Paranoid Park ||vmin||
//Angst//
Co prawda to opowiadanie jest już od roku osobno na moim profilu, ale lubię je, więc skoro jest szansa, ze ktoś tam by go nie znalazł, a tu na nie trafi to czemu nie skorzystać?
Wpatruję się w mały, plastikowy kieliszek, wypełniony białymi pastylkami, których mam już dość. Od tygodni łykam je, za każdym razem powtarzając sobie, że to tylko kolejny krok do odzyskania Tae, ale nawet to przestaje pomagać. Czuję się jak najprawdziwszy wariat, chociaż wiem, że gdy tu trafiłem byłem zdrowy. To oni wmawiają mi szaleństwo i faszerują gorzkimi pastylkami bez żadnego działania.
W końcu przechylam naczynie, a pielęgniarka wręcza mi kolejne, tym razem z wodą. Yejin wygląda tak jak każdego dnia, gdy przynosi mi leki. Ten sam biały fartuszek, zielona wsuwka przytrzymująca kosmyk włosów nad uchem, idealny, czarny kok z grzywką jakby od linijki. Kiedy lekko łapie mnie za szczękę, bym uniósł głowę i otworzył usta, czuję jak lodowate są jej szczupłe dłonie. Gdy widzi, że połknąłem tabletki, układa swoje cienkie, popękane do krwi usta w uśmiech, który jak zwykle nie obejmuje oczu.
- Naprawdę nie wiem, po co to robię Jiminie - mówi przyjaźnie, sugerując mi, że wierzy, że bez kontroli i tak brałbym leki. Tak naprawdę wcale nie myśli w ten sposób. Jestem dla niej kolejnym wariatem zamkniętym w białym pałacu żyjących lalek. Jestem kolejną z tych marionetek, którym wmawia się chorobę, faszeruje tabletkami, narzuca rytm dnia i mówi, że to wszystko dla ich dobra.
Nie twierdzę, że wszyscy tutaj jesteśmy w pełni zdrowi, ale też nie sądzę, byśmy wszyscy postradali zmysły. Często siedząc w świetlicy lub ogrodzie zastanawiam się ilu z pacjentów wokół mnie naprawdę potrzebuje pomocy. Już nie próbuję sprawdzać, bo problem chorób psychicznych jest taki, że nie musisz widzieć objawów.
Myślałem na przykład, że Hoseok jest taki jak ja. Nie widziałem w nim szaleństwa. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy i nigdy nie miałem podejrzeń, że coś może być nie tak. Ale którejś nocy Hobi zaczął się ranić. Nie miał nic ostrego, więc gryzł swoje ręce do krwi. Zalewał się przy tym łzami, jego oczy błądziły szaleńczo, wykręcały się, jakby chciał spojrzeć w głąb swojej czaszki, a każde kolejne ugryzienie wywoływało u niego większy ból. Mimo to, nie przestał, póki nie powstrzymali go pielęgniarze...
Z Jinem natomiast nie było mowy o pomyłce. Był chory, ale nie przeszkadzało mi to. Dzielenie z nim pokoju oznaczało, że terapia skutkuje, więc można bez obaw o jakiś atak szału pozostawić mnie z inną osobą. Nie mam ataków, chociaż oni twierdzą inaczej. Ja tylko czasem denerwuję się troszkę bardziej, ale to zostaje w moich myślach, nie robię nikomu krzywdy. Tae zawsze mi mówi, że to w porządku, bo nikt nie jest silny i cierpliwy przez cały czas, a wyobrażanie sobie czegoś, nie zrani nikogo.
Teraz, gdy Yejin stoi przy łóżku Jina i tupie zirytowana, bo on nie chce otworzyć ust, jestem zły. Dlaczego nie może go po prostu poprosić, tylko pcha te swoje łapy kostuchy do jego twarzy?! Przecież wszyscy wiedzą, że tylko Namjoon może dotykać Jina. Seokjin nie lubi cudzego dotyku i nie mówi, chociaż potrafi. Czasem mam wrażenie, ze boi się swojego głosu. Tylko, gdy odwiedza go blondyn trochę się zmienia. Kładzie mu głowę na kolanach, pozwala gładzić swoje włosy i bardzo cicho szepcze. Czasem mam wrażenie, że rusza jedynie ustami, których nie opuszczją dźwięki, ale Nam go rozumie i zawsze odpowiada.
Widzę jak Yejin zaciska dłonie, tak, że paznokcie mogłyby je przebić. Brunet też to widzi i w końcu otwiera usta, w oczach ma strach. Kobieta odchodzi zadowolona, a ja naprawdę mam ochotę coś jej zrobić.
Chciałbym złapać jej głowę w dłonie i położyć kciuki na powiekach. Byłaby skołowana, może wystraszona, a może bawiłoby ją to, bo nie wiedziałaby, o co chodzi. Naciskałbym, coraz mocniej, aż zaczęłaby krzyczeć i wyrywać się. Nie puściłbym jej, a jedynie wciąż pozwalałbym swoim palcom zatapiać się w jej oczodoły, poruszałbym nimi, by czuła wszystko jak najdokładniej i wiedziała, że nie może uciec. Krzyczałaby coraz głośniej, a krwawe łzy moczyłyby jej policzki. Wreszcie skończyłbym, a jej umęczone ciało upadłoby na ziemię. Czołgałaby się, na ślepo szukając drzwi, a ja patrzyłbym jak krew brudzi jasną podłogę i śmiałbym się cicho, podchodząc do niej. Co jakiś czas zatrzymywałbym się, by dać jej nadzieję, a później przyspieszałbym.
Złapałbym za tego idealnego koka, przytrzymałbym jej ręce za plecami. Uderzałbym jej głową o ramę łóżka, lub ścianę. Płakałaby, krzyczała, błagała, a ja mógłbym uderzać mocniej i mocniej, rozbryzgując wokół krew. Wszystko byłoby lepkie i tak rozkosznie czerwone. Mógłbym tłuc, póki czaszka nie pęknie ukazując swoje miękkie wnętrze. Wokoło królowałyby rozpryski posoki w różnych odcieniach. Gdzieniegdzie zaczęłaby krzepnąc przyjmując brunatną, czy nawet czarną barwę, ale i tak dominowałaby ta świeża, wciąż na nowo opuszczająca ten wątły organizm. Świeża, jasna, ciepła... Wreszcie upuściłbym jej martwe, sztywne ciało, z lubością wpatrywałbym się w jej pociętą twarz, sine ślady, napuchnięcia i krwiaki...
Ale nie zrobię tego. Przecież jestem normalny.
W południe przychodzi moja matka, ale nim ze mną porozmawia idzie do lekarza. Widzę ją tylko przez chwilę na korytarzu, zanim znika za kremowymi drzwiami gabinetu trzydzieści dwa. Usłyszy tam to, czego oczekuje... czego oczekują oni wszyscy.
Gram w ich grę, chociaż zasady przyprawiają mnie o mdłości, ale gdy pojawiają się wyrzuty sumienia, wątpliwości, strach przed odkryciem prawdy, myślę o Tae i wszystkie te przeszkody znikają. Jak pionek na szachownicy przesuwam się po polach drobnych kłamstewek, starannie wykalkulowanych gestów, by wreszcie pokonać ich, tak by myśleli, że to oni zwyciężyli mnie.
Czekam jakieś czterdzieści minut w świetlicy, siedząc na pasiastym fotelu ustawionym przy oknie, z którego mogę patrzeć na ogród. Przy małym stoliku, naprzeciw mnie siedzi Jin, który bezgłośnie porusza ustami i kiwa się lekko. Kiedy w drzwiach pojawia się Namjoon w towarzystwie lekarza, Seokjin uśmiecha się delikatnie i podchodzi do nich. Chciałbym żeby mógł stąd wyjść. Nie wiem, dlaczego nikt nie widzi, że chwila spędzona z Joonem pomaga mu bardziej niż kolejna terapia grupowa, czy garść tabletek. Są ślepi, czy szaleni?
Wpatruję się w drzewa, poruszające się pod wpływem delikatnego wiatru i osoby spacerujące na zewnątrz, które cieszą się coraz cieplejszymi, wiosennymi dniami. Nagle zjawia się moja mama, a ja mam ochotę przewrócić oczami na myśl, że zaraz będę musiał powrócić do gry i omotać jedną z najważniejszych w moim życiu osób. Muszę to zrobić, by stąd wyjść. Muszę to zrobić dla Taehyunga.
- Jiminie, niedługo wrócisz do domu - mówi ciepło, a ja odpowiadam jej uśmiechem. - Czy on naprawdę... - głos załamuje jej się, a ja wiem, że dławią ją łzy szczęścia. Tak bardzo wzrusza ją cierpienie jej dziecka.
- Nie mamo, nie zniknął, bo nigdy go nie było - Widzę ulgę malującą się na jej twarzy. Tak na to czekała. Na moment, gdy jej syn przyzna, że jest wariatem. Czy czuję się źle mówiąc takie rzeczy? Oczywiście, ale to element gry. Oni wmawiają mi, że jestem niepoczytalny, ja wmawiam im, że to prawda, a leczenie mi pomaga. Ich złudne poczucie triumfu, jest moim zwycięstwem, w czym utwierdza mnie matka, mówiąc, że za tydzień opuszczę to więzienie.
Siedem dni po ostatniej wizycie matki, nadchodzi dzień mojego powrotu do realnego świata. Nie wiem, jakim cudem udało mi się przekonać lekarzy i moich bliskich, że czuję się na tyle dobrze, by zostać w swoim mieszkaniu. Nie wytrzymałbym inaczej. Moja rodzina odkąd usłyszała o diagnozie lekarzy traktowała mnie jak obcego. Wieczna obserwacja i nachalne pytania ubierane w maskę pozorów i łagodnej troski. Wszystko przez jeden werdykt lekarzy. Fałszywy wyrok.
Myślę, że po prostu matka nigdy nie zaakceptowała tego, że jestem gejem, chociaż przekonywała mnie, że jest inaczej. Czułem po prostu, że wszystko, przez co przechodzę, jest tylko nędzną inscenizacją stworzoną przez ograniczony umysł mojej matki, która jak koryfeusz nadaje ton chórowi lekarzy starej daty, chętnych do leczenia takiej przypadłości. Choć oczywiście nikt nie powie tego wprost. Wmawiają mi chorobę, najpewniej wylosowaną na chybił trafił z jakiegoś spisu, by uzasadnić trzymanie mnie w tej klatce. Ciekawe ilu takich jak ja wplątanych jest w ten wir szaleństwa. Ilu takich nieszczęśników uwierzyło, że naprawdę są chorzy? Nie wiem, ale ja nigdy nie będę jednym z nich. Nie jestem schizofrenikiem, to tylko ich wymysł.
Nim opuszczę mój pokój, podchodzę do Jina, który znów kiwa się w przód i w tył. Chyba będę za nim tęsknił. Zastanawiam się, czy będę mógł go odwiedzić, w końcu spędziliśmy razem tyle czasu, że dziwne gdyby był mi całkiem obojętny. Chciałbym uściskać go na pożegnanie, ale nie zrobię tego, bo mógłby się wystraszyć.
- Do zobaczenia - Mówię, siadając na jego łóżku. Odpowiada mi jedynie nikłym uśmiechem. Siedzę kilka minut mówiąc do niego i zastanawiając się, co dzieje się w jego głowie. Widzę cień strachu w jego oczach, ale nie potrafię pojąć, co go wywołało. Nim wstaję czuję delikatny dotyk na swojej dłoni. Trwa to ledwie kilka sekund. Jin zabiera swoją dłoń szybko, a ja widzę jak trzęsie się, ale mimo wszystko uśmiecha.
Przechodzę ostatni raz dobrze znanymi mi jasnymi korytarzami. Wyjątkowo nie zwracam uwagi na mdlący, szpitalny zapach, do którego mimo upływu czasu nie zdołałem się przyzwyczaić. Opuszczam ośrodek w towarzystwie matki, która jest szczęśliwsza niż kiedykolwiek, a ja wciąż toczę naszą małą grę i udaję, że wierzę w sens tego, co przeszedłem. W głowie kołacze mi się tylko jedno słowo Tae, ale nie mogę tego ujawnić.
Po południu wreszcie mogę wrócić do mojego mieszkania, co nie podoba się matce, ale w końcu nie będzie sprzeciwiać się lekarzom. Kiedy idę schodami z torbą przewieszoną przez ramię i wyczuwam ciężar telefonu w kieszeni nareszcie czuję się jak normalny człowiek.
Czy to nie śmieszne? Miejsce, które miało uczynić mnie zdrowym na umyśle, wpędzało mnie w największą paranoję. Jaki zdrowy człowiek nie zacząłby kwestionować swojej poczytalności, kiedy zewsząd wmawia się mu, że nie zna samego siebie? Zwłaszcza, gdy robi się to tak nieudolnie. Zawsze zastanawiałem się, kto bardziej potrzebuje leczenia, ja czy personel. Przekonywali mnie do różnych dziwnych rzeczy. Chcieli bym uwierzył, że Taehyung to tylko wytwór mojej wyobraźni. Z maniakalnym uporem wpierali mi, że mój chłopak nie istnieje, jest wynikiem schizofrenii, a odkąd biorę leki już go nie widuję. Kto mógłby w to wierzyć?
Owszem nie widziałem Tae, ale to, dlatego, że go nie było. Nie było go obok, a nie w ogóle. Przecież byłem w zakładzie zamkniętym, bez telefonu czy komputera, odwiedzała mnie tylko rodzina, a ja miałem przy tych wszystkich faktach wierzyć w fantazję personelu, który twierdził, że nie rozmawiam ze swoim chłopakiem bo ten nie istnieje, a nie, dlatego, że nie może po prostu odwiedzić mnie.
Potrząsam głową, by odgonić myśli o szpitalu, bo nie chcę, żeby Tae zobaczył mnie smutnego po tak długiej rozłące. Wchodzę cicho do mieszkania... i nikogo nie zastaję. Wszystko wygląda jak wtedy, gdy byłem tu ostatnio, zupełnie jakby nikt tutaj nie przebywał przez te wszystkie tygodnie. Mój humor psuje się w jednej chwili, ciało ogarnia apatia. Czuję się jednocześnie smutny, zmęczony, zawiedziony i zły. Idę do łazienki, otwieram szafkę za lustrem i kładę na półce pomarańczowe pojemniczki z lekami, których nie zamierzam więcej brać. Gdyby nie to, że spodziewam się nalotów matki, po prostu wyrzuciłbym wszystkie. W końcu zdrowi ludzie nie łykają psychotropów.
Zamykam szafkę i przyglądam się sobie w lustrze. Moje rude włosy są kompletnie wyblakłe, do tego mam już odrost, chociaż farbowałem się tylko miesiąc wcześniej, kiedy to ubłagałem o to jedną z pielęgniarek. Jestem blady, a usta zdają mi się sine, do tego te ogromne cienie pod oczami. Wyglądam jak uosobienie rozpaczy. Nieznacznie się uspokajam, bo Tae nie widzi mnie w takim stanie. Kieruję się do sypialni i wchodzę pod zimną pościel. Staram się zasnąć z myślą, że to poprawi trochę mój wygląd i nie przestraszę mojego kosmitka aparycją kostuchy.
Budzę się dopiero w południe, najwyraźniej byłem bardziej zmęczony niż mi się zdawało. Od razu kieruję się do łazienki, by sprawdzić, czy sen rzeczywiście mi pomógł, w końcu chcę zobaczyć się z Tae. No cóż, wciąż nie jest ze mną tak dobrze jak przed pobytem w szpitalu, ale mimo wszystko nie przypominam już śmierci. Wyjmuję opakowania z lekami i wybieram trzy tabletki, które znikają szybko ze spuszczoną wodą. Uśmiecham się z satysfakcją i wychodzę. Zabieram najpotrzebniejsze rzeczy i kieruję się do salonu fryzjerskiego, by skrócić i pofarbować włosy. Tae będzie zaskoczony, kiedy zobaczy w naszym domu blondyna. Chociaż, czy to na pewno ciągle nasz dom, skoro nie znalazłem w nim żadnych jego rzeczy?
Cały dzień mija mi na nieważnych i nieciekawych czynnościach. Dla zabicia czasu sprzątam, żeby odświeżyć trochę mieszkanie, w którym roi się od kurzu. Chyba naprawdę nikt tutaj nie był, odkąd mnie zabrali. Zaczynam zastanawiać się, czy moja matka ma z tym coś wspólnego. Mogła na przykład nachodzić Tae, a on nie mogąc tego znieść wyprowadził się, a teraz pewnie nawet nie wie, że wróciłem. Korci mnie, żeby zadzwonić do matki i wygarnąć jej wszystko, ale gdybym wspomniał o Taehyungu znów trafiłbym na leczenie. Kładę się spać bardzo wcześnie, ale długo nie mogę zasnąć. Moje myśli są nękane przez obraz chłopaka, za którym tęsknię coraz bardziej.
Kolejny dzień jest inny od samego początku. Nie wiem, dlaczego, ale wszystko zdaje mi się weselsze. Myślę, że to przez specyficzny, lekki ból w skroniach, który oznacza, że substancje z tabletek całkowicie zniknęły z mojego organizmu. Wiem, że teraz muszę znosić ból i lekkie mdłości, ale za chwilę poczuje się o niebo lepiej. Będąc w łazience, znów wyrzucam trzy tabletki, by stworzyć dla świata pozory, że wciąż je zażywam regularnie. Mam przeczucie, że niedługo ktoś przyjdzie to sprawdzić.
Nagle słyszę kroki i stukanie szafek. Przypominam sobie, że drzwi są zamknięte, więc nikt nie mógłby wejść do środka, chyba, że...
Wbiegam do salonu i widzę jego wysoką sylwetkę, jasne włosy i prostokątny uśmiech. W moich oczach zbierają się łzy szczęścia. Pozwalam się objąć, wdycham jego zapach, chłonę dotyk i płaczę jak małe dziecko. Tak długo czekałem, a teraz on znów jest przy mnie.
Spędzamy dzień leżąc obok siebie w łóżku, rozmawiając o wszystkim i niczym. Jest jak dawniej. Nareszcie nie czuję się jak wariat, a zwykły człowiek. Nic nie może się równać z błogością, jaka panuje w moim serce, kiedy znów mogę mieć przy sobie mojego kosmitę.
Opowiedział mi, co działo się, gdy mnie nie było. Niestety miałem rację, Tae nie mógł mieszkać tutaj, przez moją matkę. Wyjechał i starł się zdobywać informacje o moim stanie, ale było to trudne. Mam żal do swojej rodziny, za to jak go traktują. Za to jak traktują nas obu. Nie wiem jak długo będę w stanie udawać, że nie wierzę w obecność Tae. Przecież jest tu. Słyszę go, czuję, dotykam, więc dlaczego muszę kłamać i mówić, że jest tylko wynikiem choroby? Choroby, której nie ma, a ja czuję się coraz lepiej odkąd nie biorę tabletek!
Dni zmieniają się w tygodnie, a te w miesiące. Żyjemy z Tae szczęśliwi, ukryci w moim małym kłamstwie. Wciąż wyrzucam leki i chodzę do terapeuty. Rozmawiam z rodziną, która coraz rzadziej upewnia się, czy naprawdę nie widzę już Tae. To dobrze, bo mam dość słuchania o tym jak się cieszą, bo naprawdę byli już zmęczeni moją chorobą. Co ja mam powiedzieć? Myślą, że dla mnie tygodnie w szpitalu, faszerowanie lekami i wmawianie mi szaleństwa, były przyjemne?! Coraz częściej marzę o tym by ich wszystkich spotkał jakiś wypadek.
Wyobrażam sobie jak matka jedzie samochodem w deszczowy wieczór. Nagle na jezdnię wybiega przechodzień, a kobieta stara się go wyminąć. Samochód wpada w poślizg, kręci się i zmierza w kierunku pobocza. Nie można go zatrzymać. Prędkość jest zbyt duża, a nawierzchnia śliska, by móc ocalić kierowcę. Samochód uderza w drzewo z dużą mocą. Nie przypomina już nawet maszyny, a jedynie stos pogiętej blachy. Wewnątrz mama już się nie rusza. Głowę ma opartą o kierownicę, z kącika ust skapuje krew wymieszana ze śliną. Jej pas był źle zapięty, część znajdowała się na brzuchu. Chociaż ojciec tyle razy prosił, by na to uważała. Materiał w chwili zderzenia, wcisnął się mocno w jej ciało miażdżąc organy. Jej wnętrze można określić, jako krwawą jatkę, pełne poszarpanych, krwawych fragmentów jelit i treści żołądka.
Ojca mogą dorwać psy policyjne. Dostają wezwanie o narkotykach na lotnisku, zabierają kilka psów i zaczynają przeszukiwać teren. Nagle ktoś puszcza w stronę zwierząt puszkę z gazem, który rozprzestrzenia się drażniąc czworonogi. Wpadają w amok i rzucają się na najbliżej stojącą osobę, mojego ojca. Gryzą go. Dosłownie rozrywają na strzępy, nie dbając o nic. W końcu któryś z psów dostaje się do jego szyi. Kły zatapiają się w tętnicy, a fontanna krwi wytryskuje niczym górskie źródło. Strach przed śmiercią, podwyższone tętno i pulsująca w jego rytm fala jasnoczerwonej posoki. Trzy minuty katuszy i świadomości, że to już koniec.
Czasem myślę też o tym, co mogłoby się przydarzyć mojemu bratu, który nigdy nie udawał, że akceptuje moją rzekomą chorobę i wspiera mnie. On po prostu przyznaje, że ma mnie za wariata, którego trzeba gdzieś zamknąć i nigdy nie wypuszczać. Dla niego los musiałby przygotować coś specjalnego...
Ostatnio śniło mi się, że mój brat Staje się celem zabójcy. Prawdziwego wariata, który losowo wybiera kolejne ofiary, by tylko zaspokoić swoją potrzebę przelewu krwi. Ten zamka go w ciemnym, wilgotnym pomieszczeniu. Piwnicy lub magazynie, gdzie powoli zadaje mu ból. Wyrwa jego paznokcie i tnie ciało. Polewa wrzątkiem i patrzy jak czerwona skóra pokrywa się pęcherzami pełnymi żółtego płynu. Mój brat zaciska oczy, by tylko nie widzieć, tego, co dzieje się wokół, a to tylko rozjusza jego oprawcę, który Przykleja jego powieki, by musiał patrzeć na wszystko. Wyciąga jego język i ucina go, po czym rzuca na pożarcie jakiemuś zwierzęciu. Po jakimś czasie nudzą go nieustające krzyki chłopaka, więc bierze długą igłę przewleczoną czarną nicią i powoli zaszywa jego usta, jakby wyszywał uśmiech szmacianej lalce. Bierze mocny alkohol i polewa nim zmaltretowane usta. Pieczenie jest tak okropne, że mój brat nie może powstrzymać chęci krzyku. Próbuje otworzyć usta, ale nic jest zbyt silna i jedynie rozrywa nakłutą tkankę, wywołując więcej bólu. Gdy z wyczerpania traci przytomność, oprawca wstrzykuje mu adrenalinę i kontynuuje swoją sadystyczną zabawę. Bije go, przypala, polewał kwasem... W kółko, aż do znudzenia. Mój brat jest już wykończony, zmasakrowany, nie przypomina człowieka. Zabójca bierze do ręki długie gwoździe i przystawia je do czoła bruneta i zaczyna wbijać. Już pierwszy przynosi śmierć, ale on nie przerywa i wbija kolejne, tworząc koronę stalowych cierni.
Opowiadam o tym Tae, ale on nie boi się mnie i nie krytykuje. Jak zawsze uśmiecha się promiennie i mówi, że mam bujną wyobraźnię. Wie, że takimi myślami pozbywam się złości, a przecież to nic złego. Jestem normalny, nie robię nikomu krzywdy i tylko moje myśli czasem odbiegają w dziwne kierunki...
Zimą matka zaczyna zachowywać się dziwnie. Coraz częściej do mnie przychodzi i sprawdza wszystko. Zadaje mnóstwo pytań, a ja nie wiem jak długo zdołam jeszcze ukrywać, że Tae jest przy mnie. Boję się, że znów mnie zabiorą, ciągle mam wrażenie, że wszyscy widzą we mnie wariata i obserwują, obgadują, czekają aż powinie mi się noga, by odesłać do pokoju bez klamek...
Boję się... Tak bardzo boję się wychodzić z domu, czy nawet odebrać telefonu. Tylko Taehyung ciągle jest przy mnie. Czasem wydaje mi się, że czyta mi w myślach. Zawsze dokładnie wie, co czuję, przeżywam i nie muszę mu mówić o swoich lękach. Nikt nigdy nie wspierał i nie rozumiał mnie tak jak on. Czuję, że jest częścią mnie i gdyby znów nas rozdzielono umarłbym.
Jest niedzielne popołudnie, za oknem jest szaro i zimno, a ja i Tae leżymy na kanapie w salonie i rozmawiamy. Nigdy nie wchodzi mi w słowo, więc mówię naprawdę dużo, a on słucha nawet największej głupoty z wręcz dziecinnym zainteresowaniem. Nie zauważam, że ktoś wchodzi do domu, dopóki nie dociera do mnie drżący głos mamy.
- Jiminie? - Jąka się, widzę jak zaszklone są jej oczy, a dłonie drżą. Słyszała nas, na pewno. Tylko, dlaczego nie krzyczy na Tae? Dlaczego wcale nie patrzy w jego stronę, chociaż on uśmiecha się promiennie, macha do niej jak trzylatek i mówi „witam, pani mamo Jimina!"? Jak może ciągle udawać, że go nie ma, chociaż jest przy nas?! - Synku, ty chyba nie... nie rozmawiasz z nim, prawda? - Już nie powstrzymuje płaczu. Łzy zalewają jej policzki, a usta drżą jakby umierała z zimna. Nie wiem, czy jest sens udawać, skoro Taehyung tutaj siedzi, ale skoro tak bardzo zależy jej na tej zabawie, dostosuję się...
- Mamo, oczywiście, że nie! - Staram się zaśmiać wesoło. Wstaję z kanapy i kieruję się do kuchni, by zrobić herbatę. Panuje w niej straszny bałagan, bo ostatnio nie miałem siły na porządki i mycie naczyń, wiec muszę podejść do zlewu i oczyścić dwa białe kubki. Idzie za mną, a Tae przygląda się nam zza oparcia kanapy, wystawiając ponad nie głowę tylko do wysokości oczu.
- Nie kłam! - Podchodzi do mnie i wytrąca mi z dłoni kubek, który spada na podłogę i rozbija się w drobne, ostre kawałki. - To znów się dzieje!
- Przysięgam, że nic się nie dzieje. Tae, to tylko omamy, zniknął przez tabletki, a to, co słyszałaś to ja. Zastanawiałem się, gdzie zostawiłem książkę, bo muszę ją w końcu oddać Amber, a nie mam pojęcia, gdzie ją posiałem. Nie dramatyzuj i nie nadinterpretuj. Jestem normalny - Maksymalnie podkreślam dwa ostatnie słowa i czekam na jej reakcję. Nie wierzy mi, widzę to w jej oczach, którymi nerwowo błądzi po całym mieszkaniu i mojej sylwetce.
- Kłamiesz - Podchodzi do mnie i chwyta moje nadgarstki. Nie bronie się, w końcu szarpiąc się potwierdziłbym jej słowa. - Przyznaj, przestałeś brać leki... on... on wrócił - Prawie szepcze. Jest załamana, chociaż nie ma powodu. Jak wiele razy mam powiedzieć, że jestem zdrowy, by wszyscy to zrozumieli!
- Zaufaj mi do cholery! - Wybucham, zmęczony ciągłymi oskarżeniami. Tak wygląda każda rozmowa z członkami mojej rodziny. Jak mam żyć, kiedy mi na to nie pozwalają, wszędzie węsząc spisek?! Ciągle powtarzają, że chcą mi pomóc, ale wpędzają mnie w zwykłą paranoję. Nikomu już nie ufam, nie potrafię funkcjonować wśród ludzi. Zabierają mi wszystko, chcą zabrać nawet osobę, którą kocham!
Matka łapie moją głowę w dłonie i potrząsa mocno. Na twarzy wymalowane ma szaleństwo, a ja zaczynam się bać tego, co chce zrobić.
- Oddaj mi go! Oddaj mojego syna! - Krzyczy i łka, a Tae z salonu patrzy z zaciekawieniem.
- Przecież tu jestem
- Oddaj mi prawdziwego Jimina! Nie tego wariata! - Krzyczy wciąż, a ja nie widzę już Taehyunga. Coś we mnie pęka. Wszystko dzieje się tak nagle. Czuję się jakbym tylko patrzył z boku na to, co się dzieje. Słyszę cichy głos Tae, który powtarza mi „Oni cię zabiorą. Nie odchodź znów. Dlaczego nas nienawidzą? Ona cię niszczy. Nie pozwól jej. Nienawidzi cię, ma za wariata. Chce żebyś cierpiał. Nie pozwól jej." Wciąż słyszę jego głos mieszający się z krzykami matki. Nie wiem, co mam robić, komu wierzyć.
Łapię nóż wystający ze zlewu i zwracam ostrzę w jej kierunku. Nie chcę jej skrzywdzić, tylko uspokoić. Ale ona nie słucha tego, co mówię. Wciąż nazywa mnie wariatem, a w końcu mówi, że muszę wrócić do szpitala. Nie mogę jej na to pozwolić. Nie wiem jak to się dzieje. Odpycham ją, a ona uderza skronią w kant szafki. Pada na ziemię, a z jej głowy cieknie krew. „Nie rozumiesz, to nie twoja matka! To potwór. Chce nas rozdzielić, zabić." Słyszę głos mojego kosmity, który mnie prowadzi. Klękam, unoszę nóż i wbijam w jej szyję. Raz... drugi... trzeci. Nie wiem, co mną kieruje, ale nie potrafię przestać. Krew tryska na wszystkie strony. Pokrywa mnie, sztywne ciało mamy, meble, podłogę, ściany. Wbijam ostrze na oślep i napawam się tą chwilą. Wszystko jest lepkie i czerwone, a przy tym tak przyjemne.
Wstaję z klęczek i patrzę na swoje dzieło, ale nie czuję tej błogości, która prowadziła mnie jeszcze chwilę wcześniej. Patrzę jak zahipnotyzowany, nie mogę odwrócić wzroku, a zaciekawienie ewoluuje w przerażenie. Ciało mojej matki leży przede mną nienaturalnie wygięte. Jej ubranie jest przesiąknięte krwią i podarte, jakby zaatakowała ją bestia z czeluści piekielnych. Nie widzę jej twarzy, ramion, dekoltu. Jest tylko jedna, krwawa rana, która obejmuje całe ciało. Do moich nozdrzy dociera metaliczny zapach krwi. Czuję mdłości. Biegnę do łazienki i zwracam wszystko. Po jakimś czasie mój żołądek jest pusty, ale nudności nie ustępują. Targają mną bolesne torsje, gdy tylko przed oczami pojawia mi się obraz zmasakrowanej twarzy mojej mamy. Czuję, że zaraz wydalę swoje wnętrzności...
W końcu jestem w stanie wstać. Spoglądam w lustro i krzyczę widząc swój obraz. Moja twarz to mieszanka łez i krwi, a w oczach widzę błysk szaleństwa. Dłońmi zaczynam trzeć swoje policzki, ale orientuję się, że one też są całe w czerwonej substancji. Cały nią ociekam... Oddycham ciężko, moje dłonie trzęsą się, a łzy przysłaniają mi widok. Z trudem odkręcam wodę i zaczynam zmywać krew z twarzy, ale to nic nie daje. Brudzę wszystko wokół, ale nie staję się czystszy. Tej plamy nic nie usunie.
I wtedy pojawia się on. Odrywa mnie od umywalki, sadza przy wannie, o którą opieram się. Wciąż łkam, a on mówi do mnie. Długo nie mogę zrozumieć sensu jego słów, ale widzę, że on też płacze. Nagle w jego dłoni widzę garść pigułek, łyka je wszystkie, a ja nie mogę go powstrzymać.
- TaeTae ja... ja nie chciałem - Widzę jak jego twarz zalewają łzy, ale mimo wszystko uśmiecha się - Ja... ja... jestem normalny...
„Jiminie, kocham cię" Mówi, a ja wyczuwam w mojej dłoni pudełko leków. Nie wiem skąd się w niej wzięło. Podał mi je, czy sam je zabrałem? „Nie bój się Jiminie, to nas ocali. Na zawsze będziemy razem. Oni ją znajdą, nie będą słuchać, zabiorą cię na zawsze" Staram się go słuchać, chociaż kolejne słowa rozmywają się. Otwieram opakowanie i wysypuję małych zabójców na swoją dłoń.
- Boję się - szepcę, a Tae odpowiada mi jedynie uśmiechem. Drżącą dłoń zbliżam do swoich ust i łykam wszystkie tabletki. Mój przełyk blokuje się, ciałem znów wstrząsają torsje, które próbuję powstrzymać.
Nie wiem ile tak siedzimy oparci o wannę, wokół wody zabarwionej krwią. Czuję się coraz bardziej zmęczony, a słowa Tae mętnieją. Nie myślę już o mojej matce, która leży w kuchni pokryta krzepniejącą krwią, ani o strachu. Powoli wszystko znika. Wydaje mi się, że mrugam wolniej, bo otwieranie oczu nie jest już tak proste jak ich zamknięcie.
Jest mi coraz zimniej, chcę przytulić się do Taehyunga, ale jestem zbyt słaby, by przysunąć się do niego, albo otworzyć usta i go o to poprosić. W uszach słyszę szum krwi płynącej w moich żyłach. Serce bije coraz słabiej i jakby ciężej. Mogę policzyć wszystkie uderzenia... tylko nie mam na to siły.
Patrzę na moje kochanie, a obraz rozmywa się. Wszystko wokół zdaje się wirować. Resztką sił wyciągam dłoń, by dotknąć tej należącej do chłopaka, ale... przenikam przez nią. Jego sylwetka rozmywa się szybciej niż wszystko inne wokół. Znika. Naprawdę znika, a zaraz po tym moje powieki opadają, a ja mimo, że wciąż żyję nie potrafię ich otworzyć.
Tae nie mógł zniknąć.
To niemożliwe, przecież on jest obok.
Musi być.
Przecież mamy być już zawsze razem.
Nie może zniknąć, jest prawdziwy.
Kocha mnie.
Przecież jestem nor...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top