23.


      Idąc za moimi namowami, Voight powiadomił o wszystkim burmistrza. Ten ewidentnie nie wiedział kogo zaprasza na bankiet, ale przyznał także, że nie może ich teraz wyrzucić. Nie o to prosiliśmy, o czym powiedzieliśmy burmistrzowi. Zgodził się nam pomóc czując jak ta akcja, jeśli skończy się powodzeniem, wpłynie na jego notowania u wyborców. 

Bankiet odbywał się w jednej z restauracji niedaleko centrum. Mimo splendoru z jakim zostało ono wyprawione, burmistrz chciał uniknąć tłumów paparazzo i innych hien, które czekały aby opisać jak włodarz miasta bawi się za pieniądze podatników. Działało to także na naszą korzyść, bo liczba gości nie przekraczała setki. Nie musieliśmy się zbytnio natrudzić aby znaleźć Gusto i Sandersa. W najlepsze stali rozglądając się za kimś. Ubrana jak przystało na przyjęcie, czyli sukienka i szpilki, podeszłam do nich wraz z Voightem, którego po raz pierwszy zobaczyłam w garniturze. Nim dotarliśmy Gusto gdzieś zniknął.

- Kopę lat, Sanders - Hank klepnął go w ramie, mężczyzna lekceważąco spojrzał na mojego szefa i przeniósł wzrok na mnie. 

- Za krótko... - westchnął. Miałam wrażenie jakbym interesowała go tylko ja. A mnie za to interesowało gdzie poszedł jego kompan.

- Mogłeś być pewnym tego, że gdy po wyjściu z paki wrócisz do starych nawyków to i pojawią się starzy znajomi - oznajmił sierżant. Widząc zdenerwowanie Sandersa.

- Tak, nie wiem jak tu się dostaliście, ale czas na was...

- Jesteśmy tu gośćmi tak samo jak ty i twój partner - odpowiedziałam. Miałam dość jego arogancji. - Gdzie poszedł Gusto? 

- Nie wiem, poszukaj, może jest w toalecie? - zadrwił.

Kiwnęłam sierżantowi, że zamierzam spełnić prośbę Sandersa. Trzeba ich było zgarnąć razem. Jeden z pewnością nic by nie powiedział na przesłuchaniu, ale w dwóch można się już zabawić w "Kto pierwszy sypnie, ten zgarnie ugodę". Przeszłam kawałek w stronę kuchni gdy znienacka ktoś pociągnął mnie na bok.

Stałam teraz w ramionach wysokiego ciemnookiego mężczyzny, w garniturze od Gucciego. Na moje oko jakieś czterdzieści lat, ale mogę się mylić. Zarost dodawał mu uroku w moich oczach, ale postarzał go o jakieś pięć lat. Patrzył na mnie z głupim uśmiechem w stylu macho. Przyklejony do mnie jakby na klej nie chciał puścić.

- Przepraszam bardzo, ale nie tak prosi się kobietę do tańca - powiedziałam z naciskiem na ostatnie słowo, bo chciałam się wydostać z jego uścisku. Jego prawa ręka oplotła mnie w pasie jak pnącze. Nic nie mogłam zrobić.

- Nie proszę do tańca - zaśmiał się i poczułam jak coś wbija mi się w szyję. Dotknęłam tego miejsca zdając sobie sprawę, że tracę panowanie nad sobą. Zaczęłam spadać w dziwny dół, który nie miał końca. Ostatnie co zobaczyłam to oczy diabła. 


******


Przed budynkiem stała cała pozostała część wywiadu. Halstead, Upton i Ruzek byli w wozie. Sprzęt działał o niebo lepiej od ostatniego razu, gdy Bonnie szła na akcję. Mimo tego Jay nie był zachwycony tym, że jest tam z Voightem. Detektyw czuł negatywne wibracje swojej partnerki, w których też miał swój udział. Musiał jednak na razie odłożyć prywatne emocje na bok, aby muc chronić oficer i sierżanta. Jednak nie było to takie łatwe. Nie żeby nie ufał sierżantowi, ale chciał wesprzeć Bonnie, albo raczej powstrzymać ją przed głupstwami jakie mogła zrobić. 

Takie właśnie jak rozdzielenie się z Voightem. Nim zdążyli się połapać jej kamera przestała działać. Z Bonnie mieli tylko połączenie radiowe, ale nie odpowiadała na żadne wezwanie. To wzbudziło lęk w policjantach. 

- Voight, widzisz Simpson? Nie odpowiada! - krzyknął do radia Ruzek. 

- Nie - odpowiedział jakby do siebie, rozglądając się. Potem spojrzał na Sandersa. Wiedział, że ten drwi w duchu z niego i jego ekipy. - Gdzie ona jest? - zapytał twardo, ale podejrzany nic sobie z tego nie robił.

- Może utkwiła z Gusto w toalecie? - odparł drwiąco. - Idź sprawdzić - zadrwił kolejny raz. Na takie coś już Voight musiał zareagować. Ku zaskoczeniu Sandersa, jego głowa odbiła się od blatu stolika łamiąc mu nos i wybijając chyba ząb. Hank z całej siły szarpnął za włosy mężczyzny, które i tak były już przerzedzone. - Co jest kur...? - Nie dokończył zdania, gdyż wylądował na ścianie, kuty przez sierżanta. Teraz nie były ważne skandale, a prosta odpowiedz na pytanie, gdzie jest jego policjantka. 

- Simpson, zgłoś się! - powiedział Hank dwa razy do radia, ale cisza w eterze jeszcze bardziej go rozzłościła. - Halstead, otoczcie budynek. 

Nim sierżant wpadł na ten pomysł Jay był już w drodze do tylnego wyjścia. Od razu gdy Bonnie przestała odpowiadać pobiegł w tamtym kierunku. Czuł, że dzieje się coś złego. Gdy dotarł do uliczki, zobaczył jak Bonnie wisi przerzucona przez ramię jakiegoś mięśniaka. Ewidentnie nieprzytomna. 

- CPD! - krzyknął wyjmując broń. - Zatrzymaj się! - jednak on nie zamierzał. Rzucił dziewczynę na siedzenie stojącego niedaleko auta i zamierzał szybko odjechać. Jednak Halstead zdążył dobiec w momencie, gdy ten wsiadał za kierownicę. Wytargał go z wozu i powalił na ziemię. Mężczyzna nie zamierzał się poddać. Odwinął się Halsteadowi tak, że ten upadł na maskę auta. Ta wymiana ciosów trwała dobrą chwilkę, a gdy już zatrzymany leżał na ziemi z rozwalonym nosem, krwawiącym łukiem brwiowym i połamanymi palcami, Jay sprawdził co z Bonnie. 

Leżała blada na siedzeniu nowego audi. Nie reagowała na żadne bodźce, jakby nie żyła. Jayowi stanęły w oczach łzy. To nie tak chciał aby zakończyła się ta sprawa. Ułożył znów Bonnie na siedzeniu słysząc drwiący śmiech zatrzymanego. 

- Z czego się śmiejesz? - zapytał podnosząc go z ziemi. 

- Jeśli teraz mnie nie wypuścisz, ona umrze. 

- Co? 

- Dostała lek, ale dla kogoś zdrowego to trucizna. Jeśli nie podam jej odpowiedniej odtrutki, będzie martwa - wyznał zadowolony, że jego karta przetargowa działa idealnie. Halstead stanął przed ogromnym dylematem. Co miał robić? Nie wyobrażał sobie podjąć takiej decyzji sam.


- Voight! - w słuchawce odezwał się Halstead. Hank już prawie oddał podejrzanego patrolowi. - Mam go, mam też Bonnie, ale...

- Co się dzieje???  - głos jego podwładnego brzmiał nieciekawie. 

- Podał jej coś. Jeśli go nie puszczę, ona umrze - wydukał. 


Cisza radiowa była nieznośna. Działała na korzyść przestępców, bo to znaczyło, że wybrali dobry sposób na szach mat dla policji.  Jay czekał na odpowiedni rozkaz. Chociaż już dawno zdecydował. Nie mógłby żyć, mając świadomość, że Bonnie straciła życie przez niego. 

- Puść go! - usłyszeli zachrypnięty głos w radiu. Halstead przeciął trytki więźnia i odsunął się. 

- Dobry wybór! - ten wskoczył szybko do auta i odjechał. Jednak Halstead nie zamierzał odpuścić. Nim położył Bonnie na siedzenie samochodu, wsunął jej za ubranie nadajnik. To był jedyny sposób aby ją znaleźć. Audi odjechało, a Jay ruszył za nim. Minął przecznicę, dwie, a potem ze skrzyżowania wyjechał tir. Uderzając prosto w bok GMC. 


*******



Ocknęłam się w pustym pomieszczeniu. Po kilku chwilach, gdy mój wzrok przyzwyczaił się do panującego mroku, zrozumiałam, że to magazyn. Nie był zbyt duży, ale przestronny na tyle, że od każdej ściany dzieliło mnie ze pięćdziesiąt metrów. Przywiązana do krzesła trytkami nie mogłam ruszyć się ani o centymetr. Na szczęście nie miałam zakrytych oczu. Czułam suchość w gardle i to jak pył unoszący się w powietrzu drażni moje oczy. Czy to jakaś stara fabryka z chemikaliami? Czułam jakby sam chlor wlewał mi się do gardła. Gdy odzyskałam już więcej sił, postanowiłam uwolnić się z więzów. Nie było to łatwe, chociaż kiedyś ktoś mnie nauczył, jak rozrywać trytki. Trzy, dwa...nabrałam głęboko powietrza, wiedząc że to będzie boleć. Trzy... Już miałam pociągnąć ręce i nogi, ale usłyszałam kroki. W moim kierunku ktoś szedł. Nie wiedziałam kim była ta osoba, ale skutecznie udało jej się mnie wystraszyć. 

- Jesteś jeszcze piękniejsza niż wtedy... - wyłonił się z cienia. Ten mężczyzna z imprezy. Wysoki, z ciemnymi oczami. Oczami diabła. - Chociaż może nie teraz - dodał pokazując na twarzy grymas niezadowolenia. Z pewnością, mój makeup uległ uszkodzeniu. 

- Czego chcesz? - krzyknęłam, ale wyszedł z tego raczej zduszony warkot. 

- Oj, żebyś ty wiedziała, czego ja chcę. Z pewnością, przypomniała by ci się tamta uliczka. 

- Co? - myślałam, że bredzi. Ale wtedy on ze złością podszedł do mnie i przykucnął. Krzesło, na którym siedziałam było niskie, więc byliśmy na tym samym poziomie, mogłam lepiej przyjrzeć się jego twarzy. Te rysy....gdyby nie ten zarost... W mojej głowie znów pojawiło się wspomnienie tamtego wieczoru. Wieczoru z Jayem, gdy go goniłam. Wciągnięta w alejkę, uderzyłam głową o ścianę. Tak przez pewien czas byłam ogłuszona i to co zobaczyłam wtedy było nie do końca wyraźne, a potem ten strzał w głowę. To wspomnienie bardziej sobie dopowiedziałam, niż pamiętałam je czysto. A teraz... gdy widzę te oczy, jak u samego Lucyfera. To on!!! Ale jak to możliwe. - Nie! - szepnęłam. Moja głowa zaczęła wszystko przetwarzać i dochodzić do wniosków, które mogły mnie zabić, nawet bez użycia broni. Jeśli to on był wtedy w alejce, jeśli to on naprawdę wtedy mnie zgwałcił. To mężczyzna, którego zabiliśmy ze Stanem....Był nie winny! Jestem morderczynią! Oczy zaszły mi łzami. Zaczęłam się dusić... A do tego ten szyderczy śmiech! 




to be continued.....

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top