Rozdział 13
Dzień dobry! Jest to rozdział, którego bardzo się boję - a zwłaszcza reakcji na niego i pewną scenę. Zwykle nie piszę takich ostrzeżeń, ale tym razem uwaga - poniższy tekst zawiera sceny przemocy i może wywołać nieprzyjemne odczucia.
~*~
Zanim zaczęli pokonywać drogę wiodącą już prosto do posiadłości lorda Taraylona, Shivari podzieliła armię na znacznie mniejsze oddziały, aby móc jak najbardziej zbliżyć się do murów i je otoczyć. Szli nocą, za dnia zaś ukrywali się w zagajnikach. Oddziałów było na tyle dużo, że wszystkie skierowano tak, aby okrążyć posiadłość i odciąć uciekinierom drogę. W końcu jednak zagajniki stawały się coraz rzadsze, aż ostatecznie nie było już odpowiednich miejsc na dziennie kryjówki. Ostatniego dnia, po krótkim odpoczynku, ruszyli o świcie.
Zamek znajdował się na tyle blisko, że był już wielkości wyciągniętego kciuka. Oznaczało to jedno – już na pewno ich zauważono.
— Przygotowali defensywę — oznajmij po powrocie jeden ze zwiadowców wysłanych kilka dni temu. Był to szczupły i zwinny mężczyzna, który pod zmienioną postacią świetnie kontrolował przepływ energii, dzięki czemu tracił jej znacznie mniej niż inni. Zdarzały się takie perełki wśród Obdarzonych. — Na murach czekają już strzelcy, mają też ogromne kadzie. Dostrzegłem również kilku kapłanów.
Kapłanów? Oznaczałoby to, że jednak nie wszyscy dawni wyznawcy prawdziwej bogini Shivari kibicowali im w zwycięstwie. Najwyraźniej niektórzy wątpili w to cudowne odrodzenie i postanowili wesprzeć Taralyona. Cóż takiego mógł im obiecać? Czym ich do siebie przekonał? Czyżby już zapomnieli, że to właśnie przez tego człowieka spłonął konwent w Stolicy?
— Głupcy — wyrwało się Shivari na głos. Nie mogła, może nawet nie chciała ukrywać wzburzenia. Poczuła na sobie kontrolne spojrzenie Lucrytii. — Zginą razem z nim. — Nie pozwoli, aby tacy heretycy bezkarnie stąpali po tym świecie.
Lu napięła mięśnie ramion, przez chwilę wyglądała, jakby zamierzała coś powiedzieć, jednak ostatecznie mocno zacisnęła usta.
~*~
Oblężali mury tego samego dnia pod wieczór, gdy powietrze stało się chłodniejsze, a wszelka zwierzyna, nawet ta najmniejsza, czmychnęła przed zastępami Obdarzonych. Noc pulsowała od ich podekscytowanego syczenia, a zgrzytanie ocierających się o siebie, wydłużonych szponów wywoływało ciarki na skórze. Armia, choć podzielona, gotowała się do walki. Czuć było wibrującą energię; jej nagłe skoki i nierówne falowanie. Większość nadal nie umiała kontrolować przepływu, co czyniło ich wrażliwymi na wypalenie. Shivari widziała już takie sceny, kiedy to nierozsądne jednostki zaczerpnęły zbyt dużo mocy z jej podarowanej krwi i nie zważając na ostrzeżenia, po prostu były rozrywane od środka. Cóż, nikt nie powiedział, że tym razem tego unikną.
Na murach faktycznie czekali już uzbrojeni obrońcy, dziwnie cisi, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znaleźli. Prawdopodobnie większość z nich zginie, a jednak wbijali czujny wzrok w armię wynaturzonych kreatur gotowi do wypuszczenia salwy strzał. Shivari, która wraz ze swoim oddziałem ustawiła się przed głównym wejściem – wielką, łukowatą bramą zabezpieczoną teraz metalową zasuwą – wypatrzyła kapłana. To był mężczyzna ubrany w klasyczną, jasną szatę. Przez jakiś czas wpatrywali się w siebie, a ona próbowała zrozumieć jego motywy. Jedno było pewne – zdrada wiary musiała zostać ukarana krwią.
Valen, otrzymawszy znak, podpalił pochodnię za pomocą swojej magii i uniósł ją wysoko ponad głowę. Tak właśnie cały proces poszedł w ruch – kolejny oddział, czekający jakieś pięćdziesiąt metrów po lewej rozpalił swoją pochodnię, a potem kolejny i kolejny. Ognisty znak zatoczył koło wokół murów i zaczęła się jatka.
Obdarzeni, krzycząc w niebogłosy gardłowym tonem, ruszyli na mury. Ich szpony, choć wyjątkowo twarde i ostre, nie mogły przedrzeć się przez kamień, więc od razu przystąpili do wspinaczki. Na dole zostali tylko ci, którzy jeszcze próbowali pokonać bramę.
Naturalnie wypuszczono salwę płonących strzał, przed którą Shivari ochroniła siebie oraz Valena i Lu magią. Błękitna, kulista powłoka rozpostarła się nad nimi niczym parasol, a strzały odbiły się od niej jak niewinne wykałaczki i pospadały na ziemię. Niewielki płomień zajął kawałek trawy tuż obok nich, lecz Valen, przeklinając pod nosem, zadeptał to butem.
Bogini, nawet nie schodząc ze swojej śnieżnobiałej klaczy, rozejrzała się dookoła, by oszacować straty. Wielu Obdarzonych faktycznie oberwało strzałami, nie była to jednak dla nich broń śmiercionośna. Taki ogień nie mógł strawić wzmocnionych, wypełnionych magią ciał. Mógł jedynie zadać niewielkie obrażenia.
Shivari kątem oka zauważyła na murach jakiś ruch, potem znaczne poruszenie i brzęk metalu. Przechylono ogromne kadzie i coś czarnego zaczęło spływać wzdłuż murów. Oblepiło wpinających się, a potem skapywało na ziemię, by naznaczyć również tych czekających na swoją kolej do wspinaczki. Podniósł się wrzask niezadowolenia.
Valen prychnął pod nosem, Lu syknęła, ale oni też z pewnością zdawali sobie sprawę, z czym przyszło im się zmierzyć.
Smoła.
Być może płonące strzały nie zadawały rozległych obrażeń, ale to... To mogło...
— Teraz! — wydarł się ktoś na murze.
Stojący tam kapłan wykonał ręką okrąg w powietrzu, a potem cisnął nią przez środek, jakby popychał powietrze. Z jego rozwartej dłoni skierowanej w dół wystrzeliła kula ognia. Shivari zamarła.
Nie. Nie. Nie...
Wrzask, jaki usłyszała wtedy noc, przypominał przejeżdżający po szybie gwóźdź. Tyle że głośniejszy. Milion razy głośniejszy. Lu zatkała palcami uszy i aż zginęła się w pół. Śnieżnobiała klacz stanęła dęba, wymachując przednimi kopytami. Shivari zamigotały przed oczami niezliczone gwiazdy na atramentowym niebie, gdy wyrwana z siodła, upadła na plecy. Sapnęła.
Na Bogów...
Wokół murów rozciągał się ognisty pierścień złożony z jej płonącej armii. Obdarzeni wili się w straszliwych konwulsjach bólu. Płomienie wzmocnione magią kapłana pożerały ich ciała żywcem i choć mogli wytrzymać wiele, to było już zdecydowanie za dużo. Tuż obok przebiegł niemal na oślep jeden z nich, a potem wpadł prosto na wóz zaopatrzeniem, który w oka mgnieniu zajął się ogniem.
Shivari patrzyła, jak armia, którą budowała przez ostatnie dziesięć lat, jej obdarzone dzieci, spalają się z rąk tego samego mężczyzny, który przed laty...
Który przed laty zrobił dokładnie to samo jej konwentowi. Jej przyjaciołom, jej bliskim, jej matce i bratu...
Podniosła się z ziemi i mocno zacisnęła pięści, niepotrzebnie pozwalając zbyt długim paznokciom przebić skórę. W podbrzuszu rozgorzał jej własny płomień. Płomień nienawiści.
Pozwoliła, by wściekłość przyniosła jej upragnioną moc, która rozlała się po całym ciele wraz z falą przyjemnego ciepła. Pulsowanie znów napełniło każdą komórkę i było zupełnie tak samo jak tamtego dnia, gdy Shivari zgładziła Panów. Moc wrzała w niej niczym dziki koń wymachujący grzywą, by zaraz ruszyć w szaleńczy bieg. Skrząca energia otuliła ciało bogini, a ta wyminęła towarzyszy i zaszarżowała prosto na bramę. Na skórze wyrosła kryształowa powłoka imitująca zbroję, była jednak na tyle elastyczna, że nie krępowała ruchów. Mimo tej elastyczności, impet, z jakim Shivari natarła na główne wejście, nie nadkruszył nawet kawałka.
Bogini warknęła niczym dzikie zwierzę, mierząc się na spojrzenia ze zbrojnymi już po drugiej stronie murów. Ich ciężkie zbroje brzęczały, gdy skoczyli do ataku, a każdy z nich próbował nadziać ją na swój miecz. Była pierwsza. Kryształowe kolce wystrzeliły z jej ciała we wszystkie strony i bez problemu odnalazły śmiercionośną drogę. W ten sposób Shivari oczyściła dziedziniec, umożliwiając Obdarzonym, którzy nie zostali spaleni, by mogli wtargnąć do środka.
Ona jednak musiała jeszcze policzyć się z kapłanem. Zauważyła go, odwróconego do niej przodem, i choć wciąż stał na murze, kilkanaście metrów nad nią, to nie zamierzała dać mu wystarczająco czasu, aby i ją spopielił. Jej szpony również pokrywała kryształowa powłoka, wręcz idealna do wspinaczki i...
Shivari była zaledwie w połowie drogi na górę, gdy zaczęto przekręcać kadź w jej stronę i naciągać strzały na cięciwy. Wiedziała jednak, że mogła ten odcinek pokonać znacznie szybciej niż jej podwładni i pokrzepiona tą nową myślą wzięła głęboki przysiad, a potem mocno się odepchnęła. Wystrzelona w powietrze zdecydowanie zaskoczyła oponentów. W ciągu ułamka sekundy zdążyła zauważyć na twarzy kapłana bezdenny niepokój, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Gdy już znalazła się na szczycie murów, nawet nie czekała na atak ze strony stacjonujących tam żołnierzy; przebiła ich na wylot kolcami, a potem podeszła do kapłana. Mężczyzna całkowicie skamieniał. Jego twarz oświetlały płomienie z ognistego kręgu wrzeszczących Obdarzonych – była to twarz blada, pozbawiona wyrazu, ale oczy skrywały przerażenie.
Shivari chwyciła kapłana za gardło.
— Za zdradę wiary skazuję cię na śmierć — syknęła. Nie mogłaby odpuścić komuś takiemu jak ten bluźnierca!
Kapłan jęknął wybudzony z otumaniającego transu i odruchowo zacisnął palce na jej sztywnej ręce. Shivari była jednak nie do ruszenia, nieugięta i bezlitosna. Mocno zacisnęła dłoń, pozwalając, by szpony przebiły skórę, a siła zmiażdżyła krtań zdrajcy. Ciało upadło na ziemię z głuchym tąpnięciem. Dopiero wtedy bogini odetchnęła; zrobiło jej się lżej na sercu, jakby nagle pozbyła się ciężaru decyzji. Postąpiła słusznie, bo przecież właśnie taki los należał się zdrajcom. Tego nie należało kwestionować. Wszyscy kapłani, którzy dołączyli do niej w ciągu ostatnich lat, byli dziećmi bożymi. Jej dziećmi.
Zeskoczyła z muru na dziedziniec. Oddziały Obdarzonych, którzy uniknęli ognia, przedzierały się w głąb posiadłości i szturmowały zamek. Nawet stąd było słychać rozpaczliwe krzyki dobiegające ze środka i nie stłumiły ich zimne, stare kamienie, które zapewne już dawno nie widziały takiego rozlewu krwi.
Shivari ruszyła za swoimi dziećmi wyznaczoną przez nie ścieżką ze zmasakrowanych ciał. Szlak zaczynał się od martwych członków zamkowej straży dzierżących niegdyś halabardy, ale w środku zamku, gdy kobieta pokonywała długie, słabo oświetlone korytarze, ciała nie były odziane w zbroje. Kobiety ubrane jak pokojówki, mężczyźni w bawełnianych szatach czy poszarpane stroje ogrodników. Niektóre ciała były tak zmasakrowane, że ledwie przypominały ludzi. Krwawa droga ciągnęła się aż do głównej sali audiencyjnej, z której dobiegały zdeformowane, gardłowe odgłosy. To Obdarzeni świętowali swoje zwycięstwo, wykrzykując własne hasła.
— Mahra! — padło w staroalaryskim, gdy tylko Shivari przekroczyła próg.
— Mahra, mahra! — odezwały się kolejne głosy okrzykiem pełnym zadowolenia.
„Matka". Ona ich tego nie nauczyła. To musiała być sprawka Valena.
Shivari skinęła głową, czujnie rozglądając się po pomieszczeniu. Wysokie na chyba osiem metrów sklepienie zdobił rozłożysty, kryształowy kandelabr. Światło księżyca wpadało przez otworzone okno i odbijając się od zdobień, oświetlało całą salę. Na ścianach powieszono liczne malowidła przedstawiające krajobrazy łudząco podobne do terenów Złotej Niziny. Na samym końcu, na piedestale, stał piękny tron obity skórą i futrem. Fikuśnych, złotych wykończeń mógłby pozazdrościć nawet sam Imperator.
Bogini chciałaby ukraść choć odrobinę więcej czasu, aby zwiedzić całą salę, musiała jednak rozprawić się z ostatnią osobą. Na kamiennej posadzce, tuż przed tronem, leżał ON. Lord Taralyon. Kobieta ominęła go spokojnym, wręcz nonszalanckim krokiem i rozsiadła się na tronie, aby móc napawać się tym widokiem z najlepszego możliwego miejsca. Coś ukłuło ją w sercu na myśl, że być może lord już nie żył. Jego ciało zdobiły rany, a z ubrania ostała się na nim jedynie poszarpana koszula. Chciała wstać i sama to sprawdzić, już nawet chwyciła za podłokietniki, aby się podnieść, ale lord kaszlnął, więc z ulgą mocniej wbiła plecy w oparcie.
Zanim zdążyła zdecydować, co dalej, do sali niemal wbiegł Valen z Lucrytią. Dobrze, bardzo dobrze. Powinni być świadkami pokazu sprawiedliwości. Shivari machnęła ręką w kierunku stojącego najbliżej niej Obdarzonego, a ten chwycił Taralyona za ramiona i uniósł go do klęczek. Zapragnęła, żeby ta słodka chwila trwała jak najdłużej, bo oto role w końcu się odwróciły – teraz to ten żałosny robak klęczał przed nią w oczekiwaniu na śmierć. Na pewno wiedział, że nie zostało mu za dużo oddechów do wzięcia, więc powinien cieszyć się każdym z nich. Uśmiechnęła się pod nosem, z trudem ukrywając ekscytację. Moc wrzała w niej jak nigdy dotąd. Rozpalała nawet najczulsze miejsca, muskała łono elektryzującymi podmuchami i czule pieściła piersi. Energia pulsowała na krańcach opuszków, łaskotała płatki spiczastych uszu, zbierała się w podbrzuszu, błagając o uwolnienie.
Lu przemknęła pomiędzy Obdarzonymi i stanęła z lewej strony tronu, a Valen, klasycznie, po prawicy. Odchrząknął, zwracając na siebie uwagę Taralyona i chociaż trochę uciszając Obdarzonych.
— Lordzie Taralyonie — zaczął i chyba celowo przeciągał sylaby, bo to nie było w jego stylu, nawet kiedy zadzierał nosa. — W imieniu mojej najjaśniejszej pani za twoje uczynki skazuję cię na śmierć.
— Pierdolę twoją panią!!!
Shivari głośno wciągnęła powietrze nosem, ale Valen ją wyprzedził i dał znak Obdarzonemu. Ten smagnął lorda po plecach kijem, który prawdopodobnie był pozostałością po halabardzie. Rozległo się głośne zawodzenie.
— Okaż więcej szacunku. Jesteś niegodzien, by oddychać tym samym powietrzem co ona.
Nastała cisza. Taralyon zwiesił głowę, zadrżały mu raniona, w końcu wyszeptał:
— Dlaczego...? Cóż takiego uczyniłem?
Shivari długo czekała, by odpowiedzieć mu na to pytanie. Rozsiadła się wygodniej na tronie, założyła sobie nogę na nogę i rzekła:
— Bo masz brudną krew.
Mężczyzna błyskawicznie uniósł wzrok i ich oczy się spotkały. Mogła wyczytać z nich bardzo dużo i już była pewna, że właśnie zdał sobie sprawę, z kim rozmawiał. Zadrżała mu górna warga.
— Ty... T-to niemożliwe. Widziałem, jak umierasz!
— A ja obiecałam ci, że powrócę i dokonam mej zemsty. Bardzo dobrze pamiętam tamten dzień. — Te obrazy na zawsze wyryły się w jej pamięci i choć odziedziczyła nowe ciało, to nie utraciła wspomnień. Taralyon zbezcześcił konwent, najświętsze miejsce, bez mrugnięcia wymordował kapłanów. A wszystko to w ramach głupiej zemsty za obelgę rzuconą kilka lat wcześniej.
— Pierdol s...
Lord otrzymał siarczysty cios kijem prosto w potylicę. Trysnęła krew. Obdarzony przymierzał się do kolejnego uderzenia, ale Shivari powstrzymała go gestem rozpostartej dłoni.
— Myślałeś, że jesteś nietykalny? Że twoje czyny ujdą ci na sucho? — Wstała i kontynuowała znacznie donośniejszym głosem, który niósł się po całej sali: — Przelałeś niewinną krew. Splunąłeś na wiarę swoich przodków. Jesteś heretykiem! — Zamilkli nawet najbardziej rozbawieni Obdarzeni. — I spłoniesz na stosie jak heretyk!
Zapadła grobowa cisza. Taralyon patrzył przed siebie wytrzeszczonymi oczyma, jakby nagle postradał zmysły i nie rozumiał wypowiedzianych słów. Zaczął otwierać, to zamykać usta, przypominając rybę wyjętą z wody. Jeszcze kilka dni temu żył tu niczym król i nie martwił się problemami dnia codziennego, a jego największym zmartwieniem był nieudany podwieczorek. Nadszedł jednak dzień zapłaty.
Shivari uznała, że to chyba właściwy moment, aby zbudować dla lorda wyjątkowy stos na piedestale, ale nagle rozległy się wesołe powarkiwania od strony bocznego korytarza. Przez niewielkie drzwi weszło do sali dwóch Obdarzonych trzymających za ramiona jakieś dziewczę. Zaciągnęli ją na środek, aby była dla wszystkich dobrze widoczna. Taralyon, na jej widok, aż jęknął i zerwawszy się na równe nogi, przez chwilę chyba nawet myślał, że zdąży do niej dobiec. Otrzymał kopniaka w plecy, który sprowadził go na powrót do parteru.
— Kto to? — zainteresowała się bogini.
— To jego córka, moja pani — syknął Obdarzony, szarpiąc dziewczyną, jakby to miało potwierdzić te słowa. — Znaleźliśmy ją ukrytą w spiżarni.
Kilku Obdarzonych oblizało się na jej widok, niektórym oczy aż błysnęły z nowej ekscytacji. Taralyon przeciągle jęknął, gdy córka zaczęła do niego wołać.
— Możesz zabić mnie, ale ją zostaw w spokoju! — rzucił, najwidoczniej zebrawszy nowe pokłady energii.
Jeszcze śmiał jej rozkazywać! Niedoczekanie jego.
— Dziewczyna nie uczyniła nic złego — niespodziewanie szepnęła jej na ucho Lu. Było to dziwne nawet jak na nią. Zwykle nie wtrącała się w decyzje zwierzchniczki.
— Nie jesteś na pozycji, aby stawiać żądania — odpowiedziała Shivari, ignorując Lu i jej widocznie napięte mięśnie ramion. Rozejrzała się po swoich obdarzonych dzieciach; większość z nich spoglądała to na nią, to na córkę lorda, jakby czekali na werdykt i pragnęli tylko jednego – chaosu. Byli jak wygłodniałe ogary, którym po polowaniu tylko zaostrzył się apetyt.
— Haevi, błagam! Nie ona... Nie...
Shivari spoliczkowała go wierzchem dłoni.
— Moja pani... — Lu przeszła do niemal błagalnego tonu. — Dziewczyna, ona... To tylko niewinna osoba.
Matka i braciszek też byli niewinni, a jednak skończyli zamordowani i spopieleni. Taralyon trzymał Shivari za włosy, każąc patrzeć na swoje dzieło, na zgliszcza i pożogę. Sprawił, że swąd spalonych ciał wciąż śnił jej się po nocach, że wciąż czuła go nawet w blasku słońca. Czuła ten odór na skórze, na ubraniach, na pościeli... Perfidny uśmiech lorda odnajdywała nawet w falującej tafli jeziora. Pragnęła, by cierpiał jak ona, by czuł tę przemożną rozpacz.
Wróciła do tronu i ponownie się w nim rozsiadła. Straszne obrazy nie znikną z pamięci, ale chociaż mogła odrobinę ulżyć sobie w cierpieniu.
— Nie rób tego — stęknęła Lucrytia, zebrawszy się na odwagę, by chwycić protektorkę za ramię.
Ta jednak wymieniła z Obdarzonymi, którzy schwytali dziewczynę, porozumiewawcze spojrzenia i wolno skinęła głową. Po sali rozszedł się zniekształcony syk wywołany podekscytowaniem.
— SHIVARI! — wrzasnęła Lucrytia.
Męscy Obdarzeni rzucili się w kierunku blondwłosej nagrody. Szponiastymi łapskami zerwali z niej ubrania, raniąc ją przy tym i wykręcając jej kończyny na różne strony. Valen nakazał Obdarzonej niebiorącej w tym udziału, by odwróciła Taralyona przodem do córki. Ona płakała, a on krzyczał jej imię, próbując wyrwać się z uchwytu, gdy oddział przemienionych ludzi na zmianę gwałcił jego córkę.
Warkot, pisk, posapywanie, żałosne zawodzenie lorda, głośne, pełne ekstazy dyszenie Valena... To wszystko zlało się w jedno, tworząc kakofonię, która z jakiegoś powodu wywołała w bogini dawno upragnione spełnienie. Teraz to Shivari niosła śmierć każdemu, kto się jej nie podporządkował. Gdy zasiadła na tym tronie, gdy ujrzała gębę swojego wroga, gdy zrozumiała, że zależało mu na córce – wnet odeszły wszelkie pragnienia o ucieczce i porzuceniu swoich obdarzonych dzieci. Ktoś tak potężny jak ona nie mógł po prostu uciec, musiała dokończyć swoje dzieło. Dziś Taralyon, jutro Imperator.
Aż uśmiechnęła się na myśl o takim planie. Imperator też był winny jej krzyw i jego również należało ukarać. Zmanipulowany czy nie, pozwolił, by zniszczono święty konwent w stolicy. Imperator też był heretykiem.
— Już wystarczy... — szepnęła Lucrytia, nieco odsuwając się w tył. Odwróciła głowę w bok.
Nie wystarczyło. Po wszystkim skręcono dziewczynie kark i rzucono jej ciało przed oblicze ojca. Już nawet nie płakał; wszystkie wylane łzy wyschły mu na policzkach, a jego gardło nie mogło dalej pracować. Zawisł nad martwą córką z szeroko otwartymi ustami i to był widok, który przyniósł Shivari najsłodsze poczucie wypełnienia zemsty.
Następnie wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Na dziedzińcu zbudowano pokaźny stos. Stanął tam nie kto inny jak Lord Taralyon, cichy i pozbawiony uczuć – jak pusta skorupa. Człowiek, któremu odebrano wszystko, bo on sam również odebrał wszystko komuś innemu.
Nawet nie krzyczał, gdy ogień trawił jego ciało, tylko Obdarzeni bez przerwy skandowali imię swojej matki i skakali wokół stosu, świętując zwycięstwo. Choć odnotowali większe niż zakładano straty w ludziach, to zasłużyli na odpoczynek, więc pozwolono im wybrać sobie kwatery. Nie wszyscy mieszkańcy zamku stracili tej nocy życie, bo część służby skryła się w piwnicy. W zamian za okazanie łaski, zostali odesłani do dalszej pracy. Rzecz jasna nikt nie odrzucił takiej propozycji.
Po spektaklu na dziedzińcu z udziałem płonącego Taralyona Shivari wróciła do głównej sali. Nie chciała rozstawać się z nowym, ulubionym tronem, tak zaskakująco wygodnym i pasującym do niej. Tron Imperatora zapewne był jeszcze przyjemniejszy...
Dołączyła do niej Lucrytia. Weszła do pomieszczenia ze zgarbionymi ramionami, miała nierówny chód, a spojrzeniem uciekała w bok. Oczywiście, że ostateczne rozwiązanie nie przypadło jej do gustu, ale jej zdanie się teraz nie liczyło. Shivari, poczuwszy się komfortowo przy dziewczynie, wróciła do ludzkiej postaci i głośno odetchnęła. Zużyła więcej energii niż planowała.
— To był długi dzień. Chodź, ogrzej się przy palenisku. — Wskazała ręką na kominek, a Lu powoli doń podeszła.
— Dlaczego...?
Shivari próbowała przechwycić jej wzrok, więc rzuciła:
— Dlaczego ta dziewczyna musiała cierpieć? Przecież to oczywi...
— Wcale nie musiała! — Lu w końcu zadarła głowę, a w jej oczach czaił się niebezpieczny błysk. — Mówiłaś, że nikt inny nie musi umierać, że tylko on! Chciałaś odejść.
Bogini westchnęła.
— Zmieniłam zdanie. Taralyon musiał poczuć to, co ja. Inaczej to wszystko nie miałoby sensu. — Powoli wstała z tronu i podeszła do uchylonego okna, żeby zaczerpnąć do płuc świeży powiew powietrza. Zaczynało świtać. — To dopiero początek, Lu. — Usłyszała za sobą ruch.
— O czym ty mówisz...?
— Możemy osiągnąć tak wiele! — Dumnie otaksowała wzorkiem okolicę na zewnątrz. Tereny naprawdę były piękne, bujne w roślinność i sam ich widok przynosił ukojenie. — Stworzymy nowych Obdarzonych, odbudujemy armię, wyszkolimy ich, aby lepiej kontrolowali energię, aby się nie wypalali. A potem... — Aż zachłysnęła się powietrzem. — Potem ruszymy na stolicę. A kiedy już zasiądę na tronie Imperatora...
— Nie mówisz poważnie.
Shivari nawet nie musiała się odwracać, żeby wyczuć niezadowolenie Lu. Jej twarz była zapewne wykrzywiona i choć dziewczyna zwykle nie pokazywała emocji, tak teraz wstąpił w nią jakiś demon.
— Śmiertelnie poważnie. Zamierzam zostać Imperatorką. A wtedy wszystkich heretyków czeka kara.
Rozległo się tupnięcie i kroki. Lu stała tuż za nią. Trwały tak przez kilka sekund; w kompletnej ciszy, analizując. Shivari nadal nie mogła oderwać spojrzenia od krajobrazu – gdyby nie jej nowa misja, mogłaby zostać tu już na zawsze. W końcu otworzyła usta, by powiedzieć:
— A ty...
I wtedy poczuła przeszywające zimno. Głos ugrzązł jej w gardle, straciła dech i nie mogła już zaczerpnąć porannego powietrza. Równie szybko jej ciało rozgorzało od palącego bólu i kiedy zwróciła wzrok na swoją klatkę piersiową, ujrzała wystający z niej sztylet. Wolno się odwróciła.
— Lu... Dlaczego?
Lucrytia się wycofała, patrząc z paniką, a może nawet trochę przepraszająco na swoje dzieło.
— Ja musiałam, rozumiesz?! Musiałam cię powstrzymać!
Z rany spływała lepka, gorąca krew. Shivari odkaszlnęła, rozbryzgując ją na ziemi i ubraniach. Nogi ugięły jej się w kolanach i runęła w dół. Jedynym ratunkiem był powrót do boskiej formy i kiedy chciała pobudzić energię do działania, ta odmówiła jej posłuszeństwa. Obieg został naruszony, w ciele rozgorzała istna bitwa między bólem, ulatująca krwią a mocą.
— Ty mała, podstępna... Powinnam była... — kolejne kaszlnięcie — zabić cię jak twoich rodziców. Byłam zbyt... ła-łas...
Uderzyła policzkiem o kamienną posadzkę. Obraz rozmazywał jej się przed oczami, słyszała tylko oddalające się dudnienie. To Lu. To chyba ona. Chyba uciekała.
Czy tak właśnie wyglądał koniec? Po tym wszystkim, co udało się osiągnąć? Być może właśnie na to zasłużyła sobie Shivari. Splamiła ręce krwią, pozwoliła, by zemsta ją pochłonęła i nadszedł jej własny czas zapłaty. Ale czy istniało coś słodszego niż śmierć po ukaraniu wrogów? Oblała ją fala przemożnego zimna. Kobieta nie mogła poruszyć nawet palcami, nie czuła ich.
Och, słodka śmierci.
Shivari postanowiła powitać ją z otwartymi ramionami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top