Rozdział 9
Pozostawmy na chwilę sprawy HIT-u i dzieciaków, a wróćmy do Shivari. Chcę, żebyście lepiej poznali ją oraz jej motywacje. Jestem niezmiernie ciekawa, jakie emocje wywołają w Was poczynania bogini. Mam wiele obaw co do nadchodzących wydarzeń (oraz reakcji na nie), ale do odważnych świat należy!
Pierwsze tygodnie po Przebudzeniu – jak lubiła to nazywać – spędziła na kontemplacji. Siadała przy oknie w pomieszczeniu sypialnianym należącym poprzednio do matki Lucrytii i wyglądała przez okno na podwórze. Ludzie, choć byli już wolni, wciąż pracowali, jakby nie potrafili odciąć się od poprzedniego życia i nie znali niczego innego niż praca bez wynagrodzenia. Mówili, że teraz robią to dla niej.
A ona na razie nie potrafiła nic zrobić, nawet wrócić do swojej ludzkiej postaci. Zastanawiała się nad tym, co uczyniła. Że dokonała tych wszystkich morderstw.
I zupełnie się nie kontrolowała.
Zawładnięta żądzą zemsty, a w końcu wyzwolona po dziesięciu latach, pragnęła tylko krwi, pożogi, zniszczenia... Zdążyła już ochłonąć i pożałować tego, co uczyniła. Wszystkie jej czyny i słowa z tamtego pamiętnego dnia były podyktowane emocjami. A jednak...
Nie umiała wyzbyć się tego potwornego uczucia samozadowolenia. Tej ulotnej euforii wywołanej w momencie, kiedy odbierała kruche życie. Wciąż czuła zalążek jej smaku. Wciąż mrowiło ją pod skórą na samo wspomnienie o ciałach Panów padających jeden za drugim na ziemię.
„Czy stałam się potworem?".
Nie, na pewno nie, to dało się kontrolować.
Przecież zależało jej tylko na lordzie Taralyonie, tylko on miał cierpieć za to, co zrobił jej i całemu konwentowi. Niczego nie pragnęła bardziej, ale nie miała żadnego planu. Nie wiedziała, gdzie lord obecnie przebywał, jakimi osobami się otaczał albo czy w ogóle żył. Tak wiele niewiadomych...
Od Przebudzenia Shivari nie dopuszczała do siebie nikogo z wyjątkiem Lucrytii, która to przez cały czas tkwiła skulona i zapłakana w kącie sypialni. Nie odzywała się, prawie nie jadła. Bogini czasem do niej mówiła, ale jeszcze nie otrzymała żadnej odpowiedzi, nawet mruknięcia. Z całej rodziny Panów tylko ją zostawiła przy życiu. Sama nie wiedziała dlaczego. Być może rzeczywiście chciała jej pokazać ten nowy, lepszy świat lub powstrzymywały ją wyrzuty sumienia. Pozostawienie świadka równało się niebezpieczeństwu, ale po prostu nie mogła zmusić się do kolejnego morderstwa.
I to na dziecku!
Od zawsze miała słabość do dzieci, pragnęła mieć całą gromadkę pociech, lecz jako Najwyższa Kapłanka musiała stawiać na piedestale konwent, dopiero potem rozmnażanie. Przywódczynie konwentu w stolicy od trzystu lat, czyli od czasów powstania Imperium, same wybierały partnerów, którzy spłodzą im potomka. Byli to zwykle mężczyźni ze szlachty czy nawet z rodu imperialnego.
Taraylon od samego początku nie wchodził w grę, jego pozycja była za niska, krew za słaba. Shivari potrzebowała kogoś potężniejszego, kto tylko umocni władzę konwentu.
A jak to się skończyło, każdy wiedział od dziesięciu lat...
Mimo to nie żałowała swojej decyzji. Nie chciała wychodzić za mąż, bo mariaż był niezgodny z jej święceniami. Wyznawcy Shivari nie mogli wiązać się z ludźmi więzami małżeńskimi, ich los na zawsze został przypieczętowany i związany z boginią.
Teraz sama była wcieleniem bogini. Nie, zaraz... Chyba nie do końca rozumiała, czym się stała po wypiciu tamtej legendarnej fiolki. Krew była ukryta w konwencie od pokoleń i tak naprawdę nie wiedziano, do kogo należy.
Shivari zyskała ogromną moc, przyjęła imię bogini, słyszała, jak byli niewolnicy okrzyknęli ją kolejnym wcieleniem. Na razie nie zamierzała wyprowadzać ich z błędu.
W dniu przesilenia letniego dostrzegła na podwórzu jakieś zamieszanie. Do posiadłości przybyła dwójka kapłanów – kobieta i mężczyzna – ubranych w zwiewne, białe szaty. Z kapturami zarzuconymi na głowy i dłońmi ukrytymi w rękawach, skłonili się do witających ich chłopów, a potem o czymś z nimi rozmawiali. Domyśliła się, co było tematem, kiedy wszyscy odwrócili się w stronę okna i zaraz ruszyli dalej, pod drzwi pałacyku.
Niedługo później rozległo się ciche pukanie.
— Wejść.
Chłop, ewidentnie zmieszany i uciekający spojrzeniem na swoje stopy, wydukał:
— Mo-moja pani, przybyli d-do ciebie...
— Wpuść ich.
Odetchnął z ulgą, zrobił przejście dla kapłanów, a potem czmychnął na korytarz. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, kapłani ukłonili się tak nisko, że czołem niemal dotykali kolan. Pierwszy odezwał się mężczyzna, odważnie spoglądając bogini w oczy:
— Nazywam się Valen, moja pani, a to Kaera. — Wskazał na towarzyszkę. — Przybywamy z wioski Drahara.
Dziesięć dni drogi stąd, daleko.
— Ruszyliśmy, jak tylko przyniesiono nam wieści o twoich czynach, najjaśniejsza.
Shivari zwęziła oczy. Kapłani ani razu, nawet przelotnie, nie zerknęli w stronę skulonej, trzęsącej się Lucrytii. Cała ich uwaga była skoncentrowana na bogini.
— Musieliśmy się przekonać, czy to prawda, co powiadają chłopi. Czy to prawda, że wyłoniłaś się z ciała dziecka i poprowadzisz nas w stronę świetlanej przyszłości.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wolała zachować milczenie podszyte fałszywą wyższością. O ile jako-tako ufała byłym niewolnikom, tak tym kapłanom ani trochę.
— Pani... — mężczyzna zrobił krok w przód — jesteśmy tu, by ci służyć.
— Nie potrzebuję waszej służby — warknęła bez zastanowienia.
— Pani — w głosie kapłana pobrzmiewała protekcjonalność — ależ potrzebujesz. Kaera studiowała geografię i kartografię, a ja liznąłem kilka ksiąg spod pióra Wielkiego Asariona.
Asarion, pierwszy Imperator, wraz z kapłanką Rinnah podbił Alarys. Napisał wiele tekstów o swoich podbojach, a jego nauki są przekazywane z pokolenia na pokolenie w środowisku wojskowym. Wszyscy generałowie muszą zaznajamiać się z wywodami Asariona.
Shivari zrozumiała, do czego zmierzał kapłan. Postanowiła posłuchać jego propozycji.
— To tylko kwestia czasu, aż przybędą tu inni lordowie zaniepokojeni straszliwymi plotkami z prowincji Cata. Niedługo całe Imperium pozna prawdę. Co wtedy zrobisz?
— A ty, Valenie, zapewne masz już jakiś pomysł.
— Naturalnie, moja pani. Nie przyszedłbym z pustymi rękoma. — Wykrzywił wąskie usta w pozornie dobrotliwym uśmiechu. — Kaero, pokaż pani.
Kaera posłusznie wyciągnęła kilka pożółkłych zwojów z sakwy przerzuconej przez ramię. Rozłożyła je na stole; były to mapy przedstawiające prowincję Cata oraz otaczające ją tereny.
— Musisz pokazać się ludziom — Valen wykonał palcem okrąg wokół Caty — zdobyć ich serca, zdobyć poparcie. Mamy przewagę, bo to najdalej wysunięty teren w Imperium.
Shivari zmarszczyła czoło na słowo „mamy". Kapłan był pewny siebie, może nawet zbyt pewny, ale również cwany. Na razie postanowiła trzymać go przy sobie.
— Żyje tu wielu chłopów i niewolników, to ich musisz sobie podporządkować. Dzięki nim zyskasz przewagę liczebną i nawet lordowie z pobliskich prowincji nie podniosą na ciebie najmniejszego palca.
Wolno pokiwała głową. Kapłan miał rację, kończył jej się czas. W pojedynkę niczego nie osiągnie, potrzebowała konkretnego, dalekosiężnego planu. I sojuszników. Na razie postanowiła zachować tę dwójkę przy sobie i przystąpić do działania. Przecież nie mogła w nieskończoność ukrywać się w posiadłości ojca Lucrytii i choć istniała szansa, że kapłani okażą się najzwyklejszymi szpiegami, to pocieszała ją myśl, że była od nich potężniejsza, że nie mogli jej zagrozić. Przynajmniej nie teraz.
~*~
Już kolejnego dnia przeszli do realizacji planu. Zwołano na podwórze wszystkich byłych niewolników, a Shivari wyłoniła się z domu odziana w swój błękitny całun mieniący się brokatem niczym gwiazdy na nocnym niebie. Z zadziwiającą pokorą wysłuchała wszystkich rad Valena – o tym, żeby kroczyć powoli, z godnością, żeby nie pokazywać emocji, oddzielić swoje boskie lico od zwykłych śmiertelników, nie reagować na potencjalne zaczepki, nie pozwolić się dotykać.
I wszystko to zrobiła.
Stanęła w środku okręgu uformowanego z zaciekawionych ludzi. Przemknęło jej przez myśl, że z każdym dniem robiło się ich coraz więcej, jakby kuszeni samą plotką o odrodzonej bogini przybywali z sąsiednich wiosek. Było to niepokojące, ale również... pokrzepiało serce. Bo przecież o to im chodziło, nieprawdaż? Mieli zebrać jak największą liczbę wyznawców i otoczyć się nimi jak murem.
Shivari zastygła, a widownia, choć uspokajana przez kapłanów, wciąż wiwatowała jej imię, wymachiwała rękoma, czy próbowała wyrywać się w przód. W końcu Kaera odnalazła w tłumie twarze rodziców bogini i zwinna niczym jaszczurka pośród kamieni, wyciągnęła ich na środek. Byli w stanie jedynie wymieniać się pytającymi spojrzeniami, a przy tym nie zaszczycić ani jednym własnej córki.
— Matko, ojcze — przemówiła wreszcie Shivari. — Nie obawiajcie się. — Postawiła kilka kroków w ich stronę.
Rodzice skulili się w sobie; z zapadniętymi klatkami piersiowymi i zwieszonymi ramionami wciąż nie różnili się od niewolników.
— Moi najbliżsi... To wy powołaliście mnie do życia, za co będę wam dozgonnie wdzięczna. — Obie dłonie położyła na ich policzkach. Czuła, jak drżeli pod wpływem jej dotyku i tym razem patrzyli na nią z zadartymi głowami, bo przecież znacznie ich przewyższała. — I dlatego uwolnię was od paskudnego brzemienia, jakie w sobie nosicie. — Przesunęła oczami po innych ludziach, którzy – kiedy tylko się odezwała – zamilkli i skamienieli. — Odzyskacie to, co siłą wam odebrano. Odzyskam waszą sprawiedliwość.
Powoli przesunęła palcami po ich skroniach, uważając, by przy tym nie zranić rodziców swoimi nienaturalnie długimi i białymi jak kość szponami. Ostatecznie osadziła kciuki na środku czoła – dokładnie tam, gdzie widniały ich tatuaże symbolizujące niewolnictwo. Po raz ostatni zerknęła ukradkiem na Valena; jego oczy wręcz niezdrowo błyszczały od emocji, wyczekując spektakularnego widowiska. Przymknęła powieki.
„Błagam, żeby to się udało".
Pobudziła krążącą w ciele moc, energię, która z ogromną chęcią odpowiedziała na wezwanie. Buzowała pod postacią elektryzujących iskierek, stymulujących skórę, od czego szybko pojawiły się ciarki. Energia ta, w całej swojej nieokrzesaności, kłębiła się w podbrzuszu niczym walczące ze sobą ogary. Euforycznymi wybuchami drażniła krocze, piersi, podniebienie... Była jak nieoswojony rumak, dumnie wymachujący grzywą.
Shivari przelała strumień mocy do swoich rąk, następnie nadgarstków, aż ostatecznie palców. Starała się panować nad tym dzikim nurtem energii, aby przypadkiem nikogo nie skrzywdzić. Kiedy tylko rozgorzało wokół opuszków, mocniej docisnęła kciuki i otworzyła oczy. Czuła wokół siebie wirujące drobinki piasku, dostrzegała błękitną aurę, na widok której rozeszło się donośne westchnięcie.
Rodzice krzyknęli, ale ich nie wypuściła. Trzymała palce tak długo, aż niewolniczy znak został całkowicie wypalony, nie pozostała nawet blada blizna. Wtedy po policzkach ojca i matki spłynęły łzy ulgi, a oczami wyrażali więcej, niż byliby w stanie za pomocą słów.
Kapłani pozwolili, aby ludzie znaleźli się bliżej środka. W końcu sami musieli zobaczyć, co takiego właściwie się wydarzyło. Nie mogli pozbyć się zachwytu, każdy podchodził do rodziców, by popatrzeć na ich czoła, a nawet ich dotknąć!
— Pani, uwolnij i nas! Błagamy! — zaczęli skandować.
Odnalazła pełne aprobaty spojrzenie Valena. Uśmiechał się do niej niczym ojciec, którego dziecko przejawiało ogromny talent magiczny czy do wojaczki. Odwzajemniła uśmiech, a jednak pomyślała, że przy tym człowieku musi mieć się na baczności
~*~
— Tak wiele udało nam się już osiągnąć, a minęło zaledwie kilkanaście dni! — ekscytował się kapłan. Tym razem przyszedł bez Kaery.
Shivari pokiwała głową i nie zaszczycając go choć przelotnym spojrzeniem, podniosła się z krzesła przy stole. Ułożyła przed skuloną Lucrytią misę pełną aromatycznych potraw i złoty kielich z wodą. Dziewczynka nawet nie drgnęła.
— Uwolniłaś już trzysta pięćdziesiąt siedem osób. Kaera prowadzi dokładne wyliczenia. Zaledwie trzydziestu odeszło, pozostali zdecydowali, aby tu zostać.
— A co z wyżywieniem, zakwaterowaniem i wieloma innymi aspektami? Valenie, nie dysponujemy środkami, mogącymi...
— Ciii, o nic się nie martw, moja pani. — Odważył się do niej podejść i – o zgrozo – pogładzić ją delikatnie po ramieniu. — Wysłałem już listy do kilku... przyjaciół.
— Przyjaciół, powiadasz? — spytała, unosząc brew. Odsunęła się od niego i ciężko opadła na poprzednie siedzisko. — A cóż to za przyjaciele, jeśliś łaskaw zdradzić?
— Tacy, których teraz potrzebujemy — odpowiedział tajemniczo, ale coś w jej gniewnym wyrazie twarzy musiało go jednak przekonać, więc szybko dodał: — Osoby, które mają odpowiednie fundusze. Osoby żywiące... jakby to ująć... delikatną niechęć do obecnego stanu rzeczy. Osoby szczerze pragnące zmian.
Przyszło jej na myśl kilku pomniejszych lordów czy nawet kapłanów żyjących z dala od stolicy Imperium, a co za tym idzie – z dala od władzy. Mali, podli, spiskujący ludzie. Tylko czekający na jakikolwiek ruch w eterze, aby wsadzić tam swoje lepkie łapska, uzyskać wpływy, a potem delektować się dostatnim życiem. Valen zdecydowanie zaliczał się do takich typów, nie było to trudne do odkrycia. Shivari jednak nauczyła się, by pochopnie nie odrzucać podobnych propozycji. Wcale nie planowała przejęcia władzy, nie chciała obalać Imperium. Zależało jej wyłącznie na cierpieniu jednego mężczyzny. Mimo wszystko nie mogła zdradzić swoich prawdziwych intencji, do realizacji planu potrzebowała wiernych wyznawców, patronów, ludzi z właściwymi zasobami. Każdego dnia była odrobinkę bliżej.
— Kiedy więc mogę spodziewać się konkretów...?
— Już niedługo, moja najmilsza! Gorąco wierzę, iż wielu z nich odpowie na moje wezwanie.
Czy to mądrze, że postawiła niemal wszystko na tę jedną kartę? Na Valena? Wprawdzie bardzo jej pomagał, co nie zmieniało faktu – miał w tym swój interes.
Po jego wyjściu, rozległo się jakieś poruszenie w kącie. To mała Lucrytia w końcu zaczęła jeść, jakby tylko czekała, żeby kapłan zostawił je w spokoju.
— T-to... — wychrypiała słabym głosem, na co bogini niemal podskoczyła na krześle. — To zły człowiek.
Shivari nie chciała jej teraz straszyć. Nie po tym, kiedy w końcu mała przemówiła.
— Wiem. Ale go potrzebujemy. Przynajmniej na razie. — Kobieta wolno uniosła się do pionu. Mimowolnie wygładziła twarz i przyozdobiła ją dobrodusznym uśmiechem. — Lu, posłuchaj... Wybacz mi.
Szybko ugryzła się w język, bo Lu tylko na chwilę zamarła, a potem z pustym spojrzeniem wróciła do spożywania zimnego już posiłku. Jadła rękoma, niczym dziecko niewolników albo takie, którego nie nauczono posługiwać się sztućcami. Tłuszcz kapał jej z brody, a brudne włosy wpadały do oczu. Shivari nie mogła dłużej tego ignorować. Po skończonym posiłku, sama doglądała przygotowywania kąpieli w sąsiednim pomieszczeniu; sprawdzała temperaturę, zadbała o wszelkie mazidła i nowe ubrania. Potem wyprosiła swoje ludzkie pomocnice i wróciła po Lu.
— Chodź, umyjemy cię. — Wyciągnęła kościstą dłoń.
Dziewczynka funkcjonowała jak marionetka. Otępiały wzrok wbiła w swoje wychudzone, rozjeżdżające się od ciągłego siedzenia nogi, i choć pozwoliła ująć się za rękę, to nawet nie miała siły, aby zacisnąć palce. Pomaszerowała za nową opiekunką i bez słowa sprzeciwu weszła do dużej, drewnianej bali wypełnionej słodkimi płatkami kwiatów.
Shivari chwyciła za myjkę, powoli myła ciało dziewczynki.
— Między nami wydarzyło się wiele złego. A ja... szczerze żałuję tego, co uczyniłam twojej rodzinie — zaczęła naiwnie. — Przysięgam, że nigdy więcej cię nie skrzywdzę. Zadbam o ciebie.
Lucrytia tylko słuchała, chociaż sprawiała wrażenie odległej i nieobecnej. Shivari mówiła do niej wiele czułych słów i obiecywała, że wszystko się ułoży
~*~
— Uważam, że to może się udać.
Bogini wymownie popatrzyła na Valena, który to rozłożył przed nią swoje zapiski. Najwyraźniej sporządzał je przez dłuższy czas, bo pergaminy ciasno zajęły cały stół, kilka spadło na ziemię. On się tym zupełnie nie przejął, to Lu poderwała się z fotela i pozbierała je z należytą starannością.
— Uważam... Może... Jestem zmęczona twoimi domysłami.
— Moja pani, czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
To prawda, że przez ostatnie trzy lata skrupulatnie, krok po kroku, wypełniali ich wielki plan. Zdobyli sprzymierzeńców; wielu kapłanów i kilku pomniejszych lordów zamieszkujących okoliczne prowincje przeszło na ich stronę, nie licząc oczywiście tysięcy niewolników wyzwolonych spod jarzma Panów. Co jakiś czas na obrzeżach Caty dochodziło do starć między wyznawcami bogini a drobnymi oddziałami imperialnych stacjonujących w tych okolicach. Nie były to jednak poważne walki, Imperator nadal nie zwracał na nią uwagi.
— Nie, ale wolę słyszeć konkrety.
— To precedensowa sytuacja. Nikt jeszcze tego nie próbował. Ale jeśli nam się powiedzie...
Jeśli mi się powiedzie, poprawiła go w myślach. Bo przecież to ona musiała brać odpowiedzialność na siebie za każdym razem, gdy próbowali czegoś nowego. Na razie się udawało, ale jak długo ma trwać ta dobra passa?
Wymieniła ze stojącą już u jej boku Lu porozumiewawcze spojrzenia i mruknęła coś do siebie pod nosem. Oczywiście, że obawiała się wymyślonego przez Valena eksperymentu, tak wiele rzeczy mogło pójść nie po ich myśli! Kapłan był jednak wyjątkowo upartym człowiekiem i choć nigdy by tego otwarcie nie przyznał, to dążył po trupach do celu.
Późnym wieczorem bogini i kapłanka Kaera zeszły do piwnicy pod posiadłością. Woleli uniknąć ciekawskich spojrzeń, w razie gdyby im się nie powiodło. Piwnica była stosunkowo niewielka, miała zaledwie cztery komory, które kiedyś wypełniały beczułki z drogim winem, ale po tych trzech latach zostało może kilka sztuk ukrytych gdzieś w rogach.
Milcząca – jak zwykle – Kaera ujęła wyciągniętą dłoń Shivari, a potem wykonała w jej wnętrzu nacięcie na tyle głębokie, aby wypełnić krwią puchar uprzednio zabrany z kuchni.
Shivari cicho syknęła. Już niemal na samym początku, po Przebudzeniu, zraniła się w ramię, odkrywając, że jednak nie była taką pełnoprawną boginią. Bo jeśli bóg krwawi, to znaczy, że można go zabić. Ukrywała ten fakt przed wszystkimi z wyjątkiem zaufanej świty. Wiedziała, że prawda kiedyś ujrzy światło dzienne, ale jeszcze nie tu, nie teraz.
Usłyszawszy kroki, Shivari odwróciła się w kierunku wejścia do pomieszczenia. Po kamiennych, nieco stromych schodach zszedł w końcu kapłan w towarzystwie nieznajomego mężczyzny. Ten, na widok wyprostowanej i taksującej go czujnym wzrokiem bogini, padł na kolana.
— Och, pani, jam ci niezwykle wdzięczny!
Milczała, pozwalając Valenowi kontynuować ten teatrzyk.
— Otóż to, masz za co być wdzięczny! Nasza pani doceniła twoje usługi i wybrała cię spośród wszystkich swoich dzieci.
Kolejne kłamstwo. Wcale go nie wybrała, nie miała pojęcia, kim był i czym się zajmował. To Valen wypatrzył go w grupie byłych niewolników przybyłych ze wsi Isenwyl i uznał, że chłop nie wyróżniał się niczym specjalnym, ot kolejny przypadkowy człowiek, którego zniknięcia nikt nie zanotuje.
Przymknęła powieki, słuchając dalej.
— Nasza pani chce, byś wypełniał jej wolę. W zamian za dozgonną służbę zaoferuje ci wyjątkowy podarunek.
— Tak, moja najłaskawsza! Zrobię wszystko, o co poprosisz! Będę dla ciebie walczył i zginę z twym imieniem na ustach.
Żółć podeszła jej do gardła. Nigdy nie prosiła o to ślepe umiłowanie. Owszem, wyswobodziła garstkę niewolników, ale wciąż tak wielu usychało pod jarzmem Panów. I co z tego, skoro wcale nie chciała zbawiać świata? Miała swój własny, egoistyczny cel i nie dzieliła się tymi planami nawet z Valenem. Nie chciała już brać udziału w przedstawieniu i nawet miała przeogromną ochotę, by po prostu uciec z tej piwnicy, a jednak – mimo słabego światła bijącego od kilku pochodni zawieszonych na ścianach – dostrzegła w oczach mężczyzny niespotykany dotąd blask. Blask ten poruszył jej serce. Mężczyzna naprawdę był gotowy na wszystko.
— Wypij to. Do dna. — Wręczyła mu kielich wypełniony krwią.
Pił, choć stękał i krzywił się przy tym niemiłosiernie. Ostatecznie, otarłszy usta rękawem dziurawej koszuli, odrzucił naczynie na bok i popatrzył jej prosto w oczy; bez strachu, bez wątpliwości.
— Przed wiekami, w czasy zapomniane, kiedy świat był młodszy, a magia żyła. Przyzywam teraz żywioły cztery; ziemię, wodę, powietrze i ogień, abym cię uchwyciła — zaczęła pradawną inkantację, pochodzącą jeszcze z czasów przedimperialnych. — Ziemio, pierwotna i mocna. Otwórz swe wnętrze i udziel mi mocy. Twa skorupa daje mi fundament, na którym stoję, w tym świętym momencie.
Mężczyzna odrzucił głowę w tył, a oczy zaszły mu bielą. Z jego gardła uwolnił się zniekształcony skowyt, przypominający dźwięk, jaki wydaje dogorywająca zwierzyna.
— Wodo, płynąca w życiu i w umyśle, daj mi swój nurt, daj mi swą siłę. — Shivari wyciągnęła przed siebie ręce, nadała barwie głosu mocniejszego brzmienia. — Oczyszczaj i orzeźwiaj, w harmonii trwaj, w twoim potoku boskim myśli niech rozkwitają!
Mężczyzna znów wrzasnął, a potem padł jak długi przed siebie i zarył twarzą o kamienną podłogę. Jego ciałem wstrząsnęła fala dreszczy.
Tak to powinno wyglądać?, zawahała się Shivari. Może powinna przerwać? Może to ostatni moment, zanim popełni nieodwracalny błąd? Nieznajomy zwijał się z bólu u jej nóg, a ona naprawdę nie chciała go skrzywdzić! Jak temu zapobiec... Jak?
Zmarszczyła czoło, tchnęła w swoje ręce więcej energii. Po pomieszczeniu zaczął tańczyć pył, mieniący się diamentową poświatą. Nawet opanowany jak dotąd Valen na ten widok lekko uchylił wargi i z uwielbieniem spoglądał na drobinki przelatujące mu między palcami.
— Powietrze, niewidzialne, lekkie i czyste. Twoje tchnienie w sercu mego istnienia tkwi, Podnieś mnie, nieś me pragnienia w chmurze i daj mi wiedzę, jak twoją potęgą kierować!
Z ust mężczyzny trysnęła krew. Dławił się nią i pełzał po ziemi niczym robak, próbując jakoś uciec od tych katuszy. Chciał coś powiedzieć, nawet poruszył ustami, ale rozległ się jedynie charkot.
— Ogniu, płomieniu, zmysłowy i żywy. Twoje ciepło i energia we mnie goreją. Rozpal mą pasję, determinację i siłę. Bym mogła osiągnąć to, co w mej duszy się kryje.
Niespodziewanie ciało leżącego wygięło się w mocno niepokojący łuk. Chrzęstnęły kości. Głośno. Zdecydowanie za głośno. Nawet niepokazująca emocji Kaera zassała powietrze z głośnym świstem i chyba cofnęła się o krok.
— Ziemio, wodo, powietrze, ogniu, złączcie się teraz. W jedno – jak w mitycznych czasach stworzenia. Niech wasza moc i magia objawią się. W inkantacji tej, w mojej prośbie, niech tak będzie!
Krótko po padnięciu ostatnich słów wirujący wszędzie pył zastygł w bezruchu, jakby zatrzymano czas. Mężczyzna też skamieniał. Nikt nie odważył się chociażby westchnąć. Nawet Shivari spoglądała w dół, czując w podbrzuszu niepokojący ucisk. Udało się? A może właśnie zamordowali niewinnego człowieka? Nie było chętnych, aby sprawdzić jego stan; Kaera niemal wtopiła się w ścianę, Valen chyba też udawał niewidzialnego. Shivari głośno przełknęła ślinę. Pochyliła się, wyciągnęła rękę.
Mocny chwyt i szarpnięcie sprawiły, że całkowicie oniemiała. To mężczyzna złapał ją za przegub i pociągnął, aby samemu wstać z ziemi. Jego dłoń była duża i silna, zakończona spiczastymi paznokciami. Skóra na całym ciele przybrała niezdrowy odcień popiołu, ale nie to wywołało w Shivari największe przerażenie.
Gdy mężczyzna – choć nieco niższy od niej, ale przewyższający przeciętnego człowieka – już wyprostował plecy, mogła przyjrzeć się jego twarzy. Stała się pociągła, z widocznymi kośćmi policzkowymi. Uszy, podobnie jak paznokcie, też były spiczaste, a włosy, roztrzepane i sięgające ramion, całkowicie wypłowiałe z koloru. Najgorsze jednak okazały się oczy... Puste, czarne, zimne.
Shivari nie mogła w takiej chwili okazać trwogi. Stała właśnie przed swoją pierwszą kreacją, swoim niedoskonałym, ale własnoręcznie wykutym dziełem. Swoim dzieckiem. Z wyższością zadarła podbródek i wysunęła rękę z uścisku kościstej łapy.
— Dziecię me — przemówiła. Musiała okazać dumę, musiała być pewna tego, co uczyniła. Ujęła więc twarz mężczyzny w dłonie. — Od teraz zaczynasz życie u mego boku. A na imię ci Malexion.
Malexion wyszczerzył się, ukazując tym samym dwa rzędy bielutkich, zaostrzonych zębisk zdolnych do bezproblemowego rozrywania skóry czy kości. Shivari cudem opanowała wzdrygnięcie. Nawet w najśmielszych snach nie spodziewała się, że eksperyment Valena przyniesie takie skutki. A przecież kapłani od zawsze powiadali, że krew ma ogromną moc i było tak też i w tym przypadku. Valen po raz kolejny miał rację, trochę to Shivari irytowało, ale również budziło podziw oraz determinację. Bo jeśli tak dalej pójdzie to...
Odruchowo popatrzyła na kapłana. Jego oczy jeszcze nigdy nie błyszczały w ten sposób. Wylewała się z nich ekstaza, uwielbienie, zachwyt i jeszcze wiele innych, równie niebezpiecznych emocji. Oczy te wyrażały więcej niż słowa i Shivari w mig zrozumiała, co przekazywało to chore spojrzenie.
Stworzymy armię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top