03 | Ucieczka z ciemności

SONYA

Masz babo placek, wszystko się partaczyło.

Od zemdlenia Ellie minęły cztery godziny. W tym czasie słońce zdążyło zsunąć się z nieba bliżej zachodu, Emily znów pożarła się z Diego, Patelniak obryzł już sobie wszystkie pazury, a ja zdarłam sobie buty od ciągłego łażenia od ściany do ściany. A takie ładne kozaczki były!

Tyle się wydarzyło, a śpiąca królewna wszystko przegapiła.

To nie tak, że się nie przejmowałam jej stanem. Skrycie przed resztą rwałam sobie kudły z głowy, czując w brzuchu cholerne uczucie zmartwienia, które skręcało moim żołądkiem i mieszało bebechami. Żartami i luzem łatwiej po prostu szło to znieść. Ale się martwiłam. Cholernie bardzo.

Ellie była tylko panną mojego brata, ale już pierwszego dnia pokochałam ją jak swoją siostrę, jak Harriet czy kiedyś Rachel. I to bez słów. Bo mówiąc pierwszy dzień nie miałam na myśli tego, w którym zgarnęliśmy ich z kanionu i potem laliśmy się po pyskach z DRESZCZ-em. Chodziło mi o dzień, w którym wiele się skończyło, a jeszcze więcej zaczęło. Ten z upadkiem DRESZCZ-u. Ten z otwartą bramą do lepszego jutra. Gdy w tyle została niewola, bo przy boku dalej poszła wolność.

Dzień, w którym Ellie prawie straciła życie.

Nie znałam jej dobrze, więc widok jej krwi na koszuli oraz spłowiałej skóry nie ruszył mną tak bardzo, jak resztą. Tak jak powinien mną ruszyć. Przestraszyłam się, jasne, czułam współczucie i trzymałam za nią kciuki, by szybko wróciła do zdrówka. Nic więcej.

Bo o wiele bardziej wstrząsnął mnie fatalny stan Newta.

Pot cieknął z niego jak ze ściery, wyraziste żyły pod skórą wciąż nie zdążyły się jeszcze schować, a nogi chwiały mu się niczym po kilku kielichach. Nie przeszkadzało mu to jednak w ciasnym przytulaniu Ellie i obiecywaniu, że wszystko się ułoży. Że jej nie zostawi, tak jak ona nie mogła zostawić jego. Szeptał to jak paciorek, choć po oczach widać było, że w to nie wierzył. Bardzo chciał, ale nie potrafił.

Bo tak naprawdę jego twarzy nie oblewał pot, tylko słone łzy. Żyły nie tkwiły pod skórą i nie należały do niego, bo po prawdzie były śladami krwi jego ukochanej. A chwiał się nie z naprucia alkoholem, tylko z braku sił. Tak bardzo brakowało mu sił na cokolwiek.

Ale najgorsze i tak były te jego oczęta. W nich morze łez, co zgasiło płomień i zmyło iskierki. Złamane, matowe i takie przerażone. Takie podobne do moich. Czekoladowe.

Cholera, czemu on miał moje oczy?

Wpieniało mnie, że nie znajdowałam na tamto pytanie odpowiedzi. Poczułam jednak wtedy, głęboko pod kopułą i skorupą, dziwaczną troskę o tego chłopaka. Jakby sam fakt, że patrzyliśmy na świat przez ten sam kolor oczek, miał jakieś wielkie znacznie. Dla mnie właśnie miał. Choć to było totalnie głupie, to czułam do Newta pewnego rodzaju więź. Nić porozumienia.

W tamtym czasie jeszcze nie wiedziałam, że w praktyce byliśmy siorą i bracholem.

A czemu pokochałam Ellie? Bo Newt ją kochał. Ta miłość uwydatniała się w sposobie w jaki na nią patrzył, w jaki do niej mówił oraz wtedy, kiedy nie opuścił jej łóżka aż do chwili obudzenia. Trwał przy niej, bo była dla niego ważna.

Dlatego tamtego dnia, gdy wszystkich wywiało na trening, to ja musiałam przy niej trwać. Bo Newt był ważny dla mnie. Jak to brat.

I już na samą wieść o zemdleniu Ellie, ja miałam pietra na samą myśl o ich powrocie. Powrocie Newta, który nie tyle co dostałby bzika, a totalnego szału.

Nagle doszło mnie pukanie do drzwi. Dopiero wtedy skapnęłam się, że przez ostatnie minuty opierałam się plecami o ścianę naprzeciw łóżka z Ellie, w którą wlepiałam nieruchome gały. Wierzyłam, że wbijanie w nią wzroku niczym szpilki i krążenie wokół niej myślami sprawi, że damulka zechce do nas wrócić. Ale jej oczęta pozostawały zamknięte. Niech ją cholera.

— Właźcie.

Bambusowe drzwi się uchyliły, a przez szparę do środka kolejno wcisnęły się, patrząc od dołu, głowy Cudaka, Emily oraz Patelniaka. Tamta trójka nieprzerwanie od czterech godzin koczowała na korytarzu, aby jako jedni z pierwszych przywitać Ellie po obudzeniu.

— Jak sytuacja? — spytała Emily. W jej dużych oczach stepował strach.

— Bez zmian.

— Na pewno będzie głodna. Przygotuję jej ulubione naleśniki, tak zrobię, tak — powtarzał pod nosem Patelniak. Zaciskał palce na bambusie, jakby chciał go rozłupać.

— Wymiotowała przez sen. Raczej nie będzie chciała nic szamać.

— Woof, woof!

Cokolwiek Cudak powiedział, pokręciłam głową.

Promienie późno popołudniowego słońca wdzierały się przez okno, nadając rozsypanym na poduszce blond włosom Ellie połysku. Z ociąganiem podeszłam i odgarnęłam zbędne kosmyki za plecy, aby czasem nie wciągnęła ich sobie do ust, przez które oddychała. Oddech jednak miała tak lekki, że to raczej było niemożliwe.

Gdy to zrobiłam, blask słoneczny odbił się od metalicznego wisiorka na jej szyi. Wisiorka Newta. Skrzywiłam się.

— Jeśli nie skończysz drzemać przed jego powrotem, to ukatrupi nas obie. Kumasz to?

Odpowiedziała mi cisza.

Wtem drzwi rozchyliły się bardziej, a cała trójka wpadła do środka i zaryła pyskiem o podłogę. Zaskomlili chóralnie. Za nimi stał uśmiechający się kpiąco Diego, który musiał ich popchnąć. Chwilę im się przyglądał, aż nie wbił przerażająco jasnych oczu we mnie.

— Przyjechali — oznajmił poważnie.

Skwasiłam się jeszcze bardziej, ostatni raz spoglądając na nieprzytomną Ellie. Liczyłam, że wyratuje mnie od tłumaczeń i akurat w tamtej chwili się obudzi, ale gdzie tam. Dalej kimała w najlepsze.

Wzięłam uspokajający oddech, a potem jeszcze następne trzy. Presja osiadła mi na ramionach, ciągnąc mnie w dół, choć ja jej na przekór zadarłam podbródek wysoko w górę. Nie mogłam dać po sobie poznać, że męczyła mnie tamta sytuacja. Musiałam być twarda. W naszym świecie trzeba było być twardym, bo inaczej licho z tobą. Nie mogło być ze mną licho.

Spokojnym wzrokiem spojrzałam na stojącego Diego oraz wylegujących się na podłodze Patelniaka, Emily oraz Cudaka, którzy wlepiali we mnie wyczekujące gały. Pogoniłam ich ręką.

— No to zatańczmy to tango. A wy przestańcie robić za dywanik, miernoty jedne! Podnoście tyłki!

···

SKYLAR

Byłam w dupie.

Stali tuż przede mną. Dwaj z tyłu: mięśniak z krzaczorami zamiast brwi i mężczyzna, który wyglądał na starszego niż koledzy, do tego miał bródkę zaplecioną w warkoczyk oraz ten najbliżej - chuderlawy blondyn o ładnym odcieniu czekolady w oczach. Celowałam właśnie w niego, choć chuj wiedział czy to on najbardziej mi zagrażał. On i staruszek dodatkowo mieli założone maski przeciwgazowe. Nie znałam żadnego. Nie miałam z nimi wspomnienia, z nikąd ich nie kojarzyłam. Może tamta czekolada... ale nie, chyba nie znałam.

Wewnątrz walczyłam z drżeniem dłoni. Nie chciałam, aby wydało się, że od środka pożerał mnie strach. Kolejny cichy, ale głęboki wdech, po czym poprawiłam leżenie rewolweru w moich dłoniach. Czułam mrowienie ekscytacji pod palcami. Gdybym tylko wtedy nacisnęła na spust, przedziurawiłabym blondaskowi płuco, albo cokolwiek to, co człowiek miał w tamtym miejscu pod skórą. Nie kręciła mnie anatomia.

Może byłoby inaczej, gdyby świat pozwalał mi się uczyć, a nie próbował zabić.

Blondyn, który nie był mi dłużny i również miał mnie na odstrzale, rzucił spojrzenie swoim kolegom przez ramię. Tym dziwnym sposobem głąby jakoś się porozumieli. Niepokój mocniej zakleszczył się na moim nawalającym sercu. Palec na spuście.

— Kim jesteście? — spytałam oschle.

— Niegroźni.

Prychnęłam szczerze rozbawiona. Jeśli liczył, że tym tekstem dam się zmylić, to czekał go zawód. Zbyt długo tułałam się po świecie i zbyt dużo widziałam, abym nie znała takich tanich sztuczek.

Moja broń nie zbaczała z celu.

— Słyszeliśmy dziwne odgłosy z tego miejsca i chcieliśmy to sprawdzić — wyjaśniał dalej, kiedy się nie odezwałam. — To twoja robota?

O czym mówił? Zanim się na nich napatoczyłam, przemierzałam kopalnie w poszukiwaniu wyjścia. Podziemne korytarze zalewał mrok, a ja nie miałam zegarka, ale mogłam się założyć o to, że pół dnia spędziłam na uruchamianiu starej windy. Odplątywałam łańcuchy, kopałam w panel sterowania, by zaczął działać i babrałam się w brudzie, przez co brało mnie na pawia. Wreszcie się udało za pomocą jednej wtyczki, którą musiałam wcisnąć w dziurkę. Trochę hałasu przy tym było, racja. Dalej dzwoniło mi w uszach. Ale na każdym zakręcie potykałam się o martwe truchła Poparzeńców, z każdej strony słyszałam ich wrzaski i bulgoty. Czułam ich obecność. Na zewnątrz w postaci gęsiej skórki oraz w środku jako ścisk żołądka. Te bąbloryje tam mieszkały. Nie wątpiłam, że tamta trójca o tym wiedziała. A i tak przyszli to sprawdzić.

Serio chciało im się ruszać dupę na dźwięk paru szmerów i łoskotów? Ryzykując rozszarpaniem i, wcale nie wyolbrzymiając, życiem? No debile.

— Możliwe — odparłam na jego pytanie. Krótko i na temat.

— Jestem Newt — powiedział ten najbliżej, opuszczając broń. Wskazał kciukiem za siebie. — Ci dwaj to Vince i Gally — przeleciałam wzrokiem po facetach, którzy nawet nie drgnęli. Ich broń nadal we mnie celowała.

Newt nic więcej nie powiedział. Patrzył jednak na mnie tak wyczekująco, że niechętnie też się przedstawiłam:

— Skylar.

— No, to skoro formalności mamy z bani — wtrącił się jeden ze snajperów. Głos miał niski, taki za ciężki jak dla mnie, a blond włosy krótko przycięte na jeżyka. — Skąd się tu wzięłaś? Może się nie skapłaś, ale to nie najlepsze miejsce na eksploracje.

Jego słowa zawisły w powietrzu, nieco mnie przygniatając. Dawno nauczyłam się zasad, jakimi kierował się nasz świat i wiedziałam, że nikt tak naprawdę nie był godny zaufania. Choćbym znała kogoś od małego berbecia, nie mogłabym być pewna, że pewnego dnia nie rzuciłby się na mnie z zębiskami. A ich znałam zaledwie kilka minut. Celowali do mnie z broni, ja celowałam z broni w nich. Wzajemnie groziliśmy sobie śmiercią. I co? Miałam tak po prostu opowiedzieć im całą swoją historię? No sory, ale chyba na to nie liczyli. Bym ich wyśmiała.

— Chciałam tylko przejść przez góry — zaczęłam, ostrożnie cedząc każde słowo. — Szłam na wybrzeże.

— Po co? — naciskał blondyn. Widocznie nie spodobała mu się moja odpowiedź.

Mnie za to nie podobał się jego ton oraz sposób, w jaki na mnie patrzył. Jego oczy też były ciemne, ale o wiele brzydsze od tych kolegi. Burzyły się od gniewu, ciskały we mnie piorunami, jakby nie wystarczył mu fakt, że byłam na celowniku jego pukawki. Złość elektryzującym dreszczem przebiegła po moich kościach. No kurwa, gość mnie wkurzał.

— Chciałam się wykąpać. A tutaj czekałam na kolegów, bo musieli nasmarować bąble kremem z filtrem — burknęłam sucho. — I wiesz co? Spierdalaj — dodałam.

Gally, bo chyba tak burak miał na imię, ściągnął razem brwi, które w parze z grymasem na gębie miały zmalować groźną minę. Coś jednak nie wyszło. Albo to ja się nie przestraszyłam. Poprawił karabin pod pachą, jakby chciał mnie nastraszyć. Moją myślą było NUUUUDA. Chłopak już szykował się do odpyskowania mi, kiedy w porę wtrącił się Newt:

— Gally, hamuj się — warknął Newt. Gally jeszcze bardziej się nabzdyczył, ale faktycznie się zamknął. Uśmiechnęłam się z kpiną. Mieli hierarchię, w której to Gally był popychadłem. I dobrze. Czekoladowe spojrzenie wróciło do mnie. — Po co szłaś na wybrzeże?

Niby to samo pytanie, ale inne usta sprawiły, że chętniej na nie odpowiedziałam.

— Widziałam dym. Myślałam, że to jakaś osada.

— I masz rację — odezwał się ten starszy, który do wtedy się nie odzywał i którego imię wyleciało mi z głowy. Opuścił lekko broń, ale też nie do końca. — Odporna?

— Oddycham teraz normalnie, a nie przez jakąś rurkę. Powiesz to samo?

Na moją zaczepkę facet spuścił całkowicie broń, jakby był już zmęczony takimi tekstami. Potem spojrzał w bok, na Gally'ego, który patrzył na niego wzrokiem pełnym nadziei.

— Zwiążemy ją i tu zostawimy? — spytał, a mnie się pięść zacisnęła.

— Nie — zaprzeczył mężczyzna. Wciąż nie pamiętałam jego imienia. — Zgarniemy ją i przesłuchamy w domu, ale jak chcesz ciebie możemy wrzucić do bagażnika.

Nie podobały mi się słowa zgarniemy oraz przesłuchamy, ale za całą resztę jak najbardziej zaplusował. Polubiłam go. Aż trochę głupio mi się zrobiło za wcześniejszą zaczepkę, ale cóż, czasu ani swojego charakteru nie mogłam już zmienić. Taki los.

Po jakiejś chwili i Gally opuścił broń, choć zrobił to z drewnianą ręką, strasznie sztywno i opornie. Nie przejęłam się tym jakoś bardzo, kiedy ja też zdejmowałam go z celownika. Chłopak jeszcze moment kosił mnie nieprzyjemnym wzrokiem, który tylko mnie bawił, po czym odwrócił się i ruszył za mężczyzną, co odszedł niewiele wcześniej. Zostałam z Newtem w tyle. Posłał mi spokojny uśmiech, który trochę mnie udobruchał, ale nie na tyle, bym nie zapytała:

— Gdzie idziemy? — starałam się ukryć w głosie niepokój. Czerwony alarm wył gdzieś z tyłu mojej głowy.

Kolejny raz uśmiechnął się lekko. Tym swoim uśmiechem ostudził płomień mojego lęku, który zwykle nie wymykał się spod kontroli, ale czasem jednak rósł. W tamtym momencie Newt zapanował nad nim. To znaczyło na tyle, że bałam się mniej niż powinnam, spotykając na drodze trzech uzbrojonych gostków.

— Na wybrzeże. Bo tam chciałaś iść, nie? — uniósł brew. — Kąpać się u nas można, ale musisz uważać na nudystów. Takiego Patelniaka na przykład.

U nas. Odbijało się to jeszcze kilka razy echem w mojej głowie. Czyli miałam rację, że to była osada. W tamtej chwili pierwszy raz poczułam, że dobrze robię. Dobrze, że zostawiłam swój motor na środku pustyni, bo i tak był już gratem. Dobrze, że zdarłam sobie kolana na żwirowym urwisku. Dobrze, że weszłam do tamtych kopalni. I wreszcie dobrze, że na nich się natknęłam. Euforia wypełniła mnie z góry do dołu.

Moje życie nareszcie miało się uspokoić. Miałam przestać uciekać, a świat miał przestać mnie szukać i gonić. Miało być dobrze.

Chciałam skakać pod kamienny sufit, taka byłam szczęśliwa. Jednak ograniczyłam się tylko do małego uśmiechu.

Wtem od wilgotnych ścian kopalni odbił się dziwny dźwięk. Jęk pomieszany z obleśnym bulgotem. Moje serce zamarło, bo słyszało już to chlipanie nie raz. Właściwie to było już tak z nim zaznajomione, że rzadko co jakoś na nie reagowało. Często przy nim nawet zasypiałam. Ale wtedy nie byłam jednak sama. My wszyscy nie byliśmy sami.

W kopalniach byli też Poparzeńcy.

Wszyscy jak jeden mąż odwróciliśmy się w stronę korytarza, na który nie zwracaliśmy szczególnej uwagi. Był ciemny i mroczny, waliło od niego chłodem i czymś jeszcze. Kimś. Gally i drugi facet zatrzymali się i od razu sięgnęli po broń. Mnie totalnie zmroziło. Newt natomiast sięgnął z powrotem po swoją latarkę do pasa, włączył ją, po czym zaczął powoli przecinać światłem ciemność. Słyszałam jak serce głośno łomotało o moją pierś.

Światło odsłaniało to, co krył mrok. Najpierw były pozdzierane do krwi nogi, okryte portkami w strzępach. Potem równie obdarta koszula, brudna i zakrwawiona, po której bokach wisiały poranione i pomarszczone ręce. Latarka zatrzymała się dopiero przy twarzy, pełnej bąbli oraz wiszącej skóry, skąd patrzyły na nas obłąkane, czarne oczy. Krwawe usta pokazywały swoje krzywe zęby, pojedyncze włoski stały sztywno na głowie. Na tamten widok żółć podeszła mi do gardła.

— Idziemy? Gdzie idziemy? — stwór powtórzył moje pytanie. Zaraz uśmiechnął się szeroko. — Wycieczka? Steve lubi wycieczki. Wycieczka, wycieczka, wycieczka! — niecały Steve zaczął krzyczeć i klaskać jak małe dziecko. — Chodźmy na wycieczkę!

To nie był strach, a bardziej obrzydzenie, które wraz z krwią obiegało całe moje ciało. Przez ponad pięć lat Poparzeńcy byli jedynymi, których spotykałam na swojej drodze, a i tak nie mogłam się przyzwyczaić do ich szpetnej mordy oraz małego móżdżku. Z takimi jak tamten szło się dogadać, zmylić go. Ale Gally'emu, który wolno nakierował karabin na stwora, widocznie nie chciało się gadać. Słyszałam przeładowanie magazynka.

— Nie jesteś zaproszony, Steve.

Strzał. Piiiiiisk w uszach. Zdechlak padł od razu, a krew znów wsiąkała w ziemię.

Nasza planeta to był sam piach, skała i krew. Krwi więcej od wody.

Patrzyliśmy w osłupieniu na martwego Steve'a, któremu już po śmierci pękały bąble oraz drgawki rzucały ciałem. Mlasnęłam z niesmakiem. Gally za to wyglądał na dumnego z siebie, póki starszy mężczyzna nie przydzwonił mu w łeb.

— Purwa! — blondyn złapał się za głowę i spojrzał na druha oburzony. — Niby za co?!

— Za najgłupszy popis w dziejach, głąbie - wtedy wskazał na Poparzeńca. — Myślisz ty czasem? Zaraz zleci się tu więcej Stevów.

Jak na zawołanie z głębi korytarza usłyszeliśmy skrzek. Potem drugi. I jeszcze jeden. Odbijały się od kamiennych ścian, aby końcowo uderzyć w moje serce, które przestało bić w obawie, że tylko wskaże dźwiękom drogę. Czułam pustynną suchość w gardle. Próbowałam przełknąć ślinę, ale nawet na to nie było mnie stać. Mogłam wyłącznie słuchać coraz to głośniejszych jęków.

— W nogi!

Nawet nie wiedziałam, który z nich to krzyknął. Chyba Newt, bo był najbliżej, a tamten krzyk był niczym haust lodowatej wody, co rozluźniła moje spięte mięśnie. W następnej kolejności ktoś mnie szarpnął za łokieć. W oczach świat mi się rozmazał, przez co prawie wyrżnęłam o glebę, ale jakoś udało mi się zacząć biec, a nie przewrócić. Gally biegł przede mną. Z tyłu zostali Newt oraz trzeci facet, (JAK ON MIAŁ NA IMIĘ, SKY?!), którzy zaczęli puszczać strzały.

Bo zanim na dobre rozpoczęłam bieg, kątem oka dojrzałam jak armia Poparzeńców nie wyhamowała na zakręcie i powpadała na ścianę, poprzewracała się i zagubiła na moment, szybko odnajdując orientację. W ich czarnych od szaleństwa oczach wybijały się kierujące nimi myśli.

Zabić, zabić, rozszarpać i jeść, zeżreć do kości, najpierw zabić, gonić, a potem zabić i jeść.

Na pewno tak mniej więcej to wyglądało.

Przed sobą słyszałam kroki Gally'ego, za sobą słyszałam chmarę kroków i następne strzały. Nogi plątały mi się jedna o drugą, włosy właziły do gęby, a własny oddech próbował mnie udusić. Pod ziemią było mało powietrza, a to właśnie jego moje płuca się domagały nabardziej. Płonęły. Pożerał je ogień, językiem płomienia lizał mięśnie, które aż skwierczały z bólu. A ja i tak biegłam, bo tak bardzo nie chciałam oddawać bąbloryjom swojego życia. Nie po to tułałam się samotnie przez pięć lat po świecie, aby zginąć w pierwszej lepszej dziurze, o nie!

Skrzek. Kroki. Żar w ciele. Ciężki oddech. Strzał, strzał i strzał. BIEGNIJ!

Kiedy już byliśmy niedaleko wyjścia, do którego pędziliśmy jak na skrzydłach nowej nadziei, nagle coś zaskrzypiało, a potem pękło. To był strop nad nami. Tuż przed nosem Gally'ego zarwała się belka, która trzymała żwirowy sufit w ryzach. Sufit się zapadł, zasypał wyjście, zrzucając nam na głowy kolejnych Poparzeńców. Wrzeszczeli, ale potrzebowali czasu na wykopanie się z gruzów.

Gally na moment się zatrzymał, przez co na niego wpadłam. Serce biło mi w gardle. Zanim potwory się pozbierały, chłopak skręcił w inny korytarz, mnie ciągnąc za mój już i tak wyświechtany kubrak.

— Tutaj! W lewo! — krzyknął do tych z tyłu.

Biegliśmy. W każdy kolejny korytarz skręcaliśmy z mniejszym pokładem siły, którą gubiliśmy gdzieś po drodze. Strzały padały coraz rzadziej. Kroki były wolniejsze i bardziej chwiejne. Jedynie nasze oddechy oraz bulgoty Poparzeców mnożyły się i troiły, tak samo jak uderzenia naszych serc. Wszystkie razem wygrywały smętny rytm; lament pogrzebowy.

Nigdy nie sądziłam, że umrę w towarzystwie trzech obcych facetów. Co by sobie o mnie ludzie pomyśleli?

Dziwka, ot co.

W pewnym momencie smuga światła znów oświetliła naszą drogę - na końcu korytarza było wyjście. Zadeskowane, ale wyjście. Kiedy Gally się do niego dopadł od razu zaczął walić kolbą karabinu o deski, stopniowo je łamiąc. Całe moje ciało stękało z bólu, serce tonęło w strachu, a ja mimo tego szczerze uwierzyłam, że znów zdołam wykiwać śmierć. Że capnie mnie innym razem.

Oparłam się plecami o mokrą ścianę kopalni, przyglądając się, jak Newt wraz z starszym blondynem powalają kolejny Poparzeńców. Miałam wrażenie, że na miejsce jednego pojawiają się dwaj następni. To było takie gówniane zagranie.

— Szybciej! — pogoniłam Gally'ego.

— Zamknij twarzostan — burknął, skupiony na rąbaniu drewna. — Albo się do czegoś przydaj. Poświeć im cycami, to może dadzą nam więcej czasu.

Zagotowałam się w sobie. Złość zacisnęła moją dłoń w pięść, zazgrzytała zębami oraz wierzgnęła wargą, nie zważając na głos racjonalnego rozsądku, który mówił olej go. Byłam głucha na wszelkie rady. Zwyczajnie chciałam mu przywalić.

— Skup się na wyjściu, a nie na mieleniu tym długim jęzorem — fuknęłam. Zaraz potem żarówka zamrugała mi nad głową. Dodałam więc: — To prawda, że jak faceci mają długi jęzor, to fiuta mają małego?

Moje słowa podkręciły działanie żyłki na szyi chłopaka, która dosłownie wyglądała jak przerośnięta larwa: ogromna, długa, do tego jeszcze pulsowała! Gally posłał mi wrogie spojrzenie, pełne burzy; ciemne oczy wprost wyciągały do mnie łapy, aby mnie udusić. I gdybyśmy nie znajdowali się w tak patowej sytuacji, z pewnością zrobiłby to dłońmi, którymi wtedy odrywał deski.

Satysfakcja? Oj, była wielka i taka zajebista, że ho-ho.

I nagle to poczułam. Silny uścisk na kostce, wbijane pazury w skórę. Nie zdążyłam nawet pisnąć, gdy to coś szarpnęło moją nogą, przez co brodą pizdnęłam o kamienną posadzkę. Ból był tak silny, że w pierwszej chwili pomyślałam o pękniętej szczęce i pokruszonych zębach. Potem doszło do tego pieczenie skóry, kiedy to coś na mojej nodze przyciągnęło mnie do siebie, przez co szurałam brodą o kamień. W końcu tam zerknęłam.

Między ścianą a podłogą w skale znajdowała się wyrwa do innego korytarza, z której szaleńczo uśmiechała się do mnie szpetna gęba Poparzeńca. Ciągnął za moją nogę i już kłapał zębami, chcąc zatopić w niej swoje krzywulce. Krzyknęłam i zaczęłam się szarpać. Im silniej jednak próbowałam, jego pazury tym mocniej wbijały się w moją skórę. Czułam, jak się rozrywa. Czułam też wilgoć i ciepło. Krew. Moja krew.

— Odpierdol się!

— Daj mi nogę, daj mi nogę, daj mi nogę — zanucił chrapliwie. — Bo bez nogi ja po prostu żyć nie mogę!

— Pardonsik, ale noga jest już zajęta.

Wtedy Newt wycelował pistoletem w stwora i strzelił, jemu dziurawiąc głowę, a mnie ogłuszając. Uścisk na mojej kostce w sekundę się poluzował, a już w drugiej zniknął całkiem, tak samo jak Poparzeniec z dziury. Ulga na moment przyćmiła ból. Spojrzałam wdzięczna na Newta, chcąc mu podziękować, ale całą moją uwagę zabrał Poparzeniec czający się tuż za nim. Rozszerzyłam szeroko oczy.

— Uważaj!

Za późno. Newt jedynie zdążył się odwrócić, tym samym narażając się na pazury, które już mknęły ku jego twarzy ukrytej pod maską. Pazury odbiły się od plastiku. Siła zamachu obu odrzuciła w tył, ale Poparzeniec pozbierał się szybciej od Newta. Już szykował się na kolejny atak, gdy w porę drugi snajper trzykrotnie przestrzelił na wylot jego pierś.

W tym samym momencie Gally uporał się z deskami. Światło wlało się do pogrążonego w mroku tunelu, co aż oślepiło chmarę potworów i cofnęło ich w tył. Nadarzyła się szansa.

— Teraz!

Z małą pomocą Newta udało mi się pozbierać z ziemi, a potem wyskoczyć z próżni na świeże powietrze. Tak długo nie widziałam słońca, które wtedy prażyło z wysoka, że ja sama potrzebowałam chwili na uporanie się z ciemnymi mroczkami w oczach. Na szczęście Newt wciąż mnie trzymał, dzięki czemu udało się nam dotrzeć do wojskowego jeepa zanim odzyskałam wzrok. Wraz z Newtem oraz Gallym usiadłam na przyczepie, podczas gdy nasz starszy kompan zasiadł za kierownicą. Samochód ruszył z piskiem opon.

Długo, oj długo Poparzeńcy pruli się i gonili za nami, póki nie ugięli się pod promieniami słońca i wrócili do kopalni, gdzie królowała ciemność.

Oddychałam ciężko i opierałam się plecami o ścianę przyczepy, dając sercu czas na unormowanie tempa. Było niczym ptaszek w klatce; przestraszyło się, przez co zaczęło latać i obijać się o żebra, chcąc uciec przed zagrożeniem. Ból kostki w tym nie pomagał. Gdy już oddech stał się trochę prostszym zadaniem, przeleciałam wzrokiem po chłopcach siedzących naprzeciw.

Gally opierał łokcie o zgięte kolana i jeździł dłońmi po swojej szczecince na głowie, wciąż zapewne przeżywając wydarzenia z kopalni, podobnie zresztą robił Newt, który dalej nie ściągnął swojej maski. Mimo że wciąż byli mi obcy, to jednak czułam do nich tak ogromną wdzięczność za uratowanie życia, że nie patrzyłam na nich już z taką nieufnością jak wcześniej. Nie zyskali we mnie przyjaciela; nikt nigdy go we mnie nie znalazł. Ale na pewno nie odnaleźliby we mnie żadnego wroga.

Byłam do nich nastawiona bardziej niż neutralnie. Do Newta bardziej.

Musiało minąć kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund cichej jazdy, by Gally spojrzał z wyrzutem na Newta. Przemknęło mi wtedy przez myśl, czy chłopak serio dla wszystkich był takim fiutem.

— Zadowolony z wyprawy? — burknął sucho. — Dopilnuje, aby była twoją ostatnią.

— Skończ ględzić, mamuśko — westchnął blondyn i zdjął maskę. Zatrzymał na niej spojrzenie dziwnie długo.

Nie wiedziałam czemu oczy Gally'ego nagle urosły do wielkości piłek golfowych, kiedy również przyjrzał się masce. Coś w niej takiego było. Coś, czego ze swojego miejsca nie mogłam dojrzeć. Jednocześnie mnie to irytowało oraz intrygowało.

— Pękła — zauważył z dziwną nutką zaniepokojenia w głosie Gally.

— Patrzeć umiem.

— Musisz wziąć Serum.

— Dzięki, że o mnie dbasz — wyczułam w tym sarkazm.

— O czym wy gadacie? — wtrąciłam się zniecierpliwiona.

Chłopcy wymienili się spojrzeniami, które wyrażały więcej słów, niżeli miałby je powiedzieć usta. Minęło kilka kolejnych sekund napiętej ciszy. Ciekawość powoli wyżerała mnie od środka; z niecierpliwości zaczęłam tupać nogą. W końcu Newt obojętnie wzruszył ramionami i odwrócił głowę w prawo, obserwując pustynny krajobraz. Gally natomiast spojrzał na mnie z zapierająco dech w piersi powagą. Tak też się stało; zaparło mi dech. Wyczekiwałam aż blondyn poszuka w głowie odpowiednich słów.

— Newt nie jest odporny.

Jak na cztery słowa szukał ich dość długo. Ale chyba nie o słowa chodziło. Chodziło o ich znaczenie oraz ich wielki wymiar.

To mnie zaskoczyło. Przez pięć lat byłam odcięta od wszelkich wiadomości z świata, ale po pewnym czasie sama wydedukowałam, że wirus ewoluował i stał się lotny. Urodziłam się odporna, bo ugryzienia ani zadrapania Poparzeńców nie przemieniały mnie w bezmyślnego mordercę, nie marszczyły mojej skóry ani nie zapełniały moich płuc obrzydliwym śluzem. Mimo to czułam obecność wirusa w powietrzu. W tych niektórych miejscach, które Poparzeńcy upodobali sobie za domową norę. Za każdym razem drapało mnie w płucach, jakby coś próbowało zrobić z nich strzępy. I na tym się kończyło. Nic więcej mi nie dolegało. Bo mnie wirus nie był mi straszny.

Za to dla Newta był śmiertelny.

Patrzyłam na chłopaka szerokimi oczami, bardzo chcąc dokopać się do jego myśli. Nurtowało mnie jedno: co nim kierowało, gdy mnie ratował. Musiał wiedzieć, że zajmując się moim oprawcą, narażał się na atak od reszty. A mimo to i tak mnie obronił.

Po co?

Pierwszy raz w życiu poczułam, jak moje serce otula ciepło. To było takie... miłe.

— Ryzykowałeś dla mnie życie — nie kryłam, że byłam pod wrażeniem. — Po co?

— Wylaksuj — przewrócił oczami. — Pękła mi maska. Nie kopnięto mnie do grobu.

— Pęknięta maska to dla ciebie grób — wtrącił się kąśliwe Gally.

— Po co mnie ratowałeś? — powtórzyłam.

Wtedy Newt porzucił podziwianie krajobrazu i spojrzał na mnie. Czekoladowe oczy przeciął dziwny błysk; ból zmieszany z czymś jeszcze, stawiałam na wspomnienie. Nawet nie wiedziałam czemu. Po prostu tego nie znałam, tak samo jak jego wspomnień.

— Wolę kogoś uratować i samemu umrzeć, niżeli zabić i żyć dalej.

Czułam, że za tymi słowami kryło się jakieś głębsze dno, o które jednak nie zapytałam. On sam wrócił uwagą do pustyni, dając wyraźny znak, że więcej nie chciało mu się gadać. I to było w porządku. Przecież ani trochę się nie znaliśmy.

Jego życie nie było moją sprawą. Tak samo jak moje nie było jego.

···

a/n: czasem potrzebuję dłuższej przerwy od wattpada, takiej niezapowiedzianej, dlatego nie zawsze będę wstawiać rozdziały z dnia na dzień. nie jestem robotem. też chce odpocząć w wakacje. więc błagam, nie pytajcie mnie o next, bo wtedy czuję się źle, że nic nie piszę i zaczynam pisać na siłę, a z tego wychodzi tylko jedno wielkie gówno.

MIŁEGO DNIA!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top