnie? To czemu tu pisze Emily? A tu i tu i... no, wszędzie są serduszka, amigo?
Krzyknąłem i podskoczyłem na sianku, słysząc zza sobą głos Jorge. Tak znikąd i totalnie od czapy za mną wyrósł. Na moją reakcję Hiszpan wraz z Newtem zarechotali w synchronie, co jeszcze mocniej szarpnęło moimi nerwami. W czasie gdy ja wyobrażałem ich sobie jako trupy, Jorge podszedł do blondyna i również oparł się o płotek, tyle że dupskiem. Rozbawiony wzrok Newta wylądował na Latynosku.
— Serio nabazgrał serduszka?
— Ja wszędzie widzę serduszka, hermano.
Nie było żadnych serduszek. Ale prawdą było, że piosenkę pisałem dla Emily.
Nie pamiętałem już, kiedy dokładnie nasza relacja się tak skiepściła. Jakoś po moim powrocie od DRESZCZ-u. Pamiętałem jednak, że to przeze mnie nasza przyjaźń się rozpadła. Straciłem ją z mojej winy.
Gdy wróciłem, wszystko wyglądało inaczej. Dawniej świat malowałem w jaskrawych barwach, choć był już tylko kupką gruzu i popiołu, po której deptał mrok. Mimo tego wierzyłem, że można było go jeszcze odratować. Zbudować z jego szczątków coś pięknego. Wszystko się zmieniło po tym. Po Krześle. Ze skórzanymi pasami oplatającymi moje nadgarstki i kostki. Z plątaniną kabli, które wkładali mi wszędzie. Do uszu, pod paznokcie, blisko serca. Oraz tym przeraźliwym bólem, skaczącym po całym moim ciele. On wyrywał z mojego gardła krzyk. Miażdżył kości i ścierał na proch każdy mięsień. Tworzył w głowie koszmary, z których nie dało się wybudzić, choćbym walił łbem o ścianę. Po Krześle byłem już obojętny na świat, który i tak chylił się ku zagładzie. Przecież wszyscy mieliśmy w nim zginąć, ostatecznie robiąc z niego cmentarzysko w popiołach cywilizacji. I już nic miało się z nich nie odrodzić.
Ból Krzesła wypalił mi piękną wizję świata, której Emily się nie puszczała. Ona wierzyła. Ja przestałem. To dlatego wolałem ją od siebie odsunąć, aby jej tego nie popsuć. By jej nie zepsuć.
Więc odsunąłem. Słowami, które po latach dalej odbijały się w moich koszmarach. I zaczęliśmy się nienawidzić, kopać pod sobą dołki i gryźć na każdym kroczku.
A po jakimś czasie się zabujałem. W jej lekkim sposobie bycia, brązowych lokach oraz wielkich oczach, w których pokazywała swoją miłość do otaczającego ją świata. Nawet dotarło do mnie, że już od dzieciaka za nią szalałem.
Świetnie to rozegrałem, nikt nie musiał mi tego mówić.
To dlatego pisałem piosenkę. Choć szło mi fatalnie. A jednym, czego byłem pewien, to tytułu. Przepraszam Cię.
Taki kreatywny był ze mnie chłopak. Diego mózgowiec.
Wreszcie wyrwałem się od własnych myśli oraz wspomnień, wracając do rzeczywistości. By do nich nie wrócić, zostawiłem moją dziecinkę na snopku i zająłem się kukurydzą, milcząco słuchając gadki Jorge i Newta.
— To co. Jak się ma nasz młody tatuś? — twarz Hiszpana ciągle wyginała się w figlarnym uśmieszku. — Pytam dokładnie o tą sprawę. Twój dzisiejszy humor mnie nie jara.
— Mam lekkiego pietra, ale jestem cholernie szczęśliwy — odparł Newt. Wiedziałem, że mówił prawdę. Oczy iskrzyły mu się jak węgielki, a z ust rósł mu banan. — Ellie jest bardziej przerażona, ale powoli to do niej dochodzi i też chodzi rozanielona. To dla nas coś nowego.
— Sí, sí! Berbeć to duży krok — zgodził się Hiszpan. Zaraz potem klepnął blondyna w plecy i zaśmiał się. — Teraz jeszcze weselisko, najlepiej przed wyjściem młodego. Moja mateczka zawsze powtarzała, że dzieci trzeba wychowywać po bożemu. Aby na zbiry nie wyrosły i takich tam, hultai. A jak po bożemu, kiedy się przed ołtarzem nie stanęło, he?
Widziałem, że to nieco Newta rozproszyło. Zamarł ciałem w miejscu, myślami gdzieś odlatując. W zamyśleniu zacisnął wargi i błądził mętnymi oczami niewiadomo gdzie, jakby serio się nad słowami Latynosa zastanawiał. Żal mi się chłopa zrobiło. Był krótasem, ale wciąż go jednak lubiłem. Więc postanowiłem się wtrącić i jakoś rozchmurzyć atmosferę.
— Skoro tak mawiała, to ciebie chyba stary wychowywał.
— Słuchaj no szczylu...
Nie dokończył, bo ktoś zaczął głośno drzeć mordę. Bulgotliwie wyć.
···
a/n: dzień dobry. wypoczęłam, się pobawiłam, a teraz wracam. jeszcze tylko jutro potańczę na imprezie u kuzyna
ps. kto jeszcze nie widział, pojawił się shot o Newcie i Ellie w nieco innej wersji. zapraszam chętnych do Hologramu Labiryntu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top