Katedrale



Deszcz szkła posypał się na kościelną posadzkę. Wielobarwna kaskada dźwięcznie uderzyła o marmurową podstawę konstrukcji. Przez ułamek chwili dostrzegł, jak słońce rzuca na nie ostatnie, purpurowiejące promienie, rozświetlając kolorowe szkiełka, które w linii prostej zmierzały w stronę ostatecznego upodlenia. Przylgnął do ściany. Aksamitny mrok rozpanoszony pomiędzy arkadami był jak kokon. Bezpieczny i podejrzanie miękki w swej nienamacalnej strukturze.

Arterie katedry zamarły późnym popołudniem. Mszę przerwał intruz, który uwolniony z trzewi wilgotnych katakumb, wyłonił się ospale strząsając z siebie pokłady piwnicznej stęchlizny. Wielkie czerwieniejące ślepia paliły tkanki. Klecha, z wrzaskiem rozdzierającym starczą krtań, opuścił przybytek, nie bacząc na swoje owieczki. Miękkie i podatne na dotyk tego, co przebudzone i nienasycone. Smród krwi i gówna uderzył pod stiuki. Nabożeństwo okazało się preludium do spotkania z ukochanym stwórcą.

Kreatura buszowała. Wciągała w szerokie nozdrza wonie wydzielin i kadzidła. Witraże malowały na kamiennej skórze kolorowe ornamenty. Zatrzymywała się, jakby chcąc rozpoznać dobrze znane zakamarki. Kilka stuleci odmieniło to miejsce, a obcy kurz kocił się w rogach.

Głód skręcił kiszki. Chłeptała więc to, co zmiażdżone i lepkie. Pożywka pobudziła naciek purpury. Powietrze nabrało smaku rdzy.

Bezpieczny w ułudzie, przesunął się kilka kroków dobywając kuszy. Diamentowe, poświęcone groty nie zalśniły. Zmatowione mocą modlitw czekały na dłoń łowcy. Cięciwa zadrżała. Rynienka przyjęła bełt.

Szuranie... Błysk szkliwa... Kliknięcie zamka... Powietrze rozdarte na pół... Głuchy łoskot pocierający o posadzkę. Siatka pęknięć znacząca czoło golema.

Gra świateł pieściła elfiego zabójcę. Przybrał przez to formę wielobarwnego bożka, godnego czczenia przez ocalałych. Kusza oparła się o czub buta, podrygiwała ukontentowana udanym polowaniem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top