Trzy smaki zagłady

Trylogia zagłady napisana na potrzeby Sweek, przeze mnie, Mant'a i Mateusza. Wszystkie opublikuję za zgodą twórców. Wszystkie pojawią się w jednym odcinku, który na te potrzeby będę edytowała. Więc zapraszam do zaglądania w aktualizacje :).



Trzy Smaki Zagłady, część I

- Katarzyna Szewioła-Nagel


Przeraźliwy pisk rozdarł powietrze. Obróciłem się na bok przeciągle ziewając. Obudziły mnie. Znów krążyły wokół murów, wydając z siebie te potępieńcze wrzaski. Moja towarzyszka skuliła się na posłaniu, świdrując półmrok przerażonymi źrenicami. Chyba do teraz się nie przyzwyczaiła. Mnie było już wszystko obojętne.

- To taka gra, tak? - jęknęła, a jej głos poszybował do mych uszu jak najmilsza melodia.

- Tak. Śpij. Zanim się rozwidni to sobie pójdą – uspokajałem, wiedząc, że tak się nie stanie.

Coraz więcej kreatur łaziło poza granicami miasta. Resztki człowieczeństwa, jakie im pozostały to podarte łachmany i szczątki gnijącego truchła oblepiające kości bielejące w słońcu. Nie żyły, a jednak poruszały się napędzane jakimś cholerstwem, które pobudzało murszejący mózg. Tkwiliśmy w marazmie. Żywność się kończyła. Widziałem jak mięśnie zamieniają się w wiotkie sznurki. Jej twarz też uległa metamorfozie. To już nie ta sama Anna, jaką poznałem w dniu, kiedy rozjebało laboratorium. Kobieta, która kusiła krągłością piersi, stała się wydmuszką bez wyrazu.

Musiałem coś wymyślić. Radio umilkło kilka dni wcześniej. Wiem, że do punktu zbornego zostało około pięciu kilometrów. Lecz dla nas to niepoliczalne mile, niekończącej się udręki. Czy ci, którzy nawoływali jeszcze żyją? A może to kolejny fałszywy alarm? A może... Pytania bez odpowiedzi zadręczały nas od chwili, kiedy pierwszy raz je złapaliśmy. Przypadki potrafią konstruować rzeczywistość, szkoda że martwą.

Blask słońca ocieplił szarzyznę. Spała skulona w pozycji embrionalnej, co chwilę podrygująca w takt koszmarów. Zebrałem resztki, upychając w wysłużony plecak. Dotknąłem jej ramienia. Zerwała się dobywając noża o wyszczerbionym ostrzu.

- Już czas – powiedziałem ospale.



Trzy Smaki Zagłady, część II

- Mateusz Antczak


Udało się, znaleźliśmy bezpieczne schronienie. Niewielki budynek uniwersytetu miał działający agregat prądotwórczy, skromny zapas wody i wysokoenergetycznej żywności. Przyjęli nas, ale Anna...

Nieustannie mam przed oczami stado, które dopadło nas w lesie. Widzę wężowisko fioletowych kończyn. Czuję smród gnijących ciał. Słyszę jęki wydobywające się z Trzeciego Kręgu Piekieł.

─ Nie przeżyje. Pożegnaj się z nią – oznajmił jeden z gospodarzy. Wręczył mi nóż.

Już nie reagowała na mój głos. Trawiła ją gorączka. Wiedziałem, że niedługo się przemieni, że nie ma ratunku. Podświadomie łudziłem się, że ci ludzie znają lekarstwo.

Łzy spłynęły po mojej twarzy.

− Przepraszam.

Jakiś czas później starałem się poznać przyczynę tego wszystkiego. Obszedłem Instytut, jak nazywali to miejsce − prowizoryczne laboratorium, mesę, centrum obserwacyjne i radiowe.

− To wy nadawaliście komunikaty? – spytałem. – Wiecie skąd się wzięło to całe gówno? Można zapobiec infekcjom?

− Zanim większość łączy padła nawiązaliśmy kontakt z kilkoma placówkami,. To przybyło na Ziemię wraz z meteorytem, wykopanym niedaleko stąd, w rezerwacie na Morasku. Od ponad stu lat znajdowano w tamtejszym lesie grądowym fragmenty kosmicznej skały. Niedawno odkryto nowy okaz. Nazwali go „Kruszyną". Podczas trawienia lustra meteorytu przy użyciu HNO-trzy, coś w nim ożyło.

− Wirus?

− Zwij to jak chcesz. Przetrwało podróż kosmiczną, impakt i pięć tysięcy lat zagrzebania w piachu. Obudziło się, reagując z silnym kwasem. Konsekwencje rezurekcji poznałeś. Cokolwiek to jest, nie przypomina ziemskich form życia.

Nastolatka pełniąca dyżur przy odbiorniku radiowym pobladła.

− Wszystko gra? – upewniłem się.

− Złapałam coś. Zebranie. Posłuchajcie!

− Co mówią? – Dźwięk był niewyraźny.

− Że mamy przesrane.



Trzy Smaki Zagłady, część III

- Mateusz Waligóra


— Rozwiązania są dwa. Anihilacja — całkowite unicestwienie planety i puryfikacja, 

a mianowicie wypalenie wszelkiego życia i skażonych ziem. W wyniku użycia puryfikatorów, na planecie rozpętają się długotrwałe pożary. Strawią wszystko do szczętu. Działanie zgodne z metodą „klina klinem" — czyli zaaplikowanie zmutowanego wirusa, może okazać się chybione. Niewiele wiemy o tych dziwnych kreaturach. Niewykluczone, że są odporne na najzmyślniejszą broń biologiczną, jaką zna Dominium — wyjaśnił najwyższy admirał.

— Zwłaszcza że są w stanie przedostać się do przestrzeni kosmicznej — wtrącił inny
z dowódców. — Najjaśniejszy Dominatorze, te bestie, przy użyciu naszych statków, zaatakowały posterunki orbitalne. Nie możemy dłużej czekać!

Przywódca uważnie wsłuchiwał się w uwagi zebranych, stukając palcami po stole. Mrużył oczy. Milczał.

— To nonsens! — wrzasnęła jedna z radnych. — Wojsko, jak zwykle, bierze pod uwagę najgorsze scenariusze. Siły wszystkich układów powinny dołączyć do żołnierzy walczących na Ziemi i odeprzeć wroga, ratując cywilów. To jedyne właściwe
i logiczne rozwiązanie.

Prędko zawtórował jej kapłan:

— Zdecydowanie się zgadzam. Branie pod uwagę innych opcji to absolutny nonsens, Dominatorze. Przecież tu chodzi o Ziemię! Praźródło sukcesu naszego gatunku. To świętość!

— Dość! — krzyknął admirał, uderzając w blat. — Niepoprawny humanizm doprowadzi nas do zguby. To coś, gdy tylko skończy z Ziemią, zabierze się za inne układy, może nawet systemy... Ziemia jest najmniej zaludnioną planetą Dominium, choć wciąż mowa o miliardach istnień. Musimy ją poświęcić.

Nastała grobowa cisza. Tak gęsta, że słychać było nerwowe przełykanie śliny niektórych zebranych. Górował nad nimi czterogłowy feniks, patrzący w cztery strony wszechświata — symbol Ludzkiego Dominium.

Głos zabrał wreszcie Dominator, podjąwszy najświętszą i ostateczną decyzję:

— Spalcie ich.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top