01 | Omdlenie
ELLIE
Dzień był piękny. Słońce wisiało wysoko, hen na bezchmurnym niebie, skąd grzało i mieszało ludziom w głowach. Sytuację ratował lekki wiatr, który od rana łaskotał mnie po nosie oraz tańczył dookoła z moimi włosami. W powietrzu za to unosił się zapach zakwitającego bzu. Wiosna. Pachniało pierwszymi oznakami wiosny.
Do tego nie tylko przyroda kwitła.
Przystań zmieniła się w ciągu tych sześciu lat. Już nie było to tylko kilka chałupek, postawionych od niechcenia, byleby było gdzie się kimnąć, stodoła dla zwierząt oraz uderzające o brzeg morze. Nie. Dużo się zmieniło. Z biegiem lat domków przybywało, coraz mocniejszych i wytrzymalszych, rozrastały się pola oraz pastwiska; tak samo było z jego mieszkańcami.
Z dnia na dzień docierało do nas bardziej i bardziej, że nasze wymarzone lepsze jutro wreszcie nadeszło.
Przechodziłam właśnie przez alejkę Kowala. Nazwa wzięła się od... no cóż, od kuźni stojącej gdzieś na jej początku. Kiedy w innych zakątkach wioski spacerom przygrywały rozmowy oraz śpiew ptaków, tak tam dudniło żelazo, palenisko huczało, a przekleństwa latały na prawo i lewo. Nie lubiłam tamtej okolicy. Nie lubiłam kowala Gustava; dla innych Gusa, dla mnie gburowatego dziada. No na miłość do Newta i wpurwiania Tom... wszystkich właściwie, nie trawiłam typa. Więc przyśpieszyłam kroku.
W końcu dotarłam do centrum. Wielki kamień stał na granicy dzielącej wioskę od plaży, a nazywał się Głaz Pamięci. Pamięci, bo nigdy nie zamierzaliśmy zapomnieć imion tych, którzy nie dożyli tamtego pięknego dnia. Robiły za jego żyły. Dzięki nim istniał. W naszych wspomnieniach za to wciąż odznaczali się światłem, przynosząc pewien rodzaj ulgi i ukojenia. Nie umarli.
Już chciałam do niego podejść. Tyle że nie byłabym Ellie, gdybym czegoś nie spartaczyła.
Stanęłam jak wryta po tym, kiedy prawie wyrżnęłam fikołka do tyłu. Nie musiałam nawet sprawdzać w co chwilę wcześniej wlazłam, aby skrzywić się jak Tommy na widok igły. Wystarczyło, że to poczułam. Nosem. Purwa mać.
— Cholera jasna! — wydarłam się, gdzieś mając otoczenie i innych ludzi. To ja przejechałam się na klumpie, więc kij z nimi. — Emily! Ty weź zbieraj miny po tym swoim Dziwaku! — krzyczałam, choć nawet nie sądziłam, by dziewczyna była gdzieś obok.
— To jest Cudak, frajerko!
Wzdrygnęłam się, zaskoczona tak szybką odpowiedzią. Zaraz jednak wróciłam do swojej surowej miny.
— Fuj mnie to, po którym krasnoludku się nazywa! Chciałaś psa, to teraz po nim sprzątaj!
Emily już się nie odezwała. Uśmiechnęłam się więc zwycięsko, uznając to za wygraną; o ile wygrać można było z klumpem pod butem. Po kilku sekundach, w których to tarłam podeszwą o trawę oraz raz po raz rzucałam ble i inne takie, wreszcie stanęłam w cieniu Głazu Pamięci.
Oblepiały go najróżniejsze imiona: od mężczyzn, przez kobiet i aż po dzieci. Każdy, kto jakkolwiek przyczynił się do tego, abyśmy my mogli żyć jako wolni i niezamartwiający się o jutro ludzie, znalazł dla siebie miejsce na tamtym kamieniu. Zostali tam wyryci. Po wieczność.
Niektóre z nich zostały wyryte także na moim sercu. W postaci blizn.
Winston od kieliszka. Kochana i troskliwa Mary. Alby, który się poświęcił dla mojej rodziny. To samo mały Chuck. Danny... mój ukochany Danny też.
Przyzwyczaiłam się już do tego, że zawsze przy Głazie się rozklejałam. Zawdzięczałam im tak wiele. Oni mnie wychowali. Ukształtowali cegiełka po cegiełce. A potem umarli, abym dalej mogła rozwijać się sama, bez obaw, że tuż za rogiem czeka na mnie śmierć.
I cholera... tęskniłam za nimi. Bardzo.
— Miłego dnia, kochani — uśmiechnęłam się smutno. Łzy już tworzyły mokre korytarze na moich policzkach. — Pamiętamy tu o was.
I nigdy nie zamierzaliśmy zapomnieć.
Nie wiedziałam, jak długo stałam pod tamtym głazem i spoglądałam łzawym wzrokiem na wyryte w nim napisy. Może parę minut. Pewnie stałabym tak nawet jeszcze dłużej, gdybym nie dostała czymś w głowę. Natychmiast odwróciłam się za siebie.
Niedaleko mnie stał Cody. Ze skrzyżowanymi przy torsie ramionami, kręcącymi się loczkami na głowie oraz typowym dla Cody'ego uśmieszkiem na ustach. Takim irytującym, że aż zagotowałam się w sobie.
— Puknął cię ktoś kiedyś? — syknęłam, masując się po głowie. Widząc jednak błysk w jego zielonkawych oczach, zaraz dodałam: — Zapomnij. Nie pytałam. A ty jesteś zbokiem.
— Chciałem ci tylko powiedzieć, że za pięć minut wyjeżdżamy — wzruszył obojętnie ramionami.
— Fajnie — przed następnymi słowami uśmiechnęłam się złośliwe. — Połam sobie obie nogi. I ręce. Kark też.
— Newt też jedzie.
Z początku nie bardzo zrozumiałam. Dobra, no wcale. Po prostu gapiłam się na niego, oczami wielkimi jak monety, gorączkowo w głowie myśląc nad jego słowami. Trybiki pracowały. Myśli przekrzykiwały się jak przekupki. Aż w końcu ich sens do mnie dotarł. Głupia! Byłam głupia!
— Cholera!
Na więcej słów nie było czasu, bo już zaraz po jednym zerwałam się do biegu. Prawie się wyglebiłam, mało brakowało abym staranowała Cody'ego, którego śmiech ciągnął się za mną jeszcze długo; mimo tego nie zatrzymywałam się. Serce kazało mi biec. Bo miało cel.
Dorwać Newta.
To była już tradycja, że żegnałam ukochanego przed każdym jego wyjazdem. Nie ważne czy był to patrol, czy tylko mało znaczący trening; robiłam swoje zawsze. Całowałam, szeptałam do ucha, przytulałam tak jakbym miała go już nie zobaczyć. Dzięki temu wracał do mnie cały. I żywy.
Sześć lat wcześniej wyczerpał się nasz limit cierpień. W koszmarach nadal widziałam obraz Newta przemieniającego się w Poparzeńca, za to Newt przez dobry rok nie mógł wziąć scyzoryka w rękę. Kolejnych załamań mogliśmy nie przetrwać.
Gdzieś w połowie drogi złapała mnie zadyszka. Ogień stopniowo przejmował moje ciało, dusząc dymem płuca oraz parząc pobolewające mięśnie. Biegłam. Nogi plątały się już jedna o drugą, oddech umykał spod kontroli. Wciąż biegłam. Serce dudniło mi głośno w uszach. Darło się.
Biec. Biec. B i e c.
Kiedy skręciłam w jedną z alejek, na horyzoncie już zarysowały się dwa wojskowe jeepy. Pod maską jednego z nich grzebał właśnie Vince z kluczem w zębach. Za kółkiem drugiego kimał Jorge z wywieszonym jęzorem. Gally oraz Cody - jakim cudem krótas znalazł się tam szybciej ode mnie, za cholerę nie wiedziałam - już siedzieli na przyczepie. Nieopodal Minho polerował swój karabin. I był tam też on.
Newt stał do mnie bokiem. Wiatr tańczył z jego przydługimi włosami, które mieniły się szczerym złotem, kiedy tylko słońce ośmieliło się na nie zerknąć. Biała koszula zwisała z jego bladych ramion, rękawami zawinięta aż po łokcie, skąd dalej rozciągały się muskularne ręce. Skóra od upałów nieco mu się opaliła, ale nie bardzo, a wtedy dodatkowo była pokryta cienką narzutką z potu. W sekundę zrobiło mi się gorąco. Nie wiedziałam, czy winnym było górujące słońce, długi bieg oraz moja słaba kondycja czy może... rany boskie, jaki on był piękny.
Do tego cały mój. Ha!
Kilka moich kroków później i Newt wreszcie na mnie spojrzał. Ciepło płonącego płomienia, radośnie harcujące wokół niego iskierki, zwierciadło pięknej duszy - taki był opis moich ukochanych w świecie oczu. Czekoladowych. Takich niesamowitych. Moje serce chyba stanęło, choć nogi szły dalej.
A potem jeszcze się uśmiechnął... no ludzie, ja tam prawie mdlałam!
W końcu musiałam nieco zwolnić; nogi drżały mi jak galareta, a świat zlewał się w jedną plamę kolorów. Cholera, mało co nie wyplułam wtedy swoich płuc.
— Patrzcie no! — nagle Minho stanął mi na drodze. Jego wyszczerz prawie że sięgał małych oczu. — Moja kochana przyszła się pożegnać!
Jego niedoczekanie.
Chłopak rozłożył szeroko ramiona, serio na coś licząc; ja jednak myknęłam tuż pod jednym z nich, aby z mocą przytulić się do Newta. Ciasno objęłam ramionami jego szyję, gdzie on zrobił to samo z moją talią, do tego jeszcze podnosząc mnie do góry. Mój pisk zmieszał się ze śmiechem chłopaków z przyczepy.
— Mistrzostwo!
— Wyrolowała cię w fuja, ha!
Ledwo co ich słyszałam; zapach Newta oraz sama jego bliskość dosłownie przyćmiła wszystkie moje zmysły. Skóra przy skórze. Serce przy sercu. Pasowały do siebie idealnie, rozumiały się. Słyszałam jego bicie idealnie, choć nos wtulałam w zagłębienie jego szyi. On też słyszał westchnięcia tego mojego, długie i nieregularne, mimo że twarzą tonął w moich włosach.
Byliśmy jak dwie połówki jabłka.
Stworzeni dla siebie.
— Hej, Ellie.
Kolana mi zmiękły; gdyby mnie nie trzymał, jak nic padłabym jak długa. Od jakiegoś czasu moje ciało nie potrafiło inaczej na niego reagować. Jego głos się zmienił. Zniżył się o parę basów, przeplatał z seksowną chrypką i... o matulu.
Mogłam słuchać go godzinami. Guzik odtwarzaj w pętli, lemoniadka i chill.
— Cześć, Newtie.
— A ja zazdrosny.
Oboje w tym samym momencie spojrzeliśmy w bok, wciąż tuląc się do siebie jakby jutro świata miało nie być. Minho ze skrzyżowanymi przy torsie ramionami kosił nas nieprzyjemnym spojrzeniem.
— Ty małpo — burknął w końcu. Oskarżycielsko wycelował we mnie palcem. — Świat ci tego nie wybaczy.
— Przecież doszłabym do ciebie — przewróciłam oczami.
— Aha! Teraz to spitalaj. Minho się nie stawia na drugim miejscu — fuknął, po czym odszedł. Nabijający się na przyczepie chłopcy nie dawali mu spokoju. — Stulić mordy, fuje!
Błąd: ćwoki zaczęły się śmiać jeszcze głośniej.
— Obstawiam trzy minuty i znów tu przylezie — odezwał się nad moim uchem Newt.
— Nie doceniasz go — zadarłam lekko głowę do góry, gdzie czekające tam czekoladowe oczy porwały mnie w swoją głębinę. Złośliwy uśmiech wpełzł na moje usta. — Daję mu góra dwie.
Newt parsknął śmiechem, przez co jego oddech połaskotał mnie po twarzy. Zaraz jednak spoważniał. Odgarnął zbłąkany kosmyk moich włosów za ucho, dotykiem zostawiając ogień na mojej skórze, na który aż zadrżałam. Wzrok miał skupiony. Jakby studiowanie moich oczu było najważniejszym, co w tamtej chwili mógł robić. Aż w końcu pochylił się nade mną i... pocałował.
Mój Boże, jak ja kochałam takie momenty.
Natychmiast odpowiedziałam na pocałunek. Palce wplątałam w jego złote włosy, tak puszyste i roztrzepane, za to on jedną ręką parzył skórę na moim biodrze, drugą gładząc kciukiem policzek.
Kochałam jego usta, które mąciły mi w głowie. Kochałam jego dotyk, co rozpalał mnie do granic. Kochałam go całego; mój świat, jaki cały mogłam objąć swoimi ramionami.
Gdzieś za sobą usłyszałam głośny gwizd.
— Zawrzyj twarz, głąbie.
— No co jest, Bren? Pewnie sama byś tak chciała, co nie?
Świst i szczęk. Potem wysoki pisk. Coś czułam, że rzucony przez Brendę kamień prawie urwał Cody'emu głowę. Prawie. Spudłowała; celowo lub też nie.
Oderwaliśmy się od siebie dopiero, gdy zabrakło nam tchu. Choć cholera, mogłabym to ciągnąć i ciągnąć. Newt uśmiechnął się, na co moje serce podskoczyło, ciesząc się z płynącego od blondyna ciepła.
Choć, jak się później okazało, to wcale nie on był ciepły.
Po chwili chłopak zmarszczył brwi. W następnej przyłożył dłoń do mojego czoła, którą zaraz odsunął z krzywią miną. Ja tylko obserwowałam go, całkowicie ogłupiała.
— Jesteś gorąca — wyskoczył nagle. Ktoś za mną parsknął śmiechem.
— I tak ją wyrwałeś? Ellie, serio poleciałaś na taki tekst?
Cody, czy ty miałeś dziewczynę i prawo paplać? No właśnie. NIE.
— Nie tak. Znaczy jesteś... cholera, ale nie teraz. Nie w tym sensie — poprawił się, zapewne czując mój podejrzliwy wzrok. Byłam kobietą; przy takiej trzeba było ważyć słowa, co nie? — Jesteś rozpalona jak cholera.
— Podnieciłeś ją.
Myślałam, że dosłownie wyjdę z siebie i stanę obok. Zamiast jednak zamordować wzrokiem Cody'ego, ja spojrzałam z uśmiechem na siedzącą obok niego mulatkę.
— Harriet, bądź tak miła.
— Robi się.
W tym samym momencie Harriet odwróciła karabin, swojego wiernego towarzysza o każdej porze dnia i nocy, lufą do nieba, aby jego kolbą walnąć Cody'ego w stopę. Chłopak krzyknął i podskoczył na ławce, jakby pod dupę podłożono mu ogień.
— Purwa jego pikolona mać!
Podobne słowa padały przez jeszcze kilka kolejnych sekund. Ah, satysfakcja i jej cudowny smak... choć tamten był jakiś taki gorzki. Po chwili skumałam, że to była mucha i prędko ją wyplułam. Fuj.
Kiedy jednak wróciłam uwagą do Newta, jego oczy wciąż świdrowały moją głowę, jakby próbował się dokopać do jej środka. Troska wybijała się na tle czekoladowego koloru. Pokręciłam rozbawiona głową, obejmując dłońmi twarz blondyna.
— Wylaksuj, Newtie — mruknęłam tuż przy jego ustach, po czym krótko je cmoknęłam. — Złapałam lenia i teraz szybciej się męczę. Ot, cała historia.
Newt nie wyglądał na zbyt przekonanego. Czekoladowe oczy nadal przyglądały mi się podejrzliwie i nie ważne ile całusów nie złożyłabym na jego ustach, blondyn dalej wąchałby podstęp. Wreszcie przestałam próbować przekonać go buziakami i po prostu się w niego wtuliłam. Uśmiechnęłam się, słysząc jak wzdycha, ale mimo to oplótł mnie ciasno ramionami i położył policzek na mojej głowie. W takiej pozycji doskonale słyszałam bicie jego serca. To była cudowna melodia, która już nie raz ukołysała mnie do snu.
Bo prawda była taka, że ja na serio nie ogarniałam swojego organizmu w ostatnich dniach. Jakbym utraciła nad nim kontrolę. Coś mnie nagle zabolało tak z dupy, gdzieś kość strzyknęła, a żołądek zabulgotał i wysłał mnie do kibla, choć nic takiego nie jadłam, abym miała to zwracać. Szybciej niż zwykle się męczyłam, często czułam się wyprana z wszelkich sił, o moim humorze nie mówiąc, który był jak chorągiewka; najpierw się śmiałam jak narąbana i to z niczego konkretnego, by za chwilę płakać nad zadeptaną mrówką.
Podsumowując, ostatnimi czasy nie dogadywałam się sama ze sobą.
Minęły może dwie minuty, kiedy dołączył do nas nabzdyczony Minho. Na widok naszej małej kulki miłości, jaką stworzyliśmy z Newtem, pokazowo przewrócił oczami i wydął wargę. Nie ukrywał, że odrzucenie nadal go swędziało.
— Vince powiedział, że jak nie przestanę płakać mu nad uchem, to mnie zwiąże jak świniaka i zostawi na Piaskownicy — pożalił się.
Tak jak w Labiryncie mieli nazwy na miejscówki, tak wtedy nie było inaczej. Wioska była Przystanią, bezkresna pustynia Piaskownicą, a niedaleko rosnące góry Ulem, ze względu na liczne kopalnie, zamieszkiwane przez Poparzeńców. Do Ula chodziły więc tylko wyszkolone patrole. Czytaj: nie ja.
— Osobiście ci wepchnę jabłko do ryja — zaoferował się Gally.
— Żebym ja ci go nie wcisnął w dupę — odburknął Azjata. — Wtedy będziesz klumpać dżemem.
— Tylko potem nie podsuwajcie go Patelniakowi.
Wszyscy jak jeden mąż spojrzeliśmy na Tommy'ego, który akurat wyszedł zza jeepa. Rzucił przyniesiony przez siebie plecak na przyczepę i oparł się o nią ramieniem, przez co stojąca obok Brenda westchnęła. Szybko jednak zatuszowała to chrząknięciem.
W przeciągu tych sześciu lat pozmienialiśmy się wszyscy. Chłopcy zmężnieli oraz wydorośleli, wciąż jednak zatrzymując w sobie ten dziecięcy bryk, podczas gdy my - dziewczyny, tylko podszkoliłyśmy swoje mądrzejsze patrzenie na świat, którego naszym kolegom brakowało. I w każdym zaszła jakaś zmiana. Bez wyjątku.
Bo rozwijaliśmy się razem z nowym światem.
Było jednak coś takiego, co wbrew plotkom ani trochę się nie zmieniało. Silne i szczere uczucia. Takie jak moje do Newta. Takie jak te Brendy do Tommy'ego, które z roku na rok w niej tylko się rozrastały, za to w nim - nie kiełkowały wcale.
Sześć lat i Tommy dalej był idiotą! Niespodzianka? Ani trochę.
Widząc mój współczujący wzrok, Brenda uśmiechnęła się lekko. Jej oczy jednak pozostawały po brzegi smutne, bo przemawiało przez nie schorowane z miłości serce. Nie drążyłam jednak, uśmiechając się szeroko w stronę bruneta i wyplatając z objęć Newta.
— Czołem Tommy!
— Idź sobie, pijawko.
Przewróciłam znudzona oczami. Odkąd zgarnęłam fuchę wioskowego Plastra, to właśnie ja pobierałam Thomasowi krew, dzięki której później powstawało Serum. Wiedziałam, że na widok igły chłopakowi zawsze coś się tam przewracało i bulgotało w żołądku, ale czy to była moja wina? Ja tylko wykonywałam rozkazy od szefuńcia Vince'a. Komu jak komu, ale wujaszkowi to ja nie chciałam podpadać.
— No weź! - westchnęłam i wyrzuciłam ręce w powietrze. — Dalej się dąsasz za wczoraj? Zemdlałeś tylko na trzy minuty! To znacznie mniej niż ostatnio! — przypomniałam, bo chyba zapomniał.
— Serio glebłeś? — wtrącił się Minho, zanim Tommy zdążył otworzyć usta. Gdy ten mu nie odpowiedział, Azjata prychnął rozbawiony. — Damy i wypierdki, właśnie ten Szczylniak uratował świat — wskazał na Tommy'ego.
— Lepiej się bać igły niż żuków.
Na tą uwagę Minho aż podskoczył, rozszerzając oczy tak, że już chciałam podbiec i zacząć je łapać, gdyby powypadały. Całe szczęście nic się takiego nie stało. Chłopak prześledził towarzystwo zirytowanym spojrzeniem - kiedy był przy mnie, wystawiłam język i zzezowałam oczy na nos - aż wreszcie trafił na tą osobę, która z niego zadrwiła. Palcem pogroził uśmiechającemu się z kpiną Gally'emu.
— To poważna fobia jest! Gdybyś ty przez trzy lata biegał po Labiryncie i wszędzie widział to małe ścierwo, a nie smażył gębę na słońcu, to byś skumał — fuknął Minho. Skrzywiłam się, kiedy następnie tym swoim paluchem pogrzebał sobie w uchu. — Mówię wam, że jeden mi kiedyś uchem wlazł. Czasem słyszę w głowie brzęczenie.
— To twój orzeszek obija ci się o czachę — Newt wzruszył ramionami. Westchnął na ogłupiałą minę Minho i dodał: — Twój mózg, kretynie.
— Aaa, to wiele wyjaśnia — pokiwał głową Minho. — Bo wiesz, kiedyś naprawdę wsadziłem sobie orzecha. Założyłem się o to z Patelniakiem, bo gęgał, że tego nie zrobię. I komu głupio? — na koniec wypiął z dumą pierś.
Newt za to wyglądał co najmniej na takiego, jakby przeżywał któreś już tamtego dnia załamanie, bo powiedział:
— Mnie głupio — sarknął blondyn. — Bo wszyscy wiedzą, że cię znam.
Wtedy mina Minho drastycznie zrzedła, a całą resztę zalała salwa śmiechu. Gdy nieco się uspokoiłam, ponownie przytuliłam się do ukochanego i cmoknęłam go w zagłębienie szyi. Pod wpływem dotyku moich ust jego mięśnie puściły, rozluźniając się. Kolejny raz Newt otulił mnie ciepłem swoim ramion, a jego niesamowity zapach na moment otępił moje zmysły, przez co nie bardzo wiedziałam, czy dalej stoję na nogach. Przy nim zazwyczaj miękły mi kolana.
Stałam się przylepą, racja. Ale kto by nie był przy takim facecie? Musiałam sobie jakoś radzić, kiedy w otoczeniu były same cwane harpie tylko czekające, aż taki kąsek zostanie na moment sam. Takie zgromadzenie szwaczek, dla przykładu. Nigdy nie ukrywały, że ślinią się za Newtem jak upośledzone, później tłumacząc klientom, że plama na ich spodniach to woda z mydłem. Gardziłam szmatami, które operowały na innych szmatach. Ha tfu.
Przyrównanie szwaczek do szmat... to było dobre, Ellie! Piąteczka!
Podsumowując, ja musiałam się kleić. By wszyscy znali królową.
Więcej się już Minho nie odezwał, a tylko poburczał coś pod nosem, czego nie mogłam już zrozumieć. W tej samej chwili coś trzasnęło z przodu samochodu. Vince pojawił się przy nas niedługo później, wycierając w szmatkę czarne od smaru ręce.
— No przedszkole, zbieramy się — obwieścił, zarzucając sobie szmatkę na ramię. — Przed nami cały dzień treningu. Pakować się na brykę.
Niektórzy jęknęli niechętnie, inni fiknęli z radości, a większość po prostu przyjęła to obojętnie i zaczęła zbierać swoje graty, by wrzucić je na wóz. Zanim to jednak, Minho, odzyskawszy swój psotny błysk w oku, podszedł w kilku krokach do Vince'a, który przyglądał się załodze ze skrzyżowanymi przy torsie ramionami. Na obecność chłopaka mężczyzna zmrużył podejrzliwe oczy.
— Czekaj staruszku, masz coś na bródce — mruknął skupiony Minho, pijąc do długawej brody faceta, wtedy związanej gumeczką w warkoczyka. Z pewnością dzieło Emily. Choć dziwne, bo ja nic na niej nie widziałam, a wcale nie stałam jakoś daleko. — Pozwól — nim Vince zdążył zareagować, Minho już pociągał za warkocza kilka razy w dół. — Dyń-dyń! Na wóz, na wóz!
Od razu po swoim wyczynie Minho zwiał w kierunku furki Jorge, cudem unikając łapy Vince'a. Włożyłam palec do ust, aby zdławić w sobie śmiech, przez co prawie się tam udusiłam. Przeszło mi jednak natychmiast, kiedy mężczyzna wpił we mnie swój surowy wzrok. Nawet na baczność stanęłam. Vince jeszcze moment marszczył zirytowany brwi, by następnie (o dziwo) nie krzyknąć, tylko wziąć głęboki wdech. Kurtyna ulgi spłynęła na jego twarz. Aż gęba mi opadła z szoku.
Podmienili go, na bańkę. Bo co innego mogłam pomyśleć?
— To już wiemy komu przypadnie kolej ogarniania gnoju u świniaków — mruknął jakby pod nosem, ale i tak mrugnął do mnie okiem. Odpowiedziałam mu uśmiechem.
Od razu potem Vince odszedł. Przyglądałam się mu, dopóki mężczyzna nie wskoczył za kółko i nie trzasnął drzwiami, a mnie silnie ręce nie odwróciły do tyłu. Jupi! Roziskrzone czekoladowe oczy patrzyły na mnie z miłością, kiedy malinowe wargi składały na twarzy liczne pocałunki, gdzie popadnie. Na czole, policzkach, na nosie. Z przyjemności aż żołądek skręcał mi się w spiralkę. W końcu jednak się zniecierpliwiłam i pomogłam Newtowi nakierować się na moje usta.
— Widzimy się później — szepnął.
— Będę czekać.
— Ja będę rzygać.
Tym razem nawet nie musiałam prosić; Harriet sama z siebie trzepnęła Cody'ego po łbie, na co ten spojrzał na nią ze zdradą.
— Nie znasz innych metod wychowawczych?
— Znam. Mogę sprać cię po dupie.
To sprawiło, że Cody słowem więcej się nie odezwał. Przemilczał nawet chichranie się ze strony Gally'ego oraz Brendy.
Na odchodne Newt poczochrał mi włosy, za co oberwał spojrzeniem spod byka. Jego jednak wielce to ubawiło, bo rechotał całą drogę do jeepa, na którym siedzieli już Minho i Tommy. W duchu stwierdziłam, że z nimi też należało się pożegnać. Życząc więc Harriet, Brendzie, Cody'emu oraz Gally'emu powodzenia, popędziłam cichaczem do Berty, która już charczała z silnika. Wspięłam się na koło i, trzymając się boku przyczepki, cmoknęłam obu w policzek. To ich na tyle zdezorientowało, że przez chwilę patrzyli na siebie z krzywymi minami, jakby sądzili, że to ten drugi dał buziaka temu pierwszemu. Mój śmiech szybko jednak wyrzucił im to z głów.
— Powodzenia, ćwoki — pomachałam im, coraz bardziej się wycofując. — Uważajcie na siebie.
— My zawsze uważamy.
Słysząc to, uniosłam drwiąco brew. W odpowiedzi na to cała trójka wyszczerzyła szeroko ząbki. Pokręciłam głową.
Jeep Vince'a już odjeżdżał, kiedy Jorge wystawił swój siwiejący łeb przez okno. Latynos poruszył dwuznacznie brwiami, wskazując kciukiem na chłopaków. Dokładniej na Newta.
— Wszystko widziałem w lusterku, seniorita. Tak trzymaj! — uniósł wysoko pięść. — Niech każda kwoka w wiosce wie, że moi favorito amantes są silni i wytrwali!
Przewróciłam rozbawiona oczami, wysyłając mu całusa w powietrzu, którego Jorge złapał i przyłożył do piersi, gdzie przyklepał go sobie do serca. Chwilę później odjechali z piskiem opon. Gdy już zniknęli za chmurą kurzu i piachu, odwróciłam się za siebie i zaczęłam wracać tą samą drogą, niesiona niczym na skrzydłach.
Idąc, trochę myślałam. O tym, jak przyjemnie grzało słońce, jakie morze było tamtego dnia lśniące i spokojne oraz o tym, że nigdy nie byłam szczęśliwsza. Pół życia spędziłam na ukrywaniu się, by nie dać się zabić bezlitosnemu światu, a okazało się, że to dzięki niemu zyskałam to, czego od zawsze pragnęłam. Dom. Rodzinę. Miłość. Oczywiście, miało to swoje koszta. Na moim sercu nigdy nie wyblakły imiona tych, którzy biegli razem ze mną w kierunku lepszego jutra, ale gdzieś po drodze musieli się zatrzymać. I choć tęskniłam, tak starałam się nie płakać za często. O wiele bardziej wolałam wspominać ich z ciepłem oraz miłością.
Bo wiedziałam, że rodzice, Danny oraz Mary od zawsze chcieli dla mnie właśnie takiej Przystani. I znalazłam ją. Dzięki nim.
Nagle, w pewnym momencie poczułam się dziwnie słaba. Jakby wszystkie siły, które jeszcze niedawno rozsadzały mnie od środka, za jednym pstryknięciem zniknęły. Przystanęłam. Świat w moich oczach stracił ostrość, w głowie się zakręciło jak na karuzeli. Zachwiałam się w jeden bok. Zaraz potem w drugi. Strach chwycił w pięść moje serce, choć nawet nie wiedziałam czego się bać. Do tego dochodziły dziwne mdłości, które miotały moim żołądkiem jak szampanem, przez co ten zaraz mógł wykorkować. I to niekoniecznie czymś smacznym.
Obraz robił się plamą, wyskakiwały na nim czarne kropki. Nagle wysoko świecące słońce zgasło jak spalona żarówka. Od kręćka w głowie robiło mi się niedobrze. Rozbiegane myśli. Szybkie bicie serca, całkiem pogubionego. Co się dzieje?
Chciałam walczyć. Próbowałam walczyć. Jak jednak miałam się za to zabrać, nie znając nawet swojego przeciwnika?
Niczego nie rozumiałam. To był właśnie jeden z takich momentów, kiedy moje ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Jakby odcięło od siebie mój mózg, który pilnował, aby wszystko wewnątrz mnie działało i trybiło sprawnie. A wtedy ani on, ani ja nie mieliśmy nic do gadania..
Choć... chciałam spać. Tyle wiedziałam. Bardzo spać. Usypiały mnie te kropki przed oczami, rytm serca nucił kołysankę. Spać. Dobranoc! Ale przecież był dzień. Świeciło słońce... czy nie?
Aż wreszcie film się wyłączył. Zemdlałam.
···
EMILY
— Dziwak. Sama jest dziwak.
Słowa Ellie fruwały za mną jak natrętne muszki, nawet kiedy spełniłam jej prośbę i uprzątnęłam to, co wydalił mój pies. Nie czaiłam jej. To chyba logiczne oraz naturalne, że to co się przeżuło i strawiło musiało potem wyjść inną dziurką. Tym akurat psy nie różniły się od ludzi; no chyba, że Ellie nie waliła kloca po żarciu ani nigdy indziej. Skubana, też bym tak mogła.
Wtedy ktoś zaszczekał tuż obok mojej nogi. Uśmiechnęłam się szeroko, nagle bardziej rozpromieniona od wiszącego na niebie słońca, po czym zerknęłam w dół.
Cudak był wyjątkowym psem. Nie był duży; sięgał mi nie wyżej niż kolano, a że był nauczony częściej leżeć i nic nie robić, niżeli robić cokolwiek, to zazwyczaj był wysokości dołu mojej łydki. Miał białą sierść, ani długą ani krótką, taką w sam raz, ale nie to było w niej zaskakujące. Mianowicie gdzieniegdzie biel była czernią. I Cudak nie bawił się w żadne gradienty, przejścia kolorów czy odcienie; te dwa kolory po prostu dzieliła chuda krecha, bez żadnego szarego pomiędzy. Jakby pewne części ciała wsadził do puszki z czarną farbą. Taką właśnie miał jedną łapę, dokładnie lewą tylnią, czubek ogona oraz oboje uszu, które jednego dnia mu stały na baczność, a drugiego klapnęły tak, że mało co widział.
A znalazłam go w śmietniku jako jeszcze małego szkraba. Z początku myślałam że to szop, więc szłam do niego z grabiami, ukochaną bronią Vince'a. Ale kiedy jego puchata mordka wyłoniła się z kubła, a lśniące oczęta wejrzały w głąb moich, ja już wiedziałam, że byliśmy sobie pisani. Między nami od razu zawiązała się nić porozumienia, która połączyła nasze dusze; a prościej mówiąc po prostu wyczułam w sercu, że bujaliśmy się na tych samych falach. Świadkami tamtego spotkania były gwiazdy na nocnym niebie, co mrugały tak jasno, tak magicznie, jakby same były wzruszone spotkaniem dwóch pokrewnych dusz.
Poza tym - miał skorupki od jajek na uszach! To było takie urocze, że nie było innej opcji; musiał być mój.
Z tego powodu nazywał się Cudak. Bo Cudak był cudacznym psem. Cud i dziwak w jednym, jakby próbować się dopatrzeć. Dokładnie tak jak ja!
W końcu kucnęłam i podrapałam Cudaka za uchem, potem już się wkręcając i drapiąc go wszędzie. Za drugim uszkiem, pod bródką, na brzuszku. Jęzor miał wywieszony, oczy przymknięte - podobało mu się.
— Kto jest najcudowniejszym pieskiem na świecie? No kto? No kto, no kto, no kto? — pieściłam się, bo inaczej się z Cudakiem gadać nie dało. A jeśli ktoś tego nie lubił, to czy kazałam im słuchać? Nie. — Tak jest! Ty!... To było żenujące, nie musisz mi mówić — parsknęłam śmiechem, pstrykając go w jego wilgotny nosek.
W pewnym momencie powietrze przecięło głośne burczenie. Spojrzałam najpierw na Cudaka, następnie na swój brzuch, a potem znów na niego. Po jego czarnych jak węgielki ślepiach wiedziałam, że po głowie dreptało mu to samo pytanie, co aktualnie w mojej. Uniosłam pytająco brew i spytałam:
— To u ciebie czy u mnie?
Cudak nie odpowiedział, bo pewnie sam nie wiedział.
Zagryzłam w zamyśleniu wargę, kminiąc nad tym, co uciszyłoby nasze bulgoczące żołądki, które ściskał w brzuchach głód. W tym czasie Cudak przyglądał mi się z przechyloną głową, sapiąc przez słońce; choć dopiero zaczynała się wiosna, żar lał się z nieba strumieniami, przez co Cudak ze swoją sierścią przeżywał katusze. Trochę go rozumiałam - włosy na głowie też mnie czasem wpieniały. Myślałam tak o tamtym i o siamtym, gdy wtem moim nosem zakręcił ładny zapach, który dodatkowo zgniótł jak plastelinę mój żołądek. Po krótkim monitoringu terenu dostrzegłam, że dolatywał on z kuchennej miejscówki Patelniaka. Pomysł rozświetlił sobą mój zakurzony umysł.
Gibkim ruchem stanęłam na nogi i poklepałam się w udo, aby psiak zrobił to samo. Nie minęło dużo czasu, a Cudak już brykał i merdał w prawo i lewo czarnym ogonem. Tresura pierwsza klasa, ha!
— Chodźmy — nie czekając, już wyprułam do przodu. — Zobaczymy co papcio Patelniak dzisiaj przyrządził dobrego. Hej ho!
I znów - jeśli ktokolwiek w tamtej chwili ośmielił się na mnie spojrzeć krzywo, skrzywić japę albo skomentować moje zachowanie, to w dupie z nimi. Byłam głodna.
Miejscówka Patelniaka w rzeczywistości była drewnianą chatką w centrum wioski, zbudowaną z drewnianej lady, drewnianych belek i... nie drewnianego, a słomianego dachu. W środku miała swój piec, palniki, lodówkę oraz inne kuchenne bajery, do których Patelniak nigdy nikogo nie dopuszczał. W tej kwestii był bardziej drażliwy niż w sprawie swojej szpachelki pomiędzy nogami. Chodziła legenda, że kto widział jego zabaweczki, ten umierał niedługo potem, struty pierwszym lepszym posiłkiem.
Jak dobrze, że właściwie nie obchodziło mnie nawet to, co Vince uważał za konieczne, więc nigdy nie ciągnęło mnie do sprawdzenia prawdomówności tych plotek.
Droga minęła nam w oka mgnieniu. Minęłam granicę, która dzieliła dziką plażę od naszej Przystani, a także stojący na niej Głaz Pamięci, co bił powagą zgodną z jego domeną. W końcu jego rolą było ciągła walka z zapomnieniem o tych, których wyżłobiono w jego skórze. Gdy zasiadałam na stołku, za drugą stroną lady zdawało się nikogo nie być. Dopiero po usłyszeniu szurania pod blatem oraz cichego mamrotania zrozumiałam, że pan tamtej kuchni właśnie palił ziółko w kąciku. Głęboko w sobie zaśmiałam się z własnych myśli.
Bo fuj wiedział, co on tam tak naprawdę robił. Wyobrażenie sobie jednak Patelniaka z rulonem w gębie było silniejsze ode mnie.
— Posypiemy was cukrem... a może lepiej karmelem? Tylko purwa, gdzie ja go posiałem?... choć czekaj, Patelniak, czemu na słodko? Na wytrawnie...
Po krótkiej wymianie spojrzeń z Cudakiem postanowiliśmy działać. Podniecona pomysłem, jaki narodził się mi w głowie, chwyciłam leżący na stole młotek, zamachnęłam się i zaczęłam walić nim o stół. Jakbym ubijała mięso, tyle że bez mięsa! Kozacko.
Od moich stuków i puków blat się trząsł; zatrząsł się jeszcze bardziej, kiedy Patelniak gruchnął o niego łbem. Po chwili wyjrzał spod niego z grymasem na twarzy, gdzie już czekałam na niego ja oraz Cudak, wyszczerzeni po same uszy. Trochę dziwne, ale chyba nie był zbyt ucieszony naszym widokiem. Mówiły o tym zaciśnięte usta oraz zmrużone złowrogo oczy.
— Czółko Patelniak — zasalutowałam mu niczym żołnierz. — Jak humorek?
— Czuję się, jakby ktoś właśnie rąbnął mnie młotkiem — sarknął, wciąż masując się po głowie z krzywą miną.
Pomrugałam szybko oczami i zastanowiłam się chwilę. Czy to możliwe, abym przy którymś uderzeniu zamiast w blat walnęła w jego łepetynę? Znając mnie... tak, to bardzo prawdopodobne.
— Co ty nie powiesz? — mówiąc to, rzuciłam trzymany w ręce młotek za siebie. Ktoś jęknął, ale kiedy się odwróciłam i zrozumiałam, że nie był to nikt z moich przyjaciół, machnęłam na to ręką. — Pewnie źle spałeś. A powiedz, upichciłeś dzisiaj coś dobrego? — spytałam, chcąc szybko zmienić temat.
Na moje pytanie twarz Patelniaka rozpromieniła się, jakby ból sprzed chwili wcale nie istniał, bo uśmierzyło go podekscytowanie zalewające jego oczy. Chłopak gibnął się w bok i sięgnął po coś za filarem. Przysunął zardzewiałą tackę, na której piętrzyły się śmieszne zawijasy z ciasta. Ich zapach ponownie urządził sobie zapasy z moim żołądkiem.
— Przedstawiam wam dyniowe paszteciki! — zaprezentował. Patrzył na ślimaczki z taką czułością, z jaką matka patrzyła na swoje dziecko. — Tyrałem nad nimi pół nocy i myślę, że było warto. Bierzcie, bierzcie!
Trzeci raz bierzcie nie musiał powtarzać. Chwyciłam dwa zawijasy, jednego podrzucając pod nos Cudakowi, po czym wgryzłam się w tego swojego. Z początku się zaskoczyłam. Ciacho było chrupiące od zewnątrz i miękkie w wewnątrz jednocześnie, co bardzo sobie ceniłam we wszystkich ciastkach. Potem jednak poczułam smak. Przypominał ten ogórka... a może raczej papryki?... było tam też chyba coś z tuńczyka. Cokolwiek to było, na pewno nie nazywało się dynią. To nawet obok dyni nie stało. To obrażało wszystkie dynie świata!
Choć moją pierwszą myślą było, aby wypluć to świństwo i pójść do pralni wyprać sobie język, tak świdrujące mnie na wskroś oczy Patelniaka mnie od tego powstrzymały. Z trudem przełknęłam wszystko i uśmiechnęłam się wymuszenie. W brzuchu żołądek się buntował.
Za to obserwujący moją minę Cudak po prostu zrzucił pasztecika na ziemię. Zdrajca.
— I co powiesz? — Patelniak praktycznie leżał na blacie, kiedy o to spytał.
Myśl, myśl, myśl Em.
— To jest bardzo... — zacięłam się, szukając odpowiedniego słowa. Nie było takiego! — Przyprawiałeś to jakoś? — zmieniłam taktykę, gdy uznałam że ni fuja, nie znajdę słowa.
Patelniak zmarszczył brwi. Stanął z powrotem na nogach i podrapał się po brodzie, chyba nie spodziewając się takiej reakcji z mojej strony.
— Newt zabronił mi przesadzania z przyprawami, kiedy ostatnim razem Minho przesiedział cały dzień w wychodku — wzruszył ramionami. Zaraz jednak znów się uśmiechał. — Poczekajcie, aż zrobię polewę! To wszystko zmieni! Tylko serową czy karmelową?... — zastanowił się na głos i się odwrócił.
To był ten moment, kiedy należało wiać. Zgodziliśmy się co do tego w naszej krótkiej wymianie spojrzeń z Cudakiem. Nim jednak zdążyłam zsunąć dupę ze stołka, coś obok nas głośno trzasnęło i zwróciło uwagę Patelniaka z powrotem ku nam.
— Do roboty, królewno.
Na tamten głos coś się we mnie zagotowało. Zacisnęłam pięści pod blatem, abym nie uderzyć go zbyt szybko, po czym spojrzałam morderczo na złośliwie uśmiechniętego Diego. Przed nim na stole leżała szczotka dla zwierząt. Złość wypełniła mnie od stóp po głowę.
Natomiast Cudak oraz Patelniak tylko skakali spojrzeniami między naszą dwójką, nie martwiąc się, że zaraz coś im strzyknie w szyjach.
— Vince kazał ci wyszczotkować owce — przypomniał. Jego dumny uśmieszek działał mi na nerwy. — Nie chcemy przecież go zawieść — wydął wargę.
Uderzył w czuły punkt. Wiedział o tym i przesadnie się tym szczycił. Nie chodziło o to, że ja o tym nie wiedziałam lub to z siebie wypierałam. Bo wiedziałam. Nie byłam doskonałą córką, nie ważne że przybraną, na jaką Vince w pełni zasługiwał. Był cholernie dobrym człowiekiem. Jego serce było otwarte na każdego, a dłoń zawsze chętna do pomocy, niezależnie od kabały w jaką ktoś się wpakował. W zamian za tą dobroć trafiła mu się taka Emily; zagubiona w świecie, w którym nie potrafiła się odnaleźć. Do którego nie pasowała. I to przeze mnie Vince miał więcej zmarszczek niż przystało na czterdziestoletniego mężczyznę. Moją winą były jego wory pod oczami, to jego ciągle zmęczenie. Bo on najzwyczajniej w świecie się martwił, podczas gdy ja tylko przysparzałam mu problemów. To ja byłam jego największym problemem. Zawodziłam go.
I ja o tym doskonale wiedziałam. Ale wpieniało mnie to, że inni też o tym wiedzieli.
Uśmiech dalej pląsał na ustach Diego, choć ja nie przestawałam dusić go spojrzeniem. Hamowałam od tego ręce, ale oczu ani myśli nie musiałam.
— Kazał mi też nie bać się przypierdolić temu, kto mnie wkurwia. Przypadek, że akurat się nawinąłeś?
Vince prosił mnie też, abym nie przeklinała. Ale przecież byłam problemem.
Wzrok chłopaka również zalała furia, więc obie strony kontaktu wzorkowego zostały wyrównane. Uśmiech spełzł z jego ust. Słyszałam szum krwi w uszach.
Kiedyś kolegowałam się z Diego. Co więcej - dawna Emily zapewne nazwałby go przyjacielem. Od zawsze podobały mi się jego miedziane włosy, niby rozczochrane, ale w pewien sposób idealnie ułożone. Lubiłam jego błękitne oczy, tak jasne i czyste, że prawie aż białe. Zachwycałam się jego piegami na nosie i policzkach i żałowałam, że sama takich nie miałam. Wiele z nim miałam wspomnień. Tyle miłych wspomnień. Wspólne zabawy, żarty z Vince'a, psikusy na Codym...
Mogłabym nawet przypuszczać, że mała Emily była Diego zauroczona.
Wszystko się zmieniło, kiedy Diego został porwany przez DRESZCZ. Nie wiedziałam go kilka miesięcy, tęskniłam za nim. A gdy już wrócił, on ogłosił, że nie możemy się dłużej przyjaźnić ani razem się bawić. Bo on jest realistą, a ja marzycielką. I że to nie pasuje. Ktokolwiek mu takich bzdur nagadał, on w nie na serio wierzył i przestał się ze mną zadawać. Za to ja miejsce po stracie wypełniłam nienawiścią. Tak o. Po prostu. By nie bolało.
Bo przez jakiś czas ból palił jak cholera.
Sześć lat. Tyle już czasu darliśmy ze sobą koty. I choć wyrośliśmy już z dziecięcych gaciorów, choć nie pamiętaliśmy powodu tej nienawiści, my nie potrafiliśmy przestać ich drzeć. Na siebie się drzeć. Każdego dnia.
Dlatego miałam psa. Kotów nie lubiłam.
Nadal mierzyliśmy się wrogimi spojrzeniami, pełnymi piorunów i takich tam, ostrych rzeczy. I pewnie trwałoby to tak dalej, gdyby coś nie zaczęło mnie szturchać w ramię. Zerknęłam w bok. Patelniak schowany za blatem oraz z rondlem na głowie podawał mi wałek, Diego podając dużą łyżkę. Tuż obok niego z sitem na łebku wychylał się Cudak.
— Jeśli ma być jatka, to na poważnie — mruknął i dał nura pod ladę.
— Nie będę się z nią lał — prychnął Diego.
Mina mu jednak zrzedła w momencie, kiedy z uśmiechem chwyciłam za wałek. A jakie gały miał wielkie, trzęsidupa!
— I niby dlaczego ona ma lepszą broń?!
— Bo ma cycki i mniej siły — na chwilę głowa Patelniaka wynurzyła się spod blatu, pokazując swoje zirytowanie. — Jedno ciągnie ją w dół, a to drugie sprawia, że ledwo trzyma wałek. Ale przynajmniej jak cię rypnie to zaboli.
Diego dalej wyrażał swoje oburzenie, a Patelniak łatwo je zbywał, gdy ja już ich nie słuchałam. Bo moją uwagę zwrócił ktoś znacznie ważniejszy. Moja najulubieńsza osoba w całej Przystani. Na jej widok moje mięśnie rozluźniły się. Uśmiech wyrósł na ustach.
Ellie szła raźnie przed siebie, z ogromnym uśmiechem na twarzy. Widocznie była głową w chmurach. Ale zawsze tak było. Ona bujała się na jakimś tam obłoczku, w swoim świecie i z własnym czasem, podczas gdy reszta musiała ściągać ją na ziemię. Ja natomiast byłam tą, która zawsze próbowała dosięgnąć tego jej obłoczka. Dostać się na niego; zobaczyć to, co ona z niego widziała. I często Ellie mnie na niego zabierała. Bo przez te sześć lat stałyśmy się bliższe niż niektóre siostry, połączone niesamowitą więzią. My byłyśmy siostrami.
Ellie była tą, która razem ze mną i Cudakiem bujała się na tych samych falach.
Z czasem jednak uśmiech zniknął z moich warg. Coś było nie halo. Krok Ellie nigdy nie był prosty, bo sama Ellie nigdy nie chciała być prosta. Zbyt prosta w swoich czynach, słowach, uczuciach; zbyt prosta do odczytania. Wtedy jej krok był zachwiany. Ona sama się chwiała, raz w jedną raz w drugą stronę. Minę miała krzywą. Wyglądała, jakby z czymś wewnętrznie walczyła.
Strach zacisnął się pięścią na moim sercu, kiedy blondynka runęła na ziemie. I już nie wstała.
Nie czekając na nic, od razu wyrwałam się do biegu. Wałek upadł i został gdzieś za mną.
— Ellie!
Po moim krzyku zainteresowało się też otoczenie. Wzmogły się szepty, westchnięcia, któraś z kobitek nawet krzyknęła. Tylko że nikt, purwa, nie garnął się do pomocy!
Gdy dobiegłam do Ellie, była już przy niej Sonya. Blondynka pochylała się nad twarzą nieprzytomnej, aby wyczuć oddech. Palcami szukała pulsu na jej nadgarstku. Moje serce nawalało tak głośno w mojej piersi, przez co bałam się, że Sonya pomyli moje bicie z tym jej, którego mogło wcale nie być.
Wokół nas zdążył się zebrać sporawy tłum. Każdy wyciągał głowę, byleby tylko coś zobaczyć. Obok mojej nogi przysiadł Cudak, który zaskomlał smutno. Uszy mu oklapły. Sonya dalej pochylała się nad Ellie, za to ja tylko stałam obok; na giętkich nogach, z zaszklonymi oczami, prosząc tylko o to, aby nic jej nie było. Mojej siostruni.
W końcu Sonya wyprostowała się i rozejrzała wokół z zaciśnięta miną. Też była zmartwiona, ale starała się tego nie pokazywać. Nie chciała wzbudzać zamieszania. Ale jej oczy wszystko zdradzały.
Czekoladowe oczy zwykle były pełne emocji, bo mina była bez ani jednej. To rodzeństwo tak już miało.
— Oddycha — to jedno słowo było wszystkim, co chciałam wtedy usłyszeć. Odetchnęłam z ulgą. — Diego, zasuwaj po nosze! Patelniak, przywlecz się tu i mu pomóż!
— Purwa, już frunę! O fuj...! — nie musiałam go widzieć, aby wiedzieć, że prawie się wyrąbał. — Już lecę! Moja Ellie!
Przez krótki moment Sonya patrzyła na mnie z zaniepokojeniem. Potem wróciła wzrokiem do Ellie i westchnęła.
— No stara, bez takich numerów mi tu.
Ja po prostu stałam. Niczym wbita w ziemię, stałam i się patrzyłam. Wtedy, gdy leżała nieruchomo na trawie, a jej słaby oddech delikatnie unosił i opuszczał jasny kosmyk włosów. Wtedy, kiedy kładli ją na noszach. Nawet wtedy, jak już jej nie było, a zgromadzenie się rozeszło. Wciąż jednak widziałam jej zarys przed oczami. Prześladował mnie w myślach.
Nagle poczułam na ramieniu dłoń. Wzdrygnęłam się, ale szybko się uspokoiłam na widok Sonyi. Czekoladowe oczy dalej były zmartwione, ale nikłym uśmiechem blondynka starała się to zatuszować.
— Będzie w porzo. To twarda babka — zaserwowała mi kuksańca, na co obie się zaśmiałyśmy. Nie długo. Niepokój nam ciążył. — Idę. Będę stać nad jej wyrkiem, dopóki królewna nie zechce wstać. Będzie czuła presję — od razu po tym mnie wyminęła.
Coś jednak wciąż mi się nie zgadzało. Zanim odeszła, złapałam ją za łokieć i odwróciłam w swoją stronę. Sonya posłała mi zdezorientowane spojrzenie.
— Czemu nie pojechałaś z resztą na trening?
Na moje pytanie Sonya uciekła ode mnie wzrokiem. Jakby nie chciała powiedzieć mi prawdy, ale doskonale wiedziała, że zdradzą mi ją jej oczy. Wyrwała swoją rękę z mojego uścisku i obojętnie otrzepała swoją kapotę. Grała na zwłokę.
— Aris źle się poczuł — odparła tylko.
To mnie tak zszokowało, że moje brwi wystrzeliły hen do góry (ale nie odleciały, gagatki). Przez kilka sekund gapiłam się na nią i mrugałam oczami, czekając tylko, aż się zaśmieje. Bo chyba nie mówiła na poważnie.
Nie zaśmiała się.
— Nie poszłaś trenować, bo twój chłoptaś zachorował? — powtórzyłam.
No bez jaj. To nawet brzmiało niedorzecznie!
W tamtym momencie Sonya spojrzała na mnie srogo, że aż ślina zaschła mi w gardle. Wycelowała we mnie palcem i machnęła mi nim przed nosem, później prychając ze zirytowaniem. Nie poznawałam jej.
— Gówno tam wiesz, smarkulo.
I odeszła z zaciśniętą łapą, zostawiając mnie z mętlikiem w głowie. Zbyt dużo się mi wtedy nawarstwiło. Potyczka z Diego, zemdlenie Ellie i dziwne zachowanie Sonyi. Miałam za małą głowę, aby to wszystko ogarnąć podczas jednej chwili.
Spojrzałam zmęczona na Cudaka, który dalej siedział tuż obok mojej nogi. Merdał ogonem i szorował językiem po swojej brodzie, przez co pożałowałam, że nie mogłam być nim i tak jak on niczego nie rozumieć, ale mieć to wszystko w dupie.
— Wszyscy tu są szurnięci, stary.
Cudak zaszczekał. Fajnie, że się ze mną zgadzał.
···
a/n: jezu, jak ja TĘSKNIŁAM
w tej książce rozdziały będą długie, bo jak widzicie - mamy wiele perspektyw. mam jednak nadzieję, że taka forma się wam spodoba. w następnym rozdziale pojawią się trzy: wszystkie męskie.
śpijcie dobrze <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top