04 | Dwa patyki, malinowa herbatka

PATELNIAK

O fuj, fuj, fuj, fuj, fuj!

Tuptałem od ściany do ściany, drapiąc palcami czachę, aby uspokoić szalejące pod nią myśli. Strach bez przerwy kopał w mój żołądek i próbował wyrzucić ze mnie moje śniadanie, ręce drżały jak zimne nóżki w galarecie, a paznokcie, które poobgryzałem, to chyba zjadłem. Nie pamiętałem. Wszystko mi się we łbie pokiełbasiło. Taki byłem przerażony!

Ellie nadal leżała plackiem na łóżku, nie uśmiechając się do mnie tak ładnie jak zwykle, bo jej usta układały się w nijaką krechę. Sonya poszła przygotować na ten fakt Newta i resztę, a mnie, Emily oraz Cudakowi kazała siedzieć na dupie przy Ellie i mieć na nią oko. I miałem ją na oku calusieńki czas, dopóki mi nie wyschło i musiałem mrugnąć.

— Patelniak, wylaksuj.

Wbrew zakazowi Sonyi o niewłażeniu na łóżko Ellie, Emily siedziała na łóżku Ellie i ciągle gładziła ją po ramieniu. Minkę miała posępną, oczka smutne, a ciemne włosy matowe, nie błyszczące; jakby wyplątał się z nich blask i uciekł hen, hen daleko. Cudak nieco szacunku do starszych miał i tylko łeb opierał na brzegu łóżka, dupą siedząc już na podłodze. Uszy miał oklapnięte.

— Jak mam wylaksować?! Ellie leży jak zdechlak, niewiadomo co jej jest, Newt na pewno już tu idzie roznieść całą tą chałupę, a najbardziej się oberwie Patelniakowi, bo pomyślą, że to on znów coś upichcił fujowego, przez co się mdleje! — wyłożyłem swoje obawy na blat, bez nich czując się dziwniej chudszy i lżejszy w środku. — Zawsze tak jest!

— Mówisz o sobie... w trzeciej osobie? —zmarszczyła brwi.

Zamyśliłem się chwilę, nie kapując jej słów. Nasze poziomy rozumowania zawsze dzieliła spora przepaść. To dlatego wolałem towarzystwo garnków – one nie gadały.

— Nie poprawiaj mnie!

Emily na chwilę zabrała dłoń z Ellie i uniosła ją wysoko w górę wraz z drugą, to był taki obronny gest, ale szybko wróciła do głaskania blondynki. A ja tuptałem dalej. Próbując gryźć paznokcie, których już nie było, słuchałem jak paruje mi w bani mózg.

— Jak my się dowiemy, co jej jest? — zapytałem na skraju płaczu.

W swoim ciele miałem więcej łez od innych, bo to zazwyczaj tylko ja płakałem. Szczylniaki przezywali mnie beksą, ale ja po prostu byłem wrażliwcem. Gdy sytuacja wymagała, to ja płakałem, no chyba proste. Przy cebuli. Jak wspominałem Strefę, bo mi było tęskno. Gdy oglądałem kurczaczki, bo one tak słodko cipciały, a mnie to za serducho łapało. Kogo nie?

Płakałem też, gdy moim bliskim działo się coś złego. A wtedy z pewnością Ellie działo się coś złego, tyle że nikt nie wiedział dokładnie, co to było takiego. I to mnie rozpuriwało od środka.

— Plaster już pobrała jej krew i teraz ją bada — wyjaśniła. Jej wyjaśnienia stanowczo gryzły mi się z tym, o czym byłem przekonany.

— To Ellie jest Plastrem! — przypomniałem jej. Mogła być tak samo zaaferowana jak ja, więc mogła zapomnieć, no zdarzało się. — A Plaster się nie zajmie Plastrem, kiedy Plaster jest nieprzytomny! Myśl!

— Chodzi mi o ciotkę Petunię!

— O czym ty pikolisz? Petunie są w ogrodzie, do jasnej nędzy!

Dziewczyna pokręciła zirytowana głową, przez co jej włosy zatańczyły wokół jej głowy. Widać było, że miała już po dziurki w nosie mnie oraz mojego jojczenia, ale nie zamierzałem przepraszać za to, że się martwiłem! Czy ona nie widziała moich skrzących się łzami oczek?

— Czego się znowu nawzdychałeś w tej swojej kuchni?

— Nie wiem. Choć połączenie pasztetu z czekoladą nie pachniało za ładnie — zamyśliłem się na moment, aż wzruszyłem ramionami. — Ale w ciastkach nie byłe tego tak czuć, no nie?

Na moje słowa już i tak duże oczy Emily zrobiły się wielgachne. Przyłożyła dłoń do ust, jakby powstrzymując pawia, na co patrzyłem zdezorientowany. Tchnęło mnie, że być może ją też łapała choroba Ellie i lada chwila runie jak długa na ziemię, przez co zimny pot pociekł mi po dupie. Przeraziłem się nie na żarty i sam wytrzeszczyłem oczy, gotowy ją ratować.

Zanim jednak do niej doskoczyłem, zmroził mnie w miejscu cichy jęk.

Jak oczarowany patrzyłem na Ellie, u której święty spokój na twarzy został zastąpiony przez krzywy grymas. Pomrugała powoli oczami, kwasząc się jeszcze bardziej na atak promieni słońca zza okna, a kolejne stęknięcie opuściło jej blade wargi. Mnie za to dziwny kamień spadł z serca. Ulga spłynęła niczym zimny prysznic, bo tamtego dnia było w fuj gorąco.

— Ellie! — wydarliśmy się równocześnie z Emily, Cudak zaszczekał, na co blondynka zakryła dłońmi uszy.

Już otwierała usta, aby nas zgnoić, ale równie szybko je zacisnęła. Skóra na twarzy zrobiła jej się podejrzanie zielona, jakby selerem była. Nie zdążyłem zasypać ją gradem pytań, jakie tłukły się w mojej głowie, bo w tym samym momencie Ellie wyskoczyła z łóżka i wystrzeliła do łazienki obok. Wymieniłem się z Emily zaskoczonymi spojrzeniami.

— Chyba cisnęły ją siuśki — stwierdziłem. — W końcu wyłączyła się na parę godzin.

Emily nie wyglądała na przekonaną. Nim zdążyłem ją powstrzymać, brunetka już znikała za drzwiami łazienki, co nie było z jej strony fajne, bo przecież Ellie była pierwsza. Ostatecznie wzruszyłem ramionami. Baby lubiły łazić razem do kibelka, aby zapewniać sobie wzajemnie wsparcie czy coś tam, dlatego nie głowiłem się nad tym za długo. Ważne, że Ellie się obudziła.

Wtem dostrzegłem sporawe towarzystwo za oknem. Dopadłem się parapetu i położyłem na nim nos, resztę ciała kamuflując. Szli wężykiem. Na samym przodzie zdenerwowanym krokiem pędził Jorge, machając swoją bródką jak wahadłem zegar, a tuż za nim truchtała Sonya i coś mówiła. Za blondynką maszerowali Minho i Tommy, równie zatroskani, za którymi jako ogonek ciągnęła się Brenda. Ta to nawet się nie kryła, że się martwiła. Wydarła się na Tommy'ego, gdy ten złapał ją za ramię. Wtedy Minho dla bezpieczeństwa schował swoje łapy do kieszeni.

Ulżyło mi, że nie było z nimi Newta. To znaczyło, że wszyscy mieliśmy jeszcze trochę pożyć.

I jakby mało było mi niespodziewanych zwrotów akcji, gdzieś za moimi plecami trzasnęły drzwi. Podskoczyłem wraz z sercem, które wspięło mi się na sam początek gardziołka, rzucając w niską szatynkę z koczkiem oburzone spojrzenie. Żeby tak mnie straszyć!

Ciotka Petunia, niepodobna do tych rosnących w ogrodzie, wparowała do pokoju jak huragan. W dłoniach miała jakieś papierki. Wyniki Ellie, jak mniemałem. Niebieskimi oczami spojrzała pierw na puste łóżko, a zaraz potem na mnie, doszukując się wyjaśnień.

— Jest w kibelku — odpowiedziałem na jej nieme pytanie.

Jakby na potwierdzenie moich słów, drzwi od łazienki się otworzyły, tylko że wyszła z niej Emily i Cudak (to on też tam polazł?), a nie Ellie. Brunetka minę miała skwaszoną. Jak chyba wszyscy tamtego fujowego dnia.

— Nie siusia, a wymiotuje — rzuciła niechętnie, niejako nie chcąc tego mówić. — Teraz się myje.

— To normalne w jej stanie — odparła cioteczka.

Oboje z Emily zmarszczyliśmy brwi, czekając na więcej konkretów. Ciotka Petunia nic już jednak nie powiedziała, tylko wcisnęła mi w łapy plik kartek pomazanych jej ładnym pismem. Przejechałem wzrokiem po prostych jak od linijki tabelkach, pomruczałem nad pewnymi zdaniami, końcowo stwierdzając, że i tak nic nie kumam. Udawałem jednak, że było inaczej.

Ale tak między mną a mną, to chyba mózg mi się przegrzał wtedy.

— Wychodzi na to, że Ellie ma dwa robaki w bebechach — mruknąłem zamyślonym głosem, pukając palcem w miejsce na kartce z dwoma kreseczkami. Żal rozlał się we mnie jak zupka. — Biedna moja.

Emily migiem znalazła się przy mnie i zajrzała w papiery, jeżdżąc po nich wzrokiem. Wreszcie prychnęła z irytacją.

— To nie są robaki, kretynie, tylko dwie kreski... — zawiesiła się. W sekundę jej twarz z zirytowanej zmieniła się na oszołomioną. — ...ja nie mogę, to są dwie kreski!

Totalnie nic nie łapałem. Mimo tego zmusiłem swoje szare komórki do myślenia, główkując chwile nad dwoma kreskami, próbując do czegoś je porównać i takie tam. Bardzo chciałem wiedzieć, co dolegało mojej przyjaciółce i jakoś jej pomóc. Z pewnością ją bolało, być może tak jak mnie brzuch po zjedzeniu dziwnych grzybków lub gorzej, a ona była zbyt dobra na takie cierpienie.

— Czyli... Ellie połknęła dwa patyki? Mogę zrobić jej coś na wymioty i po sprawie!

— Dla ciebie to nie będzie trudne.

···

NORA

Lustro. W nim dziewczyna o włosach brązowych, ciachniętych krótko lekko ponad ramionami włosach, o oczach szaro pochmurnych, w których padał smutny deszcz. Unosiła delikatnie sukienkę, aby przyjrzeć się swojemu ciału. Boczki delikatnie wylewały się zza linii spranych spodenek, które tamtego dnia miała na sobie, bo w samej sukience nigdy nie czuła się pewnie. Gładkie uda stykały i ocierały się o siebie, a łydki były prawie tak grube jak one. Jednym ruchem spuściła sukienkę, by zakryła swoim zwiewnym materiałem tamte szkarady. Dziewczynie nie podobało się to, co widziała. Chciała zarzucić lustrze kłamstwo. Ale nie mogła.

Bo to była prawda.

Tą dziewczyną byłam ja. Nora.

Z westchnięciem odeszłam od lustra i podeszłam do drzwi wyjściowych z mojej chatki, po drodze zgarniając półpełną konewkę z wodą. Dzień tamtego dnia był słoneczny, wręcz upalny, a przecież był dopiero marzec. Nie lubiłam takiej pogody, bo wtedy szło się ugotować w za grubych ubraniach. A ja nie mogłam się z nimi rozstać i sobie ulżyć, bo bardziej od ciepłej pogody nie lubiłam pokazywać publicznie swoje ciało.

— Wy też nie lubicie takiej skwarówki, prawda? — spytałam między grządkami, patrząc czule na moje roślinki. — Zaraz dam wam piciu, moje kochane. Najpierw bazylia, oh... tak oklapłaś...

Towarzystwo roślin było mi znacznie milsze od tego ludzi. Nie od zawsze tak było; dawniej trzymałam się blisko z Strażniczkami, czyli dziewczynami z Utopii, alternatywy chłopskiej Strefy. Tam też uprawiałam ziółka, które potem były wykorzystywane przez Chochlę (o prawdziwym imieniu Lisa) do doprawiania jej dań. W końcu byłam Zielarką. Dbałam o uprawy, pielęgnowałam grządki, doglądałam inne Zielarki; Harriet nawet wyznaczyła mnie na ich Mistrzynię. Odkąd jednak wyrwaliśmy się z objęcia czterech kamiennych ścian, wiele między nimi zostawiając, nie miałam więcej ochoty na zadawanie się z ludźmi. Nie potrzebowałam bliskich, bo oni zawsze kiedyś odchodzili. Lub ktoś nam ich zabierał.

Tak jak mnie zabrał ich Labirynt.

I nigdy już ich nie oddał. Bliscy nie wracali, gubiąc do mnie drogę.

Roślinki natomiast również odchodziły, ale wraz z nadejściem nowej wiosny one zyskiwały nowe życie. Ponownie cieszyły oczy, zachwycały zapachem, aby potem uschnąć i zasnąć, by narodzić się na nowo. I tak w kółko. Z ludźmi tak nie było.

— Czołem Nora.

Wzdrygnęłam się i prawie upuściłam konewkę, co widocznie rozbawiło Harriet. Mulatka oparła się ramionami o lichy płot z desek, strzelając we mnie figlarnym spojrzeniem. Ja swoim ją skarciłam.

Nie byłam jednak jaskiniowcem i kilka znajomości miałam. Trzymałam się z Harriet oraz z Sonyą, bo znałyśmy się jeszcze z Labiryntu, dobrze dogadywałam się z ciotką Petunią, bo z moich ziółek robiła lecznicze maści. Czasem też pogadałam sobie z Newtem, ale ten chłopak był otwarty i uśmiechnięty dla każdego.

— Cześć Harriet — westchnęłam i wróciłam do podlewania. — Jak tam trening?

— Nieźle, dzisiaj dałyśmy popalić chłopakom —przez moment uśmiechała się do wspomnień dzisiejszego dnia, aż jej twarzy nie zalał smutek. — Jeden to nawet kazał mi się odwalić.

— Oh... — wyrwało mi się.

Nie musiałam nawet pytać, aby wiedzieć, kim był ów chłopak. Znałam skrytą sympatię Harriet, bo brunetka lubiła mi się zwierzać. Być może wiedziała, że nikomu ich nie wygadam, bo po prawdzie nie miałam komu ani po co. Byłam wioskowym odludkiem.

Żal było mi tej dziewczyny. Sama nigdy wcześniej nie byłam zakochana, ale mogłam sobie wyobrazić jak ciężka mogła być nieodwzajemniona miłość. Mogłam to stwierdzić na podstawie Harriet, która w miłości do Minho zdawała się tonąć coraz bardziej, powoli tracąc oddech. Dusiła się nią, czasem dławiła. A Minho nie wyglądał, aby chciał podać jej rękę i pomóc się wysuszyć. To dlatego jej oczy zwykle były smutne, tak samo jak uśmiech, choć kryła to sprytnie za zuchwałą miną. Pewność siebie była jednak tylko pozorami.

Harriet była takim smutnym obrazkiem. Miłość ją wyniszczała, przez co ja sama nigdy nie chciałam się w niej babrać, ale i tak było mi smutno z czyjegoś smutku.

A na smutek najlepsza była herbatka!

— Chcesz może herbatki? — zagadnęłam, starając się nie patrzeć na nią ze współczuciem. Mulatka bardzo tego nie lubiła. — Wygrzebałam ze spiżarki suszone maliny z tamtego roku, bo na świeże jeszcze nie czas. Ale suszone nie są wcale gorsze.

Mimo garści smutku w oczach, Harriet parsknęła śmiechem. Bez słowa otworzyła sobie furtkę i stanęła na żwirowej ścieżce, podczas gdy ja odkładałam konewkę. Obiecałam sobie, że później zajmę się roślinkami.

— Jak się wyda, że Harriet Zabijaka popija na boku herbatkę z malinami, to stracę swoją groźną twarz — mruknęła rozbawiona.

— Vince popija i proszę, nadal jest gburem — odparłam beztrosko przy drzwiach, znów słysząc za sobą jej śmiech.

Weszłyśmy do chatki i od razu przeszłyśmy do kącika kuchennego. To była tylko kuchenka na gaz, jedna szafeczka i potężny regał z kolorowymi słoikami różnej wielkości, w których miałam posegregowane ziółka oraz przyprawy. Lepsze coś niż nic. Nie każdy mógł się takim zapasem pochwalić, bo zwykle wioska jadała wspólnie w kuchni u Patelniaka, więc cieszyłam się z tego, co miałam. Harriet cupnęła sobie na jednym z dwóch wiklinowych krzesełek przy małym stoliczku, kiedy ja zajęłam się przygotowywaniem mrożonej herbaty.

— Właściwie to chciałam zaprosić cię na ognisko.

Na jej słowa ręka mi zadrżała, przez co sypnęłam cukrem na blat. Poczułam nieprzyjemnie kłucie w piersi, co z pewnością pokazałam grymasem na twarzy, czego Harriet nie mogła widzieć, będąc za moimi plecami.

— Co znów za okazja? — spytałam bez emocji.

— Dostałam sygnał od Vince'a, że wiezie nam nowego mieszkańca — wyjaśniła Harriet, gdy ja postawiłam przed nią kubek z herbatą. Ja ze swoim usiadłam naprzeciwko niej. — Chcemy go ładnie przyjąć. Do tego Ellie napędziła wszystkim stracha i zemdlała, ale już się obudziła.

— Tak, byłam przy tym — mruknęłam skrzywiona. — Oby to nic poważnego.

— Wypytamy ją o wszystko na ognisku. Tylko musisz przyjść.

Westchnęłam, uciekając wzrokiem za okno. Akurat wtedy Cody oraz Diego przechodzili obok mojej chatki z rękoma pełnymi gałęzi, które miały być rozpałką. Na policzku czułam wyczekujący wzrok Harriet. Żałowałam, że dzień był zbyt ciepły na gorącą herbatę, która mogłaby odpędzić zalewający mnie od środka chłód.

Ognisko wiązało się z masą ludzi, których przecież unikałam. Nie pasowałam do takich spotkań; nie odnalazłabym się, a tylko pałętała się pod nogami i przeszkadzała. Poza tym... nie lubiłam ognisk. Rana z przeszłości nie goiła się na moim sercu, nawet się nie zabliźniła, choć minęło już ponad sześć lat. Ból i wspomnienia jednak nie blakły tak szybko.

Nagle poczułam dotyk na swojej dłoni. Spojrzałam na Harriet, która pochylała się nad stołem i opiekuńczym gestem trzymała moją rękę, lekko się uśmiechając. Mnie nie było stać na uśmiech.

Bo Nora była taką smutną chmurką. I na nią mógł podziałaś tylko silny wiatr, który by ją przegonił hen daleko.

— Ja i Sonya cię wprowadzimy — obiecała, ale wciąż miałam opory. — Co cię powstrzymuje?

Tyle już powiedziała mi sekretów. Uznałam, że ja też byłam jej coś winna.

— Kiedyś to Alice organizowała ogniska.

— Alice by chciała, abyś dalej na nie chodziła.

— Tylko po co, skoro jej już na nich nie będzie?

···

GALLY

— Purwa, wreszcie!

Kiedy tylko Vince zatrzymał wóz, ja jako pierwszy zeskoczyłem z przyczepy. Byłem tak szczęśliwy, że po przygodzie w kopalniach kolejny raz mogłem oglądać wioskę bez szwanku, że chętnie bym pocałował glebę. Miałem jednak godność.

Tym razem w skład komitetu powitalnego wchodziła jedynie Sonya. Dziewczyna podeszła do nas z uśmiechem, który sprawiał wrażenie przyklejonego na siłę. Zdziwił mnie brak Ellie. Zwykle to ona wypychała się przed szereg piętami i łokciami, aby rzucić się na Newta tak, jakby się z co najmniej tydzień nie widzieli. Blondyna też widocznie zaniepokoiła nieobecność ukochanej, bo gdy stanął tuż obok mnie, swoim wiercącym wzrokiem przeczesywał teren, jakoby ta miała zaraz wyskoczyć zza krzaczka.

— Witam, umięśnione świry — zaświergotała wysoko Sonya. Zbyt piskliwie. — Jak tam trenowanko? Widzę, że nie było zlituj — powiedziała, nawiązując do osiadłego na nas kurzu.

— Gdzie Ellie?

Przewróciłem zirytowany oczami. Tamtą dwójkę można było porównać do Patelniaka i kuchni; jeden bez drugiego by nie przeżył, ale czasem wyszłoby im to na zdrowie.

— Nie ma Ellie, ale jest Sonya — skrzyżowała butnie ramiona przy piersi. — Ty ryj ciesz, że w ogóle kogoś masz.

Nim atmosfera zdążyła się zagęścić, przy moim drugim boku stanął Vince. Ucieszyłem się, bo nie uśmiechało mi się stać blisko miejsca, w którym rodzeństwo już mierzyło w siebie spojrzeniami niczym lasery. A dziaduszek zawsze potrafił ustawić gówniarzy do pionu.

Za to go lubiłem.

— Spokój — warknął, na co Newt i Sonya odwrócili od siebie wzrok. Newt dalej rozglądał się za Ellie, za to Sonya pacnęła się dłonią w twarz, jakby nie tak planowała sobie spotkanie z bratem. Vince chrząknął, zwracając na siebie uwagę dziewczyny. — Mamy gościa.

A no tak. Sam zapomniałem.

Wtedy zza pleców mężczyzny wyszła Skylar. W niczym nie przypominała tamtej ognistej dziewuchy, która wyskoczyła na nas z bronią zza skrzynki w kopalni. Wcześniej jadowitym spojrzeniem próbowała przewiercić nas jak wiertłem, zadzierając wysoko głowę, byśmy się pod nią ugięli; w wiosce żmijowymi oczami częściej uciekała w ziemię, że niby była onieśmielona. Rude włosy już nie próbowały nas poparzyć, a jedynie lśniły ognistym blaskiem. Do tego garbiła się, co mogła tłumaczyć zranioną nogą, ale ja wiedziałem, że tylko grała taką kruchą i malusią. Nie tak łatwo zamierzałem wybić z bani jej pierwsze wrażenie. Diablica.

Już od pierwszych chwil wrzuciłem ją do worka z ludźmi, których szczerze nie lubiłem. To był potężny i bezdenny worek.

Sonya chwilę przyglądała się rudej, aż w końcu jej oczy rozszerzyły się na tyle, że prawie wypadły. Raz otwierała buzię, by sekundę potem ją zamknąć, zupełnie jak ryba, co mnie trochę ubawiło. Choć nie kumałem o co biega. Spojrzałem więc na Skylar, której oczy same skrzyły się na widok blondynki.

No purwa, chciałem je pogonić, aby zaczęły coś gadać.

Nim jednak cokolwiek powiedziałem, dziewczyny znalazły się przy sobie w kilku krokach i przytuliły się, jakby ostatnio widziały się klump lat temu. To jeszcze bardziej mnie zdezorientowało. Trybiki w moim łbie pracowały, aż się przegrzały.

— Co jest? — palnąłem i spojrzałem na Vince, który patrzył na to z uderzającym spokojem.

— Nie patrz na mnie, baby tak mają — odparł smętnie. — Sześć lat temu widziałem coś podobnego.

Przy końcu głos mu się nieco zmienił, wpadł w melancholię, jakby mówiło za niego wspomnienie, a nie sam Vince. W tamtym momencie też oczy mu się pokruszyły; uderzył w nie młotek tęsknoty, który potłukł zakurzone szkliwo. Zwykle tak się działo w chwilach, kiedy... eh, kiedy myślał o Mary.

Byłem fujem. Nie jednak na tyle, aby ciągnąć go bardziej za język.

— Rany, naprawdę przeżyłaś! — zawołała Sonya, gdy nieco się od siebie odsunęły.

— Wątpiłaś?

— No dobra — Vince klasnął w dłonie, przerywając ckliwą scenę. — Skąd się znacie?

Sonya spojrzała na Skylar z pytaniem w oczach, czy może czynić honory, na co ruda kiwnęła głową. Pierwszy raz widziałem jej uśmiech. Sądziłem, że żmije tylko syczą; w moją stronę tylko syczała.

— Nigdy wam tego nie mówiłam, ale kiedy capnął nas DRESZCZ, to mieliśmy próbę ucieczki — zaczęła rozemocjonowana blondynka. — Blaszaki zwęszyli podstęp i nas schwytali, ale Skylar udało się zwiać — dumnie poklepała Skylar po plecach. Pokręciła głową i dodała: — Sześć lat tułaczki...

— Nie było łatwo.

— Musisz mi wszystko opowiedzieć.

To był znak, że należało się zmywać. Doszedł mnie odór plot.

— Sam chętnie się dowiem. Dlatego poczekajcie z tym do ogniska, gdzie zbiorą się wszyscy — wtrącił się Vince, który za swoje słowa oberwał naszymi zdziwionymi spojrzeniami. Wzruszył ramionami. — Po drodze zdążyłem dać cynka Harriet, że wieziemy gościa.

Nie zdążyły się nacieszyć, bo w tym samym momencie o swoim istnieniu przypomniał się Newt, który do wtedy siedział cicho. Nic nie powiedział, tylko milcząco minął dziewczyny i próbował się zmyć (musiał mieć podobne myśli do mnie), co Sonya wyłapała wzrokiem. Jej skóra nagle zbladła, a uśmiech zanikł.

W ostatniej chwili blondynka chwyciła brata za nadgarstek i go zatrzymała.

— Stój no, muszę ci coś wytłumaczyć, zanim znajdziesz Ellie — powiedziała poważnie. Aż ja wyczułem, że coś było nie tak.

— Nie mam czasu — Newt próbował się wyrwać, ale Sonya nim szarpnęła.

— Na to masz czas — warknęła.

Długi czas potem mierzyli się spojrzeniami; jakby taką drogą prowadzili rozmowę, której żadne z nas nie mogło usłyszeć. I to podziałało, bo po oczach Newta widziałem, że odpuścił, dzięki czemu Sonya mogła zluzować uścisk na jego nadgarstku. W następnej kolejności spojrzała na Vince'a.

— Ty też chodź.

Nawet nie próbowała ukryć, że coś było na rzeczy. Cokolwiek to jednak było, dotyczyło mnie to najmniej lub też wcale, co właściwie było mi na rękę. Mogłem spokojnie wrócić do swojego warsztatu, gdzie zapewne reszta Budoli leniuchowała od rana, gdy nie było szefa. Ogarnęła mnie dziwna ekscytacja na wizję, że mogłem się na nich wydrzeć i zagonić do roboty...

— Gally, pokaż Skylar wioskę.

— Co purwa?

No chyba się przesłyszałem. Musiałem się przesłyszeć. Niezbyt często myłem uszy, miodu tam mogło być co nie miara, więc przesłyszeć się mogłem. Stanowczy wzrok Vince'a jednak jasno mówił, że powiedział to naprawdę, wkopując mnie w breję klumpa o rudym kolorku.

— Wiecie co? Ja tu sobie poczekam na przyczepce, a wy sobie załatwiajta co chceta — zaproponowała Skylar; jej skrzywiona mina jasno mówiła, że równie jak ja nie miała ochoty na wspólny spacerek po Przystani.

— Bachory — fuknęła pod nosem Sonya. — To chociaż zaprowadź ją do Cody'ego, on cieplej ją przyjmie, gburze.

— Cody też tu jest? — nagle niechęć Skylar zamieniła się w podekscytowanie. Najwidoczniej Cody miał wielbicielkę, biedny chłopak.

Zanim zdążyłem jeszcze trochę im pomarudzić, oni już odeszli, a strzępki ich rozmowy przeleciały mi koło ucha. Przetarłem z westchnięciem twarzostan dłońmi, szukając w sobie choć grosza motywacji do tego, co kazano mi zrobić. I że ja musiałem ich słuchać. A mógłbym iść popracować; brakowało mi już stukotu młotka i dzwonienia gwoździ. Bałem się też, że jeśli w najbliższym czasie nie zrealizuję pomysłu na nową stodołę, to w końcu wyleci mi z łba i go zgubię.

— No dobra, im szybciej cię odstawię, tym prędzej będę mógł zająć się sobą — znów westchnąłem, patrząc na nią niechętnie. Odpowiedziała mi tym samym. — Chodź. Może po drodze zobaczysz Bagienko.

Ruszyłem i ani miałem w planach co rusz oglądać się, czy ta za mną szła. Jeśli nie, to trudno – nie mój problem. Słyszałem jednak tuptanie kroczków za sobą, więc przynajmniej nie utrudniała nam zleconej roboty.

— Głupia nazwa — usłyszałem za sobą. Ellie z Minho wymyślała. Postanowiłem to zapamiętać, aby w razie czego zniszczyć ją w oczach innych, gdyby chciała fikać. — Co to właściwie jest?

— Tam trzymamy świniaki.

— A idziemy tam bo?

— Tak sobie. A nuż przyjaciół znajdziesz?

···

MINHO

Co za fuje. Wykopali nas!

Kiedy dowiedziałem się o zemdleniu Ellie myślałem, że runę z nóg na glebę. Piąchą strach ścisnął moje serducho, które już i tak nadźwigało się poczucia winy za słowa, jakie wcześniej rzuciłem na przyczepie do Harriet. Całą drogę sumienie mnie gryzło. Od razu po przyjeździe chciałem ją przeprosić, ale ta zwiała tak, że tylko kurz po niej pozostał, a potem przyszła Sonya i powiedziała nam, że nasza przyjaciółka leży w Lecznicy.

Może byłem fujem za faworkę, ale Ellie była ważniejszą częścią mojego życia niż Harriet, więc to ją postawiłem na pierwszym miejscu i jako pierwszy zjawiłem się w chałupce, gdzie leżała.

W drzwiach zastałem jednak ciotunię Petunię. Najpierw grzecznie poprosiłem, aby zeszła mi z drogi i pozwoliła zobaczyć przyjaciółkę, ale gdy mi odmówiła, to uruchomił się we mnie wpurwiony byk. Chciałem na chama wyważyć drzwi. Cioteczka musiała zobaczyć to w moich oczach, bo wcześniej trzasnęła drzwiami, przez co gruchnąłem o nie ryjem. I jeszcze je zakluczyła!

— Nikt nie zobaczy się z Ellie, dopóki ona nie porozmawia z Newtem! — tak powiedziała.

Więc wszyscy czekaliśmy na Newta, ale po niego to należało karocą złotą pojechać, aby raczył ruszyć dupsko.

Mówiąc wszyscy, nie miałem na myśli wszystkich. Pod ścianą siedziała Emily z wiernym Cudakiem przy boku, którzy byli z Ellie od początku. On opierał swój łeb na jej kolanach, a ona go głaskała. Taki układ. Tuż obok Brenda obracała w palcach swoim scyzorykiem, by wyładować stres. Tommy jak to Tommy, patrzył z zamyśloną miną na ocean za oknem i udawał, że myślał, bo nikt chyba by nie uwierzył, że robił to naprawdę. Jorge łaził od ściany do ściany i miział się po bródce. Coś też tam mamrotał po hiszpańsku. Patelniak za to klęczał pod drzwiami, dupa wysoko wypięta, a ucho przyłożone do szpary między dechą a podłogą, a ja kucałem obok niego.

— I co? — szturchnąłem go. — Słyszysz coś?

— No.

— Co?

— Twój jęzor, więc stul japę.

— Sam stul japę!

— Zaraz wam obu oderżnę jęzory — warknęła z naprzeciwka Brenda, celując w nas swoim scyzorykiem.

Oboje przełknęliśmy wtedy ślinę i wróciliśmy do podsłuchiwania już w milczeniu.

— Wyglądała źle — rzuciła słabo Emily, bardziej się garbiąc. Głos jej drżał. — Tam w tej łazience. Wciąż to widzę przed oczami...

Wtedy Brenda położyła jej rękę na ramieniu i ścisnęła dla otuchy. Posłała też młodej mały uśmiech, choć nie musiałem się przyglądać, aby poznać, że był wymuszony. Każdy z nas się bał.

— Wyjdzie z tego. To przecież Ellie — powiedziała to tak, jakby to miało być wyjaśnieniem. — Sześć lat temu wykiwała samą śmierć, pamiętasz?

— A jeśli to o to chodzi? — wtrącił Tommy, nie przestając jednak patrzeć w okno. Kiedy nie uzyskał żadnej odpowiedzi, wreszcie się odwrócił, by napotkać same ogłupiałe miny. — No wiecie... mogły wystąpić jakieś powikłania. To możliwe.

Nikt się nie odezwał, bo każdy czuł, że miał racje. To było możliwe. Ilu chłopców w Strefie tak umarło; nie od zainfekowania, a skaleczenia przez Bóldożercę. Na początku był spoconym flakiem, któremu już kopało się dziurę na Grzebarzysku, nagle odzyskiwał energię i pełnię życia na jakiś czas, a ostatecznie i tak kończył pod ziemią.

Coś boleśnie zadrgało mi w piersi na myśl, że miałbym kopać kolejną dziurę, obok której zostałaby wbita tabliczka z wyrytym imieniem Ellie. To serce mnie zabolało.

Wtem drzwi od podwórka nagle się otworzyły, przez co Patelniak się wzdrygnął i poleciał do przodu na mordę. Pobrechtałbym się z niego, gdyby do środka nie wparował właśnie Newt. Obklejoną kurzem twarz wykrzywiało mu przerażenie, które wprost wylewało się wodospadem z jego oczu. Chyba już wiedział.

Każdy na korytarzyku zamarł na jego widok. Cudak już nie był głaskany, Brenda przestała się bawić bronią, a Tommy patrzył na Newta, a nie w okno. Wreszcie Jorge wyrzucił ręce w powietrze.

Finalmente!

Oho, wjechał hiszpański. Czyli było źle.

Newt zbył jego uwagę i wlepił wzrok w drzwi, pod którymi wylegiwał się Patelniak. Wstałem więc i uprzątając mu drogę, kopnąłem leniucha w girę, dzięki czemu ten odskoczył z głośnym ała! W tym czasie zza plecami Newta zdążyli pojawić się zmachani Sonya oraz Vince.

— Cholibka, z czego ty masz płuca...

Sonya nie dodała nic więcej, bo Newt już zniknął za bambusowymi drzwiami.

— To co, obstawiamy? — zacząłem, patrząc na dechę z kamienną klamką. — Myślę, że posiedzimy tu kolejną godzinę.

— Ja myślę, że odgryzę ci palucha.

Nim się spostrzegłem, Patelniak jak jakiś szczur z kanału dorwał się do mojej nogi i próbował powalić na ziemię. Z nas dwóch jednak to ja miałem mięśnie po Labiryncie, a on sadełko po podjadaniu w kuchni, więc nie dałem się tak łatwo. Ale skurczybyk nie był tylko ciepłą kluchą. Gdy już myślałem, że nie mam siły na dalszy opór, nagle tuż obok nas wyrósł Vince. Facet odciągnął Patelniaka od mojej nogi i przycisnął go butem do podłogi, żeby nie mógł wstać i tam się uspokoił. Trochę się szamotał, ale po kilku sekundach wylaksował i przytulił deski.

Ja natomiast zdecydowałem, że mu jeszcze nie przywalę. Mimo że pięść mnie swędziała. Pomyślałem jednak, że wszyscy w tamtym momencie byliśmy rozdrażnieni i niektórzy po prostu nie wytrzymywali, bo nie mieli takiej samokontroli jak ja. No bywało.

Nagle bambusowe drzwi się otworzyły, a w nich stanęła ciotunia Petunia. Skrzywiłem się i z automatu dotknąłem nosa, wciąż mając jej za złe wcześniejsze rypnięcie mnie dechą. Ból nadal mnie tam w środku smyrał.

W korytarzyku zrobiło się tak cicho, że najgłośniejsze były skrzeki mew znad oceanu, wlatujące do niego przez okno. Każdy dosłownie wstrzymał oddech, oczekując jakiś wieść na temat zdrowia Ellie. Kobieta przeleciała zmęczonym wzrokiem po towarzystwie, zatrzymując się na Patelniaku, który dalej ślinił podłogę. Ręce ciotuni nagle opadły.

— Matko, kolejny zasłabł? — rzuciła załamana.

Zmarszczyłem brwi, odtwarzając sobie jej słowa w głowie. Kolejny, kolejny, ko-lej-ny... a kto był tym wcześniejszym?

Najwyraźniej Tommy myślał o tym samym, bo pierwszy zapytał:

— Jak to? Newt zasłabł? — przed kolejnymi słowami gardło mu się ścisnęło. — Z Ellie jest aż tak źle?

Atmosfera w sekundę zgęstniała na tyle, abym zaczął się nią dusić. Zupełnie jakbym znalazł się w miejscu, gdzie w powietrzu latał wirus. Wtedy też coś ciężkiego osiadało mi na płucach, przez co ciężej mi się oddychało, bo z każdym wdechem paliło mnie jak po zeżarciu rozpalonych węgli. Tak samo było w tamtym ciasnym korytarzyku; oddech umknął każdemu z nas po kolei i tylko dobre wieści mogły sprawić, że się tam nie podusimy jak rybki na brzegu plaży.

Cioteczka Petunia jednak uśmiechnęła się lekko, co wnet rozwiało nasze obawy. Oddech wrócił do naszych łask, a serducho, które przynajmniej mi przestało na moment nawalać, znów zaczęło bimbać w mojej piersi.

— Newt zasłabł, bo doznał małego szoku — wyjaśniła powoli; miałem wrażenie, że pilnowała słów, aby nie chlapnąć za dużo. — I z Ellie też wszystko w porząsiu.

— Więc o co chodziło? — dociekała Emily.

— O tym już sami wam powiedzą.

Wiedziałem, że to powie! Najgorsza gadka lekarzy, totalnie wpurwiająca.

Chwilę później minęła nas i zniknęła na zewnątrz, drzwi pozostawiając lekko uchylone. Z tej niewielkiej szparki dobiegały nas przyciszone głosy Newta oraz Ellie, ale choćby nie wiem jak wytężał słuch, za fuja nic nie słyszałem. Reszta wokół mnie również zaczęła szeptać między sobą, już snując domysły i tworząc ploty, choć Emily milczała, znacznie bardziej woląc zająć się drapaniem Cudaka. Ja natomiast po prostu stałem i gapiłem się w drzwi, myśląc nad tym, czy miałem w sobie wystarczającą odwagę, aby je pchnąć i wejść do środka.

W końcu odwróciłem się jednym ruchem na pięcie i pomaszerowałem ku drzwiom, ale wyjściowym. Usłyszałem za sobą zdziwiony głos Tommy'ego:

— A ty gdzie?

Czy to nie było oczywiste?

— Idę uzbroić się w poduszkę, zanim nam powiedzą. Skoro Newta zmiotło, to ja też nie dam głowy, że ustoję.

···

a/n: na dobry początek dnia. jak dotąd to chyba mój ulubiony rozdział. sama dopiero teraz poznałam Norę, ale już jest moją kochaną kluseczką i mam nadzieję, że przyjmiecie ją ciepło

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top