Prolog
Trzęsły jej się dłonie, kiedy przeszukiwała zawartość szkatułki. Z pozoru niewinne, metalowe pudełko z biżuterią, zawsze stojące na komodzie, nie przykuwało wzroku. W wygrawerowanych zdobieniach pojawiły się już rysy i pęknięcia, a nawet lekki nalot z rdzy. Dla innych był to zwykły przedmiot już nie wart choćby dziesięciu dremli.
Ale nie dla kapłanki Haevi.
Kapłanka przesuwała skostniałe palce po wgłębieniach w materiale, wyrzucała z nich pierścionki, ciągnęła za wystające nitki, aż w końcu natrafiła na niewielką wypukłość. Nacisnęła.
Rozległo się delikatnie kliknięcie, a ze spodu wysunęła się szufladka z kluczem. Haevi pozwoliła sobie na głęboki wdech i westchnienie ulgi.
Kiedy zbiegała po kamiennych schodach prosto do katakumb, kurczowo ściskała w dłoni odnaleziony klucz. Ukryła go przed laty, kiedy to matka przekazała jej zwierzchnictwo nad świątynią, ale Haevi miała nadzieję, że nikt nigdy nie będzie musiał go użyć. Samo jego istnienie miało stanowić tylko legendę, jedynie kapłani z głównego rodu wiedzieli o kluczu, komnacie i...
Niemal się potknęła, gdy jak szalona przeskakiwała po kilka schodków naraz. Dyszała coraz głośniej, zatraciła wyćwiczony rytm. Serce też waliło jak oszalałe, bowiem zrozumiała, że cała jej nadzieja spoczywała tu, w najdalszym zakątku konwentu. Nikt inny już jej nie uratuje, wszyscy...
Wszyscy...
...polegli?
Może nie? Może gdzieś się ukryli? Szczerze liczyła na to, że po pierwszym szturmie na świątynię kapłani po prostu zbiegli do katakumb, a stamtąd uciekli tajnymi przejściami.
Na słodką boginię Shivari, tak bardzo pragnęła wierzyć, że jej bliscy zdążyli odnaleźć schronienie. Bo jeśli nie, to nie pozostało nic innego, jak zupełna ostateczność.
Wewnątrz katakumb nie czuła się osamotniona – towarzyszyły jej duchy przodków i kapłanów, którzy już od dawna nie kroczyli po wspaniałych ziemiach Alarys. Przy nich mogła nieco zadrzeć głowę, wyprostować plecy i odzyskać energię, którą strach wyplenił z jej ciała. Przodkowie przynosili ukojenie w tej strasznej chwili, kiedy wiedziała, że nie ma już odwrotu. Słowa zostały rzucone, działania zostały podjęte, a lord Taralyon dopiął swego.
Na samo wspomnienie gęby tego obrzydliwego mężczyzny Haevi zadrżała. Klucz spadł na ziemię z głośnym brzękiem, kiedy drżącymi rękoma próbowała wepchnąć go w dziurkę. Miała wrażenie, że słyszała skrzypienie w kościach, gdy odruchowo po niego sięgnęła. Drzwi, choć opornie, w końcu ustąpiły. Haevi szła szybko i stawiała niemiarowe kroki, lecz pozostawała przy tym cicha niczym mysz próbująca czmychnąć przed czujnym wzrokiem kota. Czuła pod stopami kojący chłód – miała je owinięte jedynie bandażami, w tym całym chaosie nawet nie zdążyła pomyśleć o przywdzianiu lepszego obuwia z grubszą podeszwą. Zresztą... Czy to by cokolwiek zmieniło? Musiała działać szybko, kiedy wszystko inne ugięło się pod potęgą lorda z urażoną dumą. Chyba naprawdę znienawidził ją tamtego dnia... Gdyby Haevi wiedziała, że spotkają ją takie konsekwencje to...? No właśnie, co?
Pokręciła głową do swoich myśli i pstryknęła palcami, a wtedy złote lichtarze ustawione we wgłębieniach ścian rozbłysły jaskrawym światłem. Nawet gdyby mogła cofnąć czas, podjęłaby taką samą decyzję.
Aż podskoczyła, gdy usłyszała nad głową huk.
Przedarli się...
Skoro żołnierze już wtargnęli do świątyni, to oznaczało, że pokonali kapłanów, którzy się tam zabarykadowali i strzegli głównych wrót. Oznaczało to też, że wszyscy obrońcy świątyni zginęli. Coś zagotowało jej się pod skórą na myśl o przyjaciołach i rodzinie zbrukanych we własnej krwi. Mocniej zacisnęła pięści, a oddech jej przyspieszył. Haevi nie mogła ich teraz zawieść. Ani ich, ani swojej bogini. Być może konwent upadł, być może Ród Wybrany też, podobnie jak pozostali kapłani i wkrótce sama Haevi, ale... Ale wiara przetrwa.
Przyspieszyła. Wbrew pozorom tu, na dole, wcale nie było tak zimno albo po prostu to kobieta nie odczuwała przenikliwego rwania w kościach, tak dotkliwego dla zwykłych osób zapuszczających się do podobnych miejsc. Serce jednak biło tak szybko, jakby chciało wyrwać się z jej piersi i rozsadzić ją od środka. Słyszała jakieś szmery, od których włoski na karku i rękach stawały dęba. Może to szczury? A może niesforna wyobraźnia zaczęła płatać figle?
Haevi przełknęła ślinę, ale gardło wciąż miała wyschnięte na wiór. Na chwilę musiała się zatrzymać i oprzeć spoconą dłonią o ścianę, by wziąć głębszy wdech. Przenikliwy chłód bijący od starożytnych kamieni ocucił ją na tyle, że wzdrygnęła się i ruszyła w dalszą drogę.
Płomienie stawały się coraz dłuższe; rzucały głębokie, poruszające się w psychodelicznym tańcu cienie. Kapłanka nawet nie chciała dopuszczać do siebie myśli, że być może ktoś podąża jej tropem.
Jak szybko znajdą drogę do katakumb?
Zakręciło jej się w głowie, mimo to parła do przodu. W tym najdalszym zakątku korytarz stawał się coraz węższy i niższy, a liczne odnogi tworzyły labirynt rozciągający się pod całym konwentem. Teren był ogromny, ale jednak nie nieskończony. Haevi stawiała krok za krokiem, czując, że zostawiała za sobą krwawą smugę. Jej drobne stopy otulone jedynie bandażami były teraz poranione, a skóra kompletnie zdarta. Haevi jednak nie odważyła się choćby syknąć z bólu. Drżała pod wpływem najmniejszego szelestu, chociaż starała się poruszać jak najciszej.
Muszę tylko tam dotrzeć.
Zacisnęła wargi tak mocno, że poczuła na języku metaliczny posmak. Była blisko. Nie mogła się zatrzymać. Nie teraz. Nie, kiedy...
Syknęła, a i tak już rozmazany obraz zawirował jej przed oczami, gdy runęła w przód. Uderzyła czołem o ścianę. Wzdłuż nosa pociekła gęsta krew, a zaraz zaczęła też zalewać oczy. Jeszcze tego brakowało... Kapłanka podniosła się przy głośnym jęku. Kostka pulsowała od płonącego bólu, ale chyba nie była skręcona. Naturalnie kapłanka we wczesnych latach życia odbyła uzdrowicielskie nauki, a to wystarczyło, by na szybko oszacować swój aktualny stan zdrowia. Nawet jeśli z jej nogą stałoby się coś poważnego, nie miała czasu na podobne dyrdymały.
W końcu dotarła do najdalszego zakątka katakumb.
Pozwoliła sobie na lekki uśmiech ulgi, kiedy przyłożyła dłoń do idealnie pasującego wgłębienia w ścianie, a zasuwa w drzwiach ustąpiła z głuchym szczękiem. Haevi wpadła do niewielkiej, kamiennej celi, w której z pozoru nie było kompletnie niczego. Ona jednak doskonale pamiętała, gdzie ukryła najcenniejszy artefakt. Od razu odbiła na prawo i panicznie zaczęła macać kamienie w poszukiwaniu tego jedynego. Chwyciła go palcami tak mocno, że połamała sobie paznokcie, spod których trysnęła krew. Odrzuciła kamień na bok, który z łoskotem uderzył o ziemię, a dźwięk ten poniósł się w stronę korytarza. W celi było tak ciemno, że Haevi szukała po omacku. Oddychając nienaturalnie szybko, zanurzyła dłonie w dziurze i po kilku sekundach odszukała upragnione zawiniątko. Odpakowała je delikatnie, z pełną czci starannością, jakby trzymała w dłoniach niemowlę gotowe do przyjęcia imienia.
Powoli wypuściła powietrze nosem, gdy wewnątrz materiału błysnęła szklana fiolka wypełniona ciemną zawartością. Płyn był na tyle gęsty, że Haevi bała się, czy uda się go wypić bez konieczności rozbijania fiolki. Nie chciała się dodatkowo ranić, ale jeśli przyjdzie taka potrzeba...
Odkorkowała fiolkę kciukiem. Nie zawahała się, nie musiała już dłużej niczego analizować. Przystawiła sobie fiolkę do ust i opróżniła ją za jednym zamachem, a gdy zaczęła szeptać pod nosem inkantację, w jej ciele buchnął istny żar.
Postawiła wszystko na tę jedną decyzję.
Bo wiara była najważniejsza i musiała przetrwać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top