Vayan


Vayan siedział na wzgórzu, na szarym kamieniu, po części porośniętym mchem. Jasne włosy targał górski wiatr, a przed nim rozciągał się widok na dolinę. Na samym jej środku malowniczo przycupnęła niewielka wioska. Dom, który jeszcze do niedawna był tylko i wyłącznie snem. Urodzony jako dziki, nigdy nie zyskałby przychylności obcych, którzy dla zasady nie ufali odszczepieńcom. Teraz to przeszłość. Wszak elfy stanowiły ten człon społeczeństwa, o którym nie mówiło się dobrze. Zaczajeni, wiecznie w ukryciu, nieufni. Zaszyci pośród gęstwiny, poruszający się jak duchy. Wywoływali jedynie lęk. Nikt nie próbował ich poznać. Bo po co. On stanowił coś odrębnego i enigmatycznego. Coś, co wywołało w duszach nieszczęśników nie bojaźń, a współczucie i zachwyt. A on? On dzięki temu dostał siedlisko i spokój, którego nigdy w życiu nie zaznał.

Podczas podróży przez góry, zastała go śnieżyca... przecież mógł się jej spodziewać, przecież znał te rejony tak dobrze, jakby były integralną częścią jego duszy, a jednak. Kurtyna wirujących drobin zawisła w powietrzu. Wiedział, że zawierucha szybko nie odpuści. Ostre niczym sztylety cząsteczki śniegu, zagnały go w stronę jaskiń. Prześliznął się niczym cień po wystających graniach, chowając twarz w kołnierzu z baranich skórek. Wykonał kilka susów, przemknął wydeptaną przez zwierzęta, jeszcze nie zasypaną, drożyną. Burza dyszała za jego plecami, zmuszając do szybszego pędu. Szczelina jawiła się już niedaleko. Czarna i tajemnicza, jak blask jego oczu. Dosięgnął zgrabiałymi z zimna palcami bezdusznej struktury kamienia. Już czuł, że ostoja jest w zasięgu ręki, kiedy silne uderzenie powaliło go na ziemię. Lampart... Czerwone plamy zawirowały pod powiekami. Igły bólu dosięgnęły miękkie tkanki uda. Szpony rozerwały skórzane spodnie, ryjąc bruzdy głębokie na palec. Zawył. Przetoczył się po nachylonym terenie, szukając bezpiecznego schronienia. Wstęga czerwieni zaznaczyła biel podłoża. Wygłodniały drapieżnik doskoczył doń i wyciągnął w jego stronę rozczapierzoną łapę. Elf zrobił unik i skulił się. Zwierz opadł ciężko zaraz tuż obok. Ofiara, mimo że zraniona, nie poddawała się. Kot naprężył ciało gotowy pobawić się posiłkiem. Mężczyzna sięgnął do cholewy wysokiego buta i wydobył zeń lśniący przedmiot. Żółte oczy zlustrowały go przez chwilę, dociekając z czymże teraz przyjdzie mu się zmierzyć. Srebrny metal zabrzęczał melodyjnie, kiedy wąskie ostrze przecięło gęste od napięcia powietrze. Napastnik upadł na bok. Masywnym cielskiem wrzasnął spazm dreszczy. Vayan odsunął się. Lampart dyszał jeszcze przez chwilę. Potężna klatka piersiowa łapała ostatnie ożywcze tchnienia. Wąska struga płynąca z karku topiła śnieg. Koniec. Biała martwica śmierci przepełzła po oczach zwierzęcia. Ofiara przy wyłomie skalnym załkała otaczając się ramionami. Nawałnica zajęczała nad jego głową. Uniósł się oceniając szanse. Do jaskiń oddzielało zbyt wiele kroków. Dotarło do niego, że nie podoła... ostatnia podróż. Jedynym co pozostało to mróz i śmierć.

Nagłe szarpnięcie wyrwało elfa z głębi śmiertelnego snu. Ponad sobą dostrzegł rozmytą sylwetkę:

- Toś się wpakował, ostrouchy – dosłyszał kobiecy głos.

Powiódł oczami za przybyłą, nie wiedząc co odrzec:

- Manuvan – wychrypiał.

- Tak, tak. Gadaj zdrów. Dobrzem, że tędy szłam. Śnieżyca dała nam nieźle w rzyć. A tu dwie pieczenie. No już. Co tak gapisz się tymi pięknymi oczyskami. Iść trza.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top