Rozdział 3
Dziś krócej niż zwykle. To jeden z tych rozdziałów "pomiędzy", gdzie możecie dowiedzieć się więcej o losach bohaterów z odległej galaktyki ;).
~*~
Próbowała nie krzyczeć, gdy jeden z żołnierzy ciągnął ją za włosy, a na koniec, gdy już znaleźli się na zewnątrz, rzucił na splamioną krwią i brudną od pyłu kamienną płytę. Przeszedł ją dreszcz bólu; miała w wielu miejscach zdartą skórę, głównie na stopach i dłoniach, ale też poobijane kolana. Dodatkowo, jeszcze w krypcie, gdy wtargnęli tam zbrojni, skopano ją po żebrach. Twarz zostawili nietkniętą, może lord Taralyon sobie tego zażyczył. Z trudem opierała się na dygoczących rękach, bo nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie chciała unosić głowy, nieprzerwanie w jej nozdrza uderzał swąd spalonych ciał, cierpkiej krwi, pyłu ze zniszczonych budynków. Czuła nad sobą obecność wielu osób i słyszała ich donośne rozmowy. Och, jakże byli z siebie zadowoleni! Gdzieś w oddali dotarło do niej żałosne zawodzenie, szybko jednak zostało ukrócone, a biedaczek posmakował wojskowej stali.
Oczy zaszły jej łzami, gdy pomyślała o wszystkich, którzy tego dnia oddali życie w jej imię. Liczyła na to, że chociaż matka i brat zdołali uciec. Z całej siły zacisnęła powieki, próbując wyrzucić z głowy nasuwające się obrazy. Zaledwie jęk wydobył się z jej wnętrza, kiedy to ktoś kucnął tuż przed nią i chwycił ją za brodę.
— Spójrz — usłyszała obślizgły głos Taralyona.
Mogłaby założyć się o wszystkie kosztowności świata, że mężczyzna wykrzywiał usta w szyderczym uśmiechu.
— Spójrz — warknął już znacznie ostrzej.
Ona jednak nie zamierzała mu ustąpić. Nie spojrzy, nie otworzy oczu! Nigdy! Nie...
Zawyła z bólu, gdy mocnym szarpnięciem za włosy poderwał jej głowę ku górze. Mimowolnie kapłanka zobaczyła wszystko, co miała przed sobą. Aż zachłysnęła się powietrzem i zaczęła dusić od wciągniętego dymu. Po zabudowaniach będących częścią kompleksu świątynnego zostały jedynie nadpalone gruzy. Z lewej strony ułożono stos z ludzkich ciał, a jeden z żołnierzy właśnie wzniecał ogień. Niebo zasnute było ciemnymi oparami, ale nagle za plecami lorda buchnął inny płomień i wtedy ich zobaczyła.
Swoją matkę i braciszka.
A właściwie to, co z nich zostało, bo obydwoje leżeli na brzuchach, twarze mieli zmasakrowane i Haevi poznała ich tylko po włosach.
Choć pozbawieni życia, trzymali się za ręce...
Kapłanka zaniosła się żałosnym szlochem. Wyła niczym dogorywające zwierzę. Tym właśnie się stała. Nędzną ofiarą, której zaraz zostanie odebrane życie. Ranna i wyczerpana, nie miała nawet sił, by unieść rękę i dalej walczyć.
Lorda Taralyona ten widok musiał wyjątkowo rozbawić, bo mężczyzna znów wyszczerzył się jak opętany i zaśmiał gromko, niemal spazmatycznie.
— Ostrzegałem, że to się tak dla ciebie skończy. — Przysunął twarz do ucha kapłanki, a ona zamarła. — I na co ci to było?
Spierzchły jej usta i chyba już zabrakło śliny, żeby je nawilżyć. Gardło też miała wyschnięte na wiór i choć z oczu wciąż spływały łzy, to Haevi nawet nie drgnęła.
— A mogłaś mi się po prostu oddać. — Lord przeszedł do szeptu. — I nie marudzić. Jak grzeczna dziewczynka.
Spojrzała na niego kątem oka. Coś się w niej zagotowało.
Lord Taralyon podburzył Imperatora i wojsko.
Lord Taralyon wytworzył dowody przeciwko niej i innym kapłanom, jakoby mieli wraz z niewolnikami wzniecać bunt.
Lord Taralyon zebrał armię i ruszył na główny konwent w stolicy.
Lord Taralyon zamordował wszystkich kapłanów i rodzinę Haevi.
A wszystko dlatego że...
...nazwała jego krew brudną i odrzuciła propozycję ożenku.
Haevi resztkami sił zacisnęła zęby, a zaraz poderwała się w górę i wzięła niespodziewany zamach. Nie wiedziała, co zamierzała osiągnąć. Chciała tylko wyładować ten wrzący w niej, niczym lawa, gniew. Ze świstem machnęła prawą ręką. Celowała w twarz, chyba nawet trafiła... W policzek!
Taralyon, kompletnie zaskoczony, upadł na plecy. Wszyscy otaczający ich żołnierze na chwilę zamarli w gotowości do ataku. Sekundy zdawały się stać wiecznością. Haevi wypuściła nosem powietrze, widząc, jak lord zatrzymał dłonią wojskowych. Wstał powoli, niczym widmo, i pomasował palcami zranione miejsce. Wtedy oczom kapłanki ukazała się potrójny ślad po paznokciach, z którego zaczęła spływać krew. Kobieta uśmiechnęła się szyderczo na ten widok.
Zasłużył so...
Aż zabrzęczało jej w uszach. Chyba nastała noc. A może już świtało? Gdzie się właściwie znajdowała? Tępy ból rozlewał się z okolic szczęki, a kapłanka dodatkowo uderzyła w coś potylicą. Mocny kopniak w twarz sprawił, że zapomniała o otaczającym ją świecie. O zamordowanych towarzyszach, o zniszczonej świątyni, o upokorzeniu.
— Ty jebana dziwko! — Taralyon doskoczył do niej w ułamku sekundy i znowu złapał za tę garstkę włosów, która została na głowie kapłanki. — Kazałbym im wszystkim cię wyruchać, ale nie jesteś tego godna. MASZ BRUDNĄ KREW. ROZUMIESZ?! — wydzierał się tuż obok jej ucha. — BRUDNĄ KREW!
Mimo to, słysząc jego wzburzony ton, nie mogła powstrzymać się od wykrzywiania ust w karykaturalnym uśmiechu. Chyba straciła kilka zębów, a krew spływała jej z nosa, ale Haevi już nie miała siły ocierać twarzy.
— Zabrać ją — rzucił już do swoich żołnierzy i wskazał na coś ręką.
Było jej wszystko jedno. Zdążyła wypełnić swoją rolę. Zdążyła sięgnąć po ostateczne środki.
— Czego się tak szczerzysz?! — warknął jeden z żołnierzy, który ciągnął ją za ręce.
Nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w sylwetki zbrojnych i zgliszcza za nimi. Już nawet nie pisnęła ani się nie skrzywiła, gdy żołnierze wnieśli ją na jakiś stos, a potem przycisnęli jej wyciągnięte nad głową ręce do belki. Końcówką klingi wbijali w jej w dłonie żelazne pręty, to samo zrobili z nogami. Każde kolejne uderzenie było coraz mniej dynamiczne i trafne, ale kapłanka nie wyrywała się. Ból, choć rozlał się po całym ciele, został przez nią odepchnięty na dalszy plan. Z kompletnym szaleństwem w oczach wpatrywała się w dal, a jej twarz zastygła; szeroko otwarte usta ukazywały dziury po utraconych zębach, z licznych ran spływała krew pomieszana z pyłem, a do czoła przykleiły się brudne, pojedyncze pasma czarnych włosów.
— Zapłacicie mi za to — mruknęła Haevi bez cienia emocji w głosie.
Żołnierze, którzy ją przybijali, tylko parsknęli. Jeden z nich zanurzył kawałek drewna w palącym się nieopodal ludzkim stosie i zaraz wrócił. Bez słowa, z obrzydliwą namiastką politowania w oczach, schylił się, by podpalić stos, na którym znajdowała się Haevi. Lord Taralyon znów się zaśmiał i przykładając dłoń do czoła, rzucił:
— Nie martw się, moja droga. Bogowie mają cię w opiece.
Słowa te na powrót rozpaliły w niej gniew. Zadarła głowę, uśmiechnęła się tak szeroko, że aż popękały jej kąciki ust i wrzasnęła:
— PRZYGOTUJ SIĘ NA TO, CO NADEJDZIE. BO NIEWAŻNE GDZIE SIĘ UKRYJESZ, JA CIĘ ODNAJDĘ.
Lord tylko zbył ją machnięciem dłonią i wydął z pogardą wargi. Patrzył jednak, jak płomienie powoli zaczynały lizać stopy kapłanki. Ogień skwierczał, jakby niemal rwał się do pożarcia jej żywcem. Krwawe języki tańczyły wokół niej i choć kapłanka nigdy nie przyznałaby tego na głos, modliła się o szybką śmierć. Odruchowo zacisnęła usta, gdy zdrętwiałe palce u stóp rozgorzały od ognistego podmuchu.
Błagam, niech ktoś mi pomoże...
Na nic jednak zdawały się te czcze prośby, wiedziała bowiem, że na świecie nie miała już sojuszników. Lord Taralyon przekonał Imperatora i wielu innych lordów, że religia została skażona złem, a kapłani odwrócili się od władzy, która ich karmiła. Że pogryźli rękę pana swego. Haevi żywiła tylko nadzieję, że zniszczenie świątyni w stolicy będzie jedynie ostrzeżeniem dla innych konwentów i wojsko nie ruszy na kolejne placówki. Być może to wystarczy, aby uleczyć zranioną dumę Taralyona.
Zaskomlała. Ogień połykał jej nogi, wokół śmierdziało spalonym, skwierczącym ciałem. Wrzasnęła. Ale tylko raz i obiecała, że więcej tego nie uczyni, choćby miała przed śmiercią odgryźć sobie język i udławić się krwią. Ogień był coraz wyżej, a dym stał się już tak uciążliwy, że kapłance pociemniało przed oczami. Zanim straciła przytomność, pomyślała, że wszystko dzieje się szybciej, niż podejrzewała i oblała ją niespotykana błogość.
To koniec tej udręki.
Już mnie nie boli.
Zamknęła oczy, pozwalając, by zalała ją nienaturalna ciemność. Ciemność tak głęboka i lepka, że kapłanka momentalnie zaczęła w niej tonąć, nadaremno próbując zaczerpnąć tchu. Maź wlewała się do gardła i nosa, zaklejała oczy oraz usta, a potem mackami objęła całe ciało swojej nowej zdobyczy i postanowiła już nigdy jej nie wypuścić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top