Rozdział 17

Imperialna Arcyksiężna Alysanne oficjalnie była szesnasta w kolejce do tronu, ale tylko, gdyby jakimś cudem zmarło się całej rodzinie – jej wujom, ich dzieciom, jej rodzicom, a nawet wtedy wciąż miałaby młodszego brata, który byłby o wiele lepszym wyborem w oczach Yamaris, Świętej Rady. Dlatego właśnie rozważania o tak nierealnym scenariuszu zepchnęła na sam koniec świadomości i już mając zaledwie osiem wiosen, postanowiła nie kłopotać się podobnymi sprawami. Dziadek-Imperator obiecał, że wybierze dla niej godnego męża. Uwielbiała spędzać z nim czas, zanim jeszcze ogarnęła go nieuleczalna choroba i stracił głos oraz wszelkie siły witalne.

                — Proszę, opowiedz mi o Wielkiej Kapłance Rinnah! — Alysanne przysiadła się na jego łożu, nie bacząc na konwenanse i etykietę. Tylko jej pozwalał zwracać się do siebie w taki sposób.

                — Przecież słyszałaś to tak wiele razy.

                — Proooszę! — Podskoczyła, wprawiając osłabione ciało dziadka w ruch.

                Zaśmiał się w odpowiedzi i zaniósł brzydkim kaszlem, na co odrobinę spochmurniała. Podała mu chusteczkę, a zaraz kielich z wodą. Wziął kilka łapczywych łyków, a kiedy odstawił naczynie z powrotem na stolik, czule odgarnął jej blond kosmyk z policzka.

                — W porządku. Tobie nie umiem odmawiać. — Poklepał miejsce obok siebie, a dziewczynka momentalnie się rozpogodziła i ułożyła przy dziadku. Stykali się ramionami. — Twoja przodkini, Wielka Kapłanka Rinnah, rozpoczęła Świętą Wojnę i to dzięki niej nasz lud wyrwał się spod jarzma oprawców.

                Aly znała tę historię na pamięć – uwielbiała bez końca słuchać o potężnej kapłance, która swoimi działaniami i sojuszem z wojownikiem Asarionem – ponad trzysta lat temu – doprowadziła do buntu. Była taka dzielna, sprzeciwiła się Konwentowi i przykazaniom o nieużywaniu magii żywiołów, a potem oswobodziła niewolników... Arcyksiężna chciała słuchać również o zapoczątkowanym wtedy zwyczaju – Imperialny Książe mógł przyjąć do swojego łoża, cokolwiek to oznaczało, Najwyższą Kapłankę, by mieć z nią dzieci. Szlachetnie urodzona dziewczynka dziedziczyła Konwent w Stolicy, chłopiec natomiast – tron. Tak zawsze powtarzał dziadek. Mówił też, że zwyczaj ten nieco się z biegiem czasu rozmył, ale niektóre pokolenia chętnie do niego wracały. „Wszystko zależy od woli ówczesnej kapłanki", mówił.

                — Prawie czterdzieści lat temu, kiedy jeszcze nawet Bogowie nie mieli cię w planach, w Stolicy żyła pewna kapłanka... — Przyłożył sobie pięść do ust i kaszlnął. Aly chciała sięgnąć po wodę, ale zatrzymał ją ręką. — Jeszcze nie umieram, kochana. — Posłał jej słaby uśmiech, a jego oczy na chwilę przestały być takie mętne. Jakby dziadek z całych sił pragnął odzyskać dawną werwę. — Najwyższa Kapłanka Haevi miała w sobie niespotykaną iskrę. Chciałem ją nawet oddać trzeciemu synowi, ale wyszło na jaw, że konfabulowała z niewolnikami.

                Alysanne aż się zapowietrzyła i uniosła plecy do pozycji siedzącej. Tej historii jeszcze nie słyszała! Brzmiała tak nieprawdopodobnie... Żeby kapłanka ze Stolicy posunęła się do czegoś takiego?! Dziewczynka nie mogła w to uwierzyć i chyba zwróciła uwagę dziadka swoimi rozwartymi ustami, bo znów krótko się zaśmiał i poklepał ją po ramieniu.

                — Nie kłamię, kochana. Brudna prawda ujrzała światło dzienne! Zdrajczyni zapłaciła za swoje grzechy.

                — Co się z nią stało?

                Imperator patrzył na nią przez kilka sekund tym przenikliwym spojrzeniem, od którego normalnemu człowiekowi zamarzłaby krew w żyłach, ale dziewczynka, jak zwykle, łaknęła odpowiedzi.

                — To już opowieść na inny czas. Jak będziesz starsza.

                — Proooszę! — jęknęła, ale on był nieugięty.

                Zmarszczyła czoło, nieco pochyliła kark i już była gotowa do błagania, chciała nawet zagrozić, że więcej się do niego nie odezwie, jeśli jej wszystkiego nie opowie, ale – niefortunnie – rozległo się głośne pukanie. Do komnaty wkroczył strażnik. Jak nakazywała mu etykieta, przyłożył ręce wzdłuż ciała i wykonał głęboki ukłon. Jego twarz niczego nie zdradzała, ale w końcu wydusił z siebie kilka słów:

                — O czcigodny, właśnie otrzymaliśmy raport z dziesiątej wyprawy do Złotej Niziny.

                Alysanne nie miała zielonego pojęcia, co to oznaczało, ale dla dziadka informacja musiała być ważna, bo momentalnie cały się spiął i nawet trochę uniósł nad poduszką. Wtem zamaszystym ruchem odrzucił nakrycie i po prostu usiadł, a kiedy strażnik zrozumiał, że Imperator postanowił wstać, wezwał służbę. Aly trzymała się z boku i śledziła każdy ruch w komnacie, gdy starannie przygotowywano Imperatora do wyjścia – służący pomogli mu założyć czarną tunikę, a na nią skórzany dublet, który ukrył utracone kilogramy. Zdecydowanie za duże hufy zamaskowały wychudzone nogi. Dziewczynka musiała przyznać, że mimo postępującej choroby, dziadek prezentował się dostojnie. Stał wyprostowany i gotowy do wyjścia, nie pokazując po sobie, że cokolwiek mu dolegało. Gdy wyszedł wraz ze strażnikami, Aly ruszyła za nim.

                — A ty dokąd, arcyksiężno? — Warknął na nią z góry i tak śmiesznie poruszył wargą, że aż zadyndał mu wąs.

                Aly zupełnie nie przejęła się tym pokazem siły. Wiedziała, że to tylko gra przed poddanymi. Postanowiła, że akurat tego nie odpuści i chyba nawet dziadek nie chciał tracić energii na bezsensowne spory, bo po prostu pozwolił jej za sobą podążać jak cień. Tym właśnie się stała – ledwie zauważalną, przyklejoną do Imperatora marą, na którą nikt nie zwracał uwagi albo przynajmniej udawano.

                Dziadek odmówił pomocy przy schodzeniu po marmurowych schodach prowadzących od jego prywatnych komnat do bocznego korytarza, którym przemykał niczym zupełnie zdrowy wojak. Aly, choć musiała dotrzymywać mu kroku, nie odmówiła sobie podziwiania tej części pałacu, bo akurat nie znała jej zbyt dobrze. Korytarz, choć wąski i bardziej przypominający przejście dla służby, był nienagannie czysty – wypolerowana podłoga lśniła w popołudniowym blasku słońca, które wpadało przez wysokie okna. Arcyksiężna zachwycała się misternymi witrażami wykonanymi z cienkiego, jasnego szkła. Niektóre z nich przedstawiały kapłanki ubrane w białe szaty, inne – poprzednich władców Alarys. Dziadek kroczył nieprzerwanie z wyprostowanymi plecami i zadartą brodą, a promienie oświetlały mu twarz; można by nawet stwierdzić, że powróciły mu rumieńce na policzkach. Dziewczynka też dumnie wypięła pierś, w końcu była potomkinią tego wspaniałego człowieka, który robił wszystko, aby w jego Imperium żyło się wszystkim jak najlepiej.

                Miarowe kroki strażników za jej plecami przypominały, że nie byli sami, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało – mimo wszystko czuła się bezpieczniej, bo nie miała takiej siły, żeby w razie potrzeby ochronić dziadka. Mogła dzięki nim napawać wzrok misternymi zdobieniami na śnieżnobiałej ścianie wykonanej z jakiegoś drogiego kruszcu. Wydawało jej się, że nawet czuła zapach minionej epoki i wszystkich lat, podczas których rozbudowywano lub upiększano pałac – mogłaby przysiąc, że kamień pachniał minerałami... Tak to sobie tłumaczyła.

                W końcu dotarli do komnaty, gdzie znaczną większość przestrzeni wypełniał owalny, drewniany stół oraz masywne krzesła. Pomieszczenie było dobrze oświetlone, a regały z dokumentami ustawiono pod ścianą tak, aby nie przysłaniały okien. Dziewczynka szybko policzyła członków Yamaris – na Imperatora czekało już dziesięciu radnych, ale na jego widok podnieśli się do pionu i jak jeden mąż wykonali głęboki ukłon. Dziadek zajął swoje honorowe miejsce, a ona szybko podreptała za oparcie tronu obitego skórą. Drewno też przyjemnie pachniało – tron miał głęboki, ziemisty zapach z nutką czegoś aromatycznego... chyba żywicy. Aly zdecydowanie przypadł do gustu. Poczuwszy znaczną swobodę, wyjrzała zza oparcia, a jej wzrok padł na radnego, który właśnie zaczynał mówić:

                — Wybacz, czcigodny, że oderwaliśmy cię od twoich sprawunków...

                — Przejdźże do konkretów — warknął dziadek tak bardzo niepodobnym do niego tonem głosu, że Alysanne aż zadrżała, zaciskając drobne palce na oparciu.

                Radny Yamaris odchrząknął, na ułamek sekundy wymienił spojrzenie z innym mężczyzną i w końcu popatrzył na Imperatora. Zupełnie ignorował obecność młodziutkiej arcyksiężnej. Miał minę zbitego psa.

                — Tak, czcigodny, no więc — kolejne chrząknięcie — wyprawa zakończyła się porażką.

                Czas jakby przyspieszył; dziadek tak energicznie potrząsnął głową, że zafalowały mu bujne, siwe włosy, a potem uderzył pięścią w stół. Radni nawet nie kryli poruszenia; kilku z nich głośno zassało powietrze, jeden podskoczył na krześle, a inny – najmłodszy z nich, siedzący na samym końcu – jęknął.

                — Siły wroga odparły nasz szturm... To znaczy nawet nie doszło do żadnego szturmu na dawny zamek Taralyona.

                — Co masz na myśli?

                — Bitwa rozegrała się na otwartym terenie — kontynuował najstarszy z radnych. Był chyba trochę młodszy od Imperatora, ale garbił się i zgubił już większość włosów. — Nasze wojsko zostało... — Przełknął ślinę, znów panicznie spojrzał na radnego po swojej lewicy. — Zmasakrowane.

                Aly mogłaby przysiąc, że usłyszała, jak dziadek zgrzytnął zębami. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie – zadygotał ze wściekłości i przez kilka sekund głośno oddychał przez nos. Nie odważyłaby się teraz pisnąć choć słówkiem.

                — Przeżyło kilku świadków — wtrącił się inny członek Yamaris. Najwyraźniej zebrał się na odwagę, chociaż jego głos drżał. — Opowiadali straszliwe historie. — Dopiero teraz ktoś zwrócił uwagę na Alysanne; mężczyzna ostentacyjnie wbił w nią spojrzenie kryjące tysiąc słów i sekretów, ale Imperator czekał na dalsze wyjaśnienia. — O... potworach.

                — Tak, już to słyszałem — odwarknął Imperator ewidentnie zirytowany takimi insynuacjami.

                Potwory? Przecież nawet Aly wiedziała, że te istniały tylko w opowiastkach dla dzieci, a ona była już za duża, aby w nie wierzyć. Miała ochotę prychnąć i rzucić w stronę radnego kąśliwą uwagę. Powstrzymała się jednak z uwagi na powagę sytuacji.

                — Czcigodny... — naciskał radny. — Wielu mieszańców Złotej Niziny zbiegło na inne prowincje. Opowiadali te same przekazy. Zalęgła się tam demoniczna armia rodem z Podziemia, która żeruje na słabszych, pochłania plony, zwierzynę!

                — Cóż to za brednie?!

                Radny głośno przełknął ślinę, szukając spojrzeniem oparcia w innym Yamaris. W końcu wtrącił się kolejny:

                — Zebraliśmy już ponad tysiąc oświadczeń od postronnych osób — powiedział rzeczowo. Ten akurat nie wyglądał na przestraszonego. Siedział z wyprostowanymi plecami, a dłonie złożył na blacie.

                Dziadek nie sprawiał wrażenia specjalnie zaskoczonego. Bardziej jakby... chciał tę informację wyprzeć. Jego pociemniałe od gniewu oczy skierował gdzieś przed siebie, być może próbował odszukać właściwe słowa, ale wciąż milczał, więc ten spokojny radny kontynuował:

                — Wszystko udokumentowaliśmy i przygotowaliśmy dla ciebie raport. — Wstał, podszedł do regału i wziął ze środkowej półki stos pergaminów. Nie były jeszcze złączone w jeden dokument, być może czekano na czyjąś akceptację.

                Imperator niechętnie przekładał kartkę za kartą, chyba tylko czytając kilka zdań na każdej. Aly z ciekawością zaglądała mu przez ramię i choć nie nadążała za dziadkiem, dojrzała kilka, niepokojących haseł.

                Potwór. Kapłani. Ogień. Śmierć. Pazury. Zamek. Bitwy.

                Zrozumiała wystarczająco, aby zadrżeć, czując pod skórą niepokojące zimno. Nagle na jej szyi zacisnęły się szponiaste łapska, a lodowaty promień przerażenia przeszył serce. W komnacie rozgorzały intensywne rozmowy, radni otrzymali nagle nowe pokłady odwagi i zaczęli mówić jeden przez drugiego, dziadek długo milczał, aż w końcu i on zaczął odzywać się – już znacznie spokojniej. Aly stała jak porażona, a słowa, choć słyszała wszystkie, rozmazywały się, tworząc chaotyczną kakofonię. Ostatecznie nawet nie pamiętała, co ustalono, ale spotkanie w końcu dobiegło końca i dziadek odprawił ją do komnaty matki. Stwierdził, że musi przemyśleć sprawę w samotności.

                W końcu mijały tygodnie, miesiące i lata, a Aly z czasem zapomniała o niepokojącej sytuacji w Złotej Nizinie. Dziadek nigdy więcej nie zabrał jej na posiedzenie rady, sam zresztą podupadł na zdrowiu i stracił głos. Odwiedzała go tylko w jego prywatnej komnacie, gdzie role się odwróciły i to ona czytała mu książki historyczne, z których uczyła się podczas zajęć z preceptorem. Po oczach dziadka mogła poznać, że naprawdę lubił sposób, w jaki spędzali czas, a niestety nie zostało mu go za dużo. Tak przynajmniej dowiedziała się od medyka, którego podsłuchała.

                Dziadek obiecał kiedyś, że kiedy wybije jej dwanaście wiosen, będzie już miała obiecanego narzeczonego. Zaczęła o tym intensywniej myśleć na kilka miesięcy przed dwunastymi urodzinami. Siedziała w swojej komnacie przed toaletką, rozczesując długie, jasne włosy. Zastanawiała się, kim ten narzeczony będzie; czy ją pokocha, czy jej się spodoba... Oby tylko nie miał piegów! Marzyła o czarnowłosym księciu, który przyjedzie po nią na karym rumaku i zawiezie do swojego pałacu. Rozważała, czy narzeczony pochodził z Imperium Alarys, a może dziadek odnalazł kogoś godnego jej ręki na zachodzie – za Morzem Bursztynowym? Ich Imperium było ogromne i obejmowało cały kontynent, ale przecież świat też był wielki i istniały inne królestwa. Przez myśl przeszedł jej jeszcze wschód – piaszczyste, słoneczne krainy skąpane w egzotycznych owocach, barwnych ptakach, śpiewie i muzyce... Ah, chciałaby to wszystko kiedyś zobaczyć!

                Niespodziewanie zrobiło jej się bardzo zimno, jakby w ułamku sekundy upalne lato przeszło w zimę. Nieprzyjemne ciarki naznaczyły jej kark i spełzły w dół, wzdłuż kręgosłupa. Nie mogła oddychać, serce stanęło. Aly próbowała wziąć łapczywy wdech, coś jednak zablokowało jej gardło i tylko się dławiła. Jęknęła. Oczy podeszły do góry, dziewczyna zamachnęła się ręką, w której wciąż ściskała grzebień, i...

                Poleciała w tył. Runęła na plecy w akompaniamencie własnego wrzasku przerażenia, a drewniane oparcie siedziska głośno zachrzęściło. Do komnaty wpadło dwóch strażników w towarzystwie służki.

                — Arcyksiężno! — odezwali się wszyscy razem. — Arcyksiężno Alysanne! Czy... — tu przebiła się służąca.

                — WYNOCHA — ryknęła na nich Aly tak bardzo niepodobnym do siebie głosem. — Nic mi nie jest, wynoście się stąd!!!

                Nieproszeni goście stanęli jak wryci; jeszcze przez kilka sekund patrzyli, jak arcyksiężna ociężale podnosiła się z ziemi, ale kiedy przeniosła na nich lodowate spojrzenie, wszyscy czmychnęli z powrotem na korytarz. Dziewczyna wciąż ściskała grzebień, ten w końcu pękł pod wpływem jej siły. Powoli podeszła do toaletki, popatrzyła na swoje odbicie.

                Odruchowo przycisnęła dłoń do piersi i wzięła jeszcze kilka głębokich wdechów. Właśnie tu, w tym miejscu. Tu przebito ją sztyletem. Prosto w serce.

                Lucrytia.

                Arcyksiężna syknęła. Czyli to nie koniec, czyli śmierć wcale nie była ostatecznością. Dziewczyna na szybko przekalkulowała upływ czasu; od przejęcia posiadłości Taralyona minęły dwadzieścia dwa lata. To wcale nie było tak dużo, więc zarówno Valen jak i Kaera – jej najwierniejsi poplecznicy – wciąż powinni żyć. O ile, rzecz jasna, nie spartaczyli planu, jakim było przejmowanie prowincji. Ostatni raport z bitwy w Złotej Nizinie usłyszała cztery lata temu, a z niego wynikało, że jednak radzili sobie całkiem nieźle.

                Shivari pozwoliła sobie na grymas uśmiechu, lecz kiedy znów spojrzała w lustro, mina nieco jej zrzedła. Jasne włosy zdecydowanie do niej nie pasowały.

~*~

                Tom stęknął pod nosem kilka niewyraźnych słów, przerywając tym samym opowieść. Usłyszał już wystarczająco dużo, by uciec z pokoju w popłochu, a jednak dalej siedział na łóżku, ba, nawet przesunął się na środek, i nad czymś rozmyślał. W końcu rzucił:

                — Czyli po tym wszystkim, co zrobiłaś i co się wydarzyło, odrodziłaś się po raz kolejny?

                Orianna kiwnęła głową.

                — I nie ostatni, jak możesz się domyślić. Umierałam wiele razy, więcej, niż mógłbyś zakładać. Dwa tysiące lat to kupa czasu.

                Wbrew wszystkiemu, co do tej pory usłyszał, wciąż jej nie potępił. Wstępnie powiedziała mu o swoich zbrodniach przeciwko ludzkości, o tym, jak potraktowała córkę Taralyona, niczego już nie ukrywała. A ten gość po prostu słuchaj dalej! I nie oceniał... Przynajmniej nie na głos. Zamiast ją zwyzywać czy chociaż zostawić, Tom zapytał o coś tak trywialnego jak obliczanie roku kalendarzowego.

                — Nasze planety były niemal bliźniacze — wyjaśniała dalej, lekko marszcząc czoło. — Rok kalendarzowy trwał tyle samo, pory roku też.

                — Galaktyka Andromedy... — powtórzył już bardziej do siebie zasłyszane wcześniej hasło. — Tak bym właśnie obstawiał.

                On nie był normalny, to na pewno. Może chciał usłyszeć dalszą część? Minęły już dwie godziny, tato wciąż pracował w gabinecie na dole, a oni zachowywali się na tyle cicho, by mu nie przeszkadzać. Tom zupełnie nie przejmował się tym, że nie byli w domu sami; w jego oczach buzował głów wiedzy – zwykle czarne jak smoła, dziś błyszczały od poznanych rewelacji.

                — I co było dalej? — zapytał w końcu. — Kiedy już odrodziłaś się jako wnuczka Imperatora.

                — Dalej... — Orianna powoli odgarnęła włosy z czoła. Lekko zadrżała. Nie czuła się komfortowo podczas zdradzania swoich najmroczniejszych sekretów. Wiedziała jednak, że Tom zobaczył już zbyt wiele i musiał poznać prawdę. — Spotkałam mojego nemezis, z którym razem zatańczyliśmy taniec ku zagładzie planety.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top