Virion
Źródło grafiki: http://www.bleaq.com/2014/magdalena-korzeniewska
Fonty: Canva
- Virion! Stój! - wrzasnęła.
Woj zatrzymał się w półkroku.
- Nie pozwoliłam ci wyjść!
Mielił w ustach słowa, jakby te nie chciały opuścić krtani. Zbierały się w lepką grudę wymieszaną z plwociną i wstrętem. Piękne oblicze jego pani skrywało istotę brzydką i pyszną. Bawiącą się cudzymi uczuciami, jakby te dlań stanowiły jedynie fraszkę.
Kiedyś topił się bezkresie jej tęczówek koloru miodu. Pochłaniał karmin nabrzmiałych z podniecenia ust. Kruszał pod dotykiem drobniutkich dłoni. Upajał tańcem lędźwi... A potem przyszło otrzeźwienie. Żar liżących po policzku płomieni ostudził młodzieńczą chuć. Wgryzł się w świadomość niczym żarłoczna larwa pochłaniająca truchło. Od tego czasu przestał był sobą. Ona nie ustawała w kreowaniu fantazji, które miast przynosić rozkosz, pozostawiały blizny oraz gorycz. Ugasiła namiętność – ogniem.
- Pani?! - warknął, a grymas niesmaku zarysował się wgłębieniem pomiędzy brwiami.
- Dobrze wiesz – zajęczała dźwięcznie, wydymając usta i mnąc rąbek sukni w ten dobrze znany mu sposób. Bezsprzecznie dający obietnicę na coś więcej...
- Nie jestem magiem. Nie czytam w myślach, pani.
- Jaka szkoda – westchnęła. - Ileż mielibyśmy zabawy gdybyś władał mocą podobnej do tej, którą dzierży sługa tatki. Jak mu tam było?
- Oren – odrzekł.
- Właśnie. Taki śmieszny, mały człowieczek. Nieprawdaż?
- Tak, pani - wycedził.
- Może mógłby nauczyć cię latać. Latanie jest takie ekscytujące. Moglibyśmy wtedy... – rozmarzyła się.
Mężczyzna zwrócił się w stronę kobiety. Szare oczy zwęziły się w szpary. Drewniane drzwi skrzypnęły, kiedy je lekko popchnął. Nim zdążyła krzyknąć twardy bruk dotknął jej czaszki. Purpurowa strużka zarysowała kamień.
- Szkoła latania, Mojro.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top