La Legende du Roi Arthur - recenzja


Ponieważ próbuję startować z recenzjami, wymyśliłam sobie, że ,,La Legende du Roi Arthur" również zasługuje na osobną recenzję ,,literacką", a nie tylko wypisanie, co mi się podobało. Toteż zapraszam.

 W tekście pojawią się spoilery, które zostaną oznaczone kursywą.

W sumie wyszedł z tego bardziej esej interpretacyjny niż recenzja, ale mam nadzieję, że da się czytać.



,,La Legende du Roi Arthur", czyli po polsku ,,Legenda króla Artura", to francuski musical będący adaptacją legend arturiańskich, chociaż ,,adaptacja" to może nie do końca dobre określenie, bo musical oddaje legendę praktycznie 1:1, co ma swoje plusy, jak i minusy. Akcja zaczyna się w momencie, gdy umiera król Uther Pendragon, nie pozostawiając następcy. Czarodziej Merlin ogłasza, że tron królestwa Camelotu ma przejąć śmiałek, który wyciągnie z kamienia miecz Excalibur. Nieco nieświadomie dokonuje tego Artur, młodzieniec żyjący w cieniu swojego niezbyt bystrego brata Kaya. Okazuje się on zaginionym przed laty synem Uthera i zgodnie z przepowiedniami zdobywa koronę Camelotu. Jednak mimo pomocy Merlina, nowy król musi nieustannie zmagać się z trudnościami i niejako ,,ceną" swojej władzy - najpotężniejszy brytyjski książę Malagant nie może wybaczyć Arturowi, że ten odebrał mu zarówno szansę na zostanie królem, jak i narzeczoną - księżniczkę Ginewrę. Wkrótce na zamku pojawia się też Morgana, czarodziejka i przyrodnia siostra Artura, która pragnie zemścić się za rozbicie własnej rodziny.

https://youtu.be/bPCQZMDc78Q

To co zasługuje na uwagę, to zdecydowanie relizacja tego spektaklu. Jest on zrobiony z naprawdę dużym rozmachem, i to zarówno od strony wizualnej, jak i bardziej artystycznej. Twórcy zastosowali elementy specjalne (latający smok, rozstępujące się ściany, ekrany ledowe ukazujące królestwo), ale zrobili to w sposób, który (przynajmniej dla mnie) budzi zainteresowanie i przyciąga wzrok, ale jednocześnie nie niszczy magii teatru. Na pierwszym planie nadal są aktorzy, muzyka i choreografia, a cała reszta stanowi tło, dzięki czemu cały czas pamiętamy, że oglądamy spektakl, nie film kinowy. Przepiękne są również kostiumy - zarówno bogate, złocone stroje Artura, Lancelota i Ginewry, mroczne Morgany i Malaganta, jak i druidzka szata Merlina. Nie da się ukryć, że mamy tu przepych, dopracowane stroje, makijaże czy fryzury, i wiem, że dla niektórych takie rozbudowane scenografie czy bardzo bogate, barwne stroje są kiczowate i odwracają uwagę od tego, co najważniejsze. Ja jednak lubię taki styl, lubię jak na scenie dużo się dzieje, bo dla mnie bogate, realistyczne odwzorowanie świata też jest sztuką. Są musicale, gdzie minimalizm pasuje i tworzy klimat, chociażby ,,Next to Normal" czy ,,Chicago", jednak w przypadku ,,La Legende du Roi Arthur" nie wyobrażam sobie symbolicznej scenografii czy prostych strojów, zniszczyłoby to poczucie ,,królewskości" i pewnej doniosłości całej opowieści.

A dużo dzieje się nie tylko za sprawą relizatorów, ale również aktorów i całego zespołu. Musical jest pełen zbiorowych układów tanecznych, które naprawdę przykuwają wzrok, są dynamiczne i zsynchronizowane. Niejako zastępują one epickie sceny bitew czy jazdy konnej, które moglibyśmy oglądać na ekranie i które wprowadzają w nastrój dawnej epoki. Tutaj natomiast mamy tańce z mieczami przy Okrągłym Stole oraz czy bardzo dobrze wyreżyserowane pojedynki. Dzięki temu całość nie wydaje się uboższa i nadal czuć tą rycerskość i epickość legend arturiańskich. Jeśli chodzi o tą słynną ,,magię teatru", to właśnie ,,La Legende du Roi Arthur" według mnie jest idealnym przykładem - mamy tu odwzorywanie świata przy jednoczesnej umowności i symbolice, jaką daje scena.

https://youtu.be/TQgc272H2mc

Oczywiście jednak żadne kostiumy czy scenografia nic nie dadzą, jeśli zawiedzie obsada. I chociaż we francuskich musicalach w większości grają wokaliści, którzy mają na swoim koncie jedną czy dwie role teatralne, bardzo rzadko spotykam się z tym, żeby ktoś był sztuczny i nie oddawał dobrze postaci. W ,,La Legende du Roi Arthur" większość obsady wydaje się idealnie połączona ze swoją rolą. Niekwestionowym królem jest tu Florenth Mothe w tytułowej roli Artura (i nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej, bo jak dla mnie główna rola to główna rola, jeśli czuję, że główny aktor nie wybija się ani aktorsko, ani wokalem, to nie jestem w stanie do końca polubić danego musicalu). Artur jest postacią zdecydowanie najbardziej rozbudowaną i przechodzącą największą przemianę - zaczyna jako młody chłopak będący ,,pachołkiem" brata, trochę nieśmiały i niepewny siebie, nieumiejący walczyć ani nierozumiejący sytuacji, w jakiej się znalazł. Ja oglądałam autorskie nagrania z koncertów czy teledyski Florentha i widząc, jak bardzo jest tam ekstrawertyczny i pełen energii, mogę dodatkowo podziwiać łatwość z jaką stworzył postać nieśmiałego chłopaka, który potem przechodzi przemianę, zaczyna wierzyć w siebie i staje się charyzmatycznym przywódcą, który jest pewien swojego celu i wzbudza respekt zarówno wśród widzów, jak i reszty obsady, zwłaszcza w świetnie zrealizowanej piosence ,,Je me releve". Obserwujemy też, jak z czasem Artura zaczynają przytłaczać problemy, jak jego marzenia umierają, a on zmaga się z nieszczęśliwą miłością, w której gniew i złość na drugą połówkę, nie zabija tego uczucia. Apogeum następuje dla mnie w piosence ,,Aupres  d'un Auntre", czyli chyba moim ulubionym numerze z tego spektaklu, który oddaje nie tylko zawód miłosny bohatera, ale i upadek jego marzeń i nadziei. Florenth ma też świetny, głęboki głos, który brzmi tu zupełnie inaczej niż w ,,Mozart L'Opera Rock", za co też ogromne brawa, doskonale odnajduje się też w scenach tańca i walk.

https://youtu.be/mBt_57uOX8E

Partneruje mu Camille Lou, znana z roli w ,,Aments les Bastille". Musicalowa Ginewra nie jest zbyt rozbudowaną i skomplikowaną postacią, to raczej słodka, urocza księżniczka, której charakter został w pewnym momencie mocno zepsuty (więcej w części o fabule) i która przez większość czasu kieruje się głównie miłością do mężczyzn. Tym, co jednak wyróżnia i ,,ulepsza" tą rolę jest energia, jaką Camille wkłada w swoję gra, co sprawia, że Ginewra jaki się jako osoba temperamentna i odważna, nie jest mdła. Camille ma jasny, ciepły głos, który wypada równie dobrze w energicznych, radosnych piosenkach jak ,,Au diable" czy ,,Quelque Chose de Magique", jak i tych dramatycznych, śpiewanych wysoko jak ,,Rever l'Impossible" i ,,Nos corps la delivre". W ,,pierwszej części" musicalu moim zdaniem naprawdę trudno nie lubić tej postaci, chociaż jest ona nieco cukierkowa i naiwna, ale mnie osobiście urzekła swoim temperamentem i radością życia (zwłaszcza w scenie, gdy bez namysłu chce zaprzyjaźnić się z Morganą). Wątek miłosny Artura i Ginewry jest cudowny, pełen chemii i widząc ich razem naprawdę można odnieść wrażenie, że patrzy się na dwoje kochających ludzi, którzy czerpią radość z wzajemnej bliskości. O wiele gorzej wypada wątek miłosny z Lancelotem, który nie tylko jest beznadziejny fabularnie, ale też niszczy charakter Ginewry i sprawia, że jej postać staje się mdła i przedramtyzowana. Jednak nie można odmówić Camille Lou, że starała się dobrze oddać emocje swojej bohaterki, co widać zwłaszcza w scenie końcowej.

https://youtu.be/77lly5bk_LY

A tak naprawdę musiała grać za dwoje, ponieważ z tego trójkąta zdecydowanie najgorzej wypada Charlie Boisseau w roli Lancelota. Aktor ten zastąpił wcześniejszego wykonawcę, który miał wcielać się w tą rolę, i zastanawiam się, czy gdyby jednak pierwsza obsada doszła do skutku, to postać i wątek Lancelota wypadłyby dla mnie lepiej. Są aktorzy musicalowi, których nie lubię w ich rolach, ale jestem w stanie zrozumieć, dlaczego komuś innemu mogłyby się one podobać. W przypadku Boisseau ciężko mi mówić o jakichkolwiek plusach jego kreacji. O ile jeszcze mam wrażenie, że w nagraniach studyjnych da się słuchać jego wykonań, bo pewnie są wyczyszczone, tak podczas oglądania spektaklu, miałam ochotę przewijać piosenki z jego udziałem i chociaż są one w różnych stylistykach, to odniosłam wrażenie, że żadnej z nich nie uniósł wokalnie i chwilami kolokwialnie mówiąc ,,wył". Nie lepiej jest aktorsko. Lancelot, zgodnie z legendą, jest tu przedstawiony jako najszlachetniejszy i najodważniejszy rycerz Okrągłego Stołu, jednak w ogóle tego nie czuć. Musicalowy Lancelot przez większość czasu gra jedną miną i jest to mina wkurzonego buca, niezależnie od tego, czy z kimś walczy, stara się o posadę na dworze czy wyznaje miłość. I o ile chemia między Florenthem Mothe a Camille Lou była strasznie magnetyczna, tak w przypadku aktorki i Boisseau nie ma nic, o ile jeszcze ona wyraźnie się stara, choć sprawia wrażenie zażenowanej, to jej partner po prostu w każdej scenie wygląda, jakby chciał jej przywalić. Nie czuć od niego żadnych emocji, desperacji czy też walki ze sobą i wyrzutów sumienia. Same jego piosenki też nie powalają i o ile pierwszego duetu z Ginewrą da się słuchać, to ,,Faire comme si" moim zdaniem zakrwawa nieco o kicz, a ,,Wake Up" jest po prostu... dziwne. W dodatku od kiedy przeczytałam esej Andrzeja Sapkowskiego ,,Świat króla Artura" i jego interpretację mitu o Świętym Graalu, mam bardzo dziwne psychologiczne skojarzenia z tą piosenką. Jeśli ktoś jest ciekawy, to może mnie zapytać, o co chodzi, jeśli nie, to zduszę to w sobie.

https://youtu.be/1xwa0QRGUgc

Zdecydowanie lepiej wypadają tu czarne charaktery - Morgana grana przez piosenkarkę Zaho i Malagant odtwarzany przez Fabiena Incardonę. Musicalowa Morgana od początku wytwarza wokół siebie atmosferę tajemnicy i mroku, a potem także szaleństwa, w której chwilami zdaje się popadać. Widać w niej ogromną złość i chęć zemsty, dążenie po trupach do celu i to chyba jedynie, aby sprawić innym ból, bo ostatecznie mam wrażenie, że Morgana nie odnosi żadnych osobistych korzyści ze swoich działań. Jest postacią trochę z innego świata, której motywy i zachowania mogą wydawać się nie do końca zrozumiałe. Z kolei Malagant, rywal Artura i odrzucony narzeczony Ginewry, jest postacią równie mroczną i pełną nienawiści, ale w tym wszystkim bardzo energetyczną i temperamentną, co świetnie oddają jego piosenki, z których każda mimo otoczki czarnego charakteru, ma coś żywiołowego i dziwnie pogodnego. I o ile u Morgany widać pozorne panowanie nad sobą i tracenie kontroli tylko w nielicznych wypadkach, tak Malagant ze swoją furią się nie kryje, aż kipi zarówno nienawiścią do Artura, jak i obsesyjną miłością do Ginewyry, a w pewnym momencie wydaje się wręcz popadać w obłęd. Fabien Incardona stworzył postać bardzo ,,dziką" i szaleńczą, ale w tym wariactwie ani trochę nieprzerysowaną. Na pewno na plus jest to, że każdy ze ,,złoczyńców" nie jest stereotypowym, nudnym złolem bez motywacji i swojego charakteru. Tak naprawdę oboje da się zrozumieć i chwilami nawet im współczuć - Morganie tragicznego dzieciństwa, z którym nie potrafi się pogodzić (mam wrażenie, że ona w głębi serca nadal jest dzieckiem), co widać szczególnie w piosenkach ,,Dors, Morgane, dors" i ,,Ce que la vie a fait de moi", natomiast Malagant zdecydowanie kocha Ginewrę, nawet jeśli jest to uczucie chore i destrukcyjne. Chyba największą emocjonalną bombą spektaklu jest jego duet z Ginewrą ,,Nos corps a la delivre", w którym Malagant zdaje się zwyczajnie nie rozumieć, dlaczego kobieta, którą tak kocha, nie umie odwzajemnić jego uczuć, a Ginewra, chociaż przerażona i pełna obrzydzenia, w pewnych momentach sama wydaje się współczuć swojemu oprawcy.

Najciekawszą stroną tego wątku wydaje się być jednak sama relacja Morgany i Malaganta, która jest bardzo niejednoznaczna i chociaż on cały czas chce zdobyć Ginewrą, a ona próbuje mu w tym ,,pomóc" (w cudzysłowiu, bo trudno zdobyć czyjąś miłość, postępując w taki sposób), wydaje się... albo wydaje się tylko mnie, bo mam problem ze sobą... że ta dwójka ma się ku sobie i odczuwa do siebie silne przyciąganie. Ja osobiście totalnie ich shipuję, uważam, że ta para to życie i musical nic by nie stracił, gdyby odeszli od legendy i wprowadzili nowe wątki. A na dowód, że nie mam schizy, wrzucam nagranie z wersji scenicznej, ale nie tej, która jest dostępna w całości po polsku, tylko innej. Ma gorszy dźwięk, ale ewidentnie widać, że tam się coś dzieje i dla mnie to wygląda jak gra wstępna. Jeśli komuś się będzie chciało oglądać, to może mi napisać, czy się ze mną zgadzie, czy tylko dla mnie wąchanie kogoś i głaskanie faceta po klacie to nie jest coś, co się robi podczas spotkania z jakimś znajomym.

https://youtu.be/-NZWAcy5ogs

Przepraszam za ten niepoważny akapit, już wracam do pełnego profesjonalizmu. Warto docenić tutaj też drugi plan w postaci Davida Alexisa jako Merlina i Dana Menasche jako Gawaina. Pierwszy z nich występuje w jednym duecie z Morganą, więc nie ma możliwości popisać się swoim niskim, głębokim głosem, ale tworzy zapadającą w pamięć i charakterystyczną kreację mentora bohatera, który stara się mu pomóc i emanuje mądrością, a zarazem jest postacią ekscentryczną i w tej ekscentryczności bardzo barwną. Dan Menasche występuje wyłącznie w scenach dramatycznych, ale także bardzo zapada w pamięć jako szlachetny, odważny rycerz, który jako jedyny okazuje szczere współczucie Arturowi. Bardzo wyraziste kreacje stworzyli także Tamara Fernando jak Leia, mroczna służąca Morgany, której każdy uśmieszek i spojrzenie budziło niepokój, a jej taniec przykuwał uwagę i magnetyzował, oraz Yamin Dib jako Kay, przybrany, niezbyt inteligentny brat Artura, wywołujący uśmiech swoim brakiem logicznego myślenia i swoistym ,,nieogarnięciem". Na uwagę zasługuje też Julien Lamassone, którego jedyna piosenka, ,,Delivre Nous", prośba do Artura o uratowanie swojego ludu, wywarła na mnie duże wrażenie.

https://youtu.be/AWvPU37WlPA

Myślę, że ogromną zaletą tego musicalu jest różnorodność - piosenki są w bardzo różnych stylach, co dla niektórych też może być wadą i oznaką braku spójności. Jednak mnie to przekonało, bo dzięku temu się nie nudziłam i nie odczuwałam przesytu. Różnorodność widać też w głosach i kreowaniu postaci - z jednej strony Florenth Mothe śpiewający tu w typowo popowo-musicalowy sposób, pełen energii i charyzmy, z drugiej Fabien Incardona w roli mrocznego Malaganta, śpiewający na bardzo wysokich dźwiękach (nie że operowych, raczej takich jak w niektórych piosenkach rockowych z lat 80-90, gdzie wokaliści zaczynali się ,,drzeć"), Camille Lou, jej ciepła barwa i ogólna słodycz postaci oraz Zaho odgrywająca wręcz demoniczną postać, która barwę ma niską, wręcz czarną. Widać to też w scenografii (złoto czy biel dominujące w scenach z Arturem, Ginewrą i Lancelotem oraz mroczna kryjówka Morgany), jednak jak dla mnie wszystko ze sobą współgra i wynika z siebie, nie miałam takiego poczucia, że jakieś sceny są niepotrzebne, że jakiś styl jest dodany po to, żeby sobie był, chociaż nie pasuje do całości. Wyjątkiem jest piosenka ,,Faire comme si", która nie dość, że jest kiczowata, to jeszcze nie pasuje do tego musicalowego, scenicznego charakteru spektaklu, który chyba próbował też odwzorować klimaty filmów i seriali na podstawie legend arturiańskich. Jest w stylu latino, a ja już mówiłam kilka razy, że nie przepadam za piosenkami musicalowymi, które bazują na typowo współczesnej muzyce, bo lubię czuć, że nie słucham zwyczajnego utworu, który można usłyszeć w radio albo na kanałach muzycznych. Być może jednak miałabym inne odczucia, gdyby nie moja niechęć do wątku opisanego w tej piosence oraz jednego z wykonawców.

Za to jestem ogromną fanką niepojawiającej się w musicalu piosenki Malaganta ,,Tant de haine", która jest utrzymana w celtyckim, folkowym, a zarazem energetycznym klimacie, choć opowiada o miłosnej obsesji.

https://youtu.be/UvGgyZytct0

Teraz przejdę do samej fabuły i będzie ona podzielona na segment ,,spoilerowy" i ,,niespoilerowy". Zaczniemy od ogólników. Zdecydowanie jest to jeden z musicali, który fabularnie wciągnął mnie najbardziej. Czasem się zdarza, że bardzo podoba mi się muzyka w jakiejś produkcji, ale sama fabuła nie budzi we mnie większych emocji i odczuwam przesyt, gdy kończą się sceny śpiewane i zaczynają dramatyczne. Tutaj w ogóle tego nie czułam. Co więcej, pierwsza piosenka zaczyna się po siedmiu minutach od rozpoczęcia akcji, a ja i tak śledziłam ją z ciekawością. Twórcy ,,La Legende du Roi Arthur" stworzyli fabułę pełną intryg, zwrotów akcji, opowiedzianą w taki sposób, by wciągała i emocjonowała (oczywiście, także za sprawą muzyki gry aktorskiej). Ja siedziałam jak na szpilkach, chociaż legendę znam dobrze, a osoba, która oglądała ten musical ze mną w ogóle jej nie znając, również mocno go przeżywała. Oczywiście, tutaj również dochodzą kwestie gustu, ponieważ nie każdy lubi klimaty dworskich intryg, magii czy rywalizacji o władzę, natomiast jeśli ktoś jest fanem takich klasycznych seriali kostiumowych czy fantasy, to myślę, że znajdzie coś dla siebie (do tego jeszcze wrócę).

Jest to też musical bardzo wierny legendom arturiańskim, odtwarzający wydarzenia praktycznie 1:1, nawet w drobnych aspektach (wzmianka o tym, że Pani Jeziora wychowała Lancelota, chociaż ona sama się nie pojawia, ucięty wątek Świętego Graala). Ma to swoje zalety, ale też i wady. Jeśli ktoś jest wielkim fanem wyłącznie oryginalnej legendy i uważa ją za dzieło pełne, to zmiany mogłyby go zrazić. Jednak mam wrażenie, że ten musical wziął z legendy także te elementy, które obecnie straciły rację bytu i nawet w wiernych adaptacjach są rekonstruowane (vide: ,,Mgły Avalonu" i ciąża Morgany). Szczególnie widać to na przykładzie wątków miłosnych, gdzie bohaterowie od pierwszego spotkania wiedzą, że są sobie przeznaczeni, i o ile jeszcze w przypadku Artura i Ginewry to się broni, bo widać chemię między postaciami (a poza tym na scenie naprawdę trudno byłoby pokazać długotrwały rozwój relacji, skoro wszystko rozgrywa się przed naszymi oczami), tak wątek tej pani i Lancelota jest słaby, pozbawiony umotywowania i jakiegoś pokazania uczuć. Nie da się im kibicować, a jest to prawie połowa spektaklu. Mam wrażenie, że historia tej relacji została wprowadzona jedynie w celu odtworzenia legendy, a nie dlatego, że ktoś miał na nią jakiś pomysł, i twórcy po prostu założyli, że skoro jest taki wątek w legendzie, to widz ma uwierzyć, że ogląda wielką miłość. Lepiej wypada wątek Morgany - co prawda można się doczepić tego, że właściwie nie osiągnie ona nic dzięki swojej zemście, ale jak u góry, myślę, że można to wyjaśnić po prostu tym, że miała rozwaloną psychikę. Kompletnie abstrakcyjnie wypada za to wątek jej ciąży, o której wie chwilę po stosunku, co występuje w legendach (choćby w zbiorze Singrid Undset), ale ze współczesnego punktu widzenia jest po prostu... głupie.

I żeby nie było, bo wygląda to trochę tak, jakbym na początku tylko chwaliła, a teraz mieszała ten musical z błotem - jak na formę sceniczną jest on na tyle rozbudowany, że da się przełknąć pewne abstrakcje i idiotyczny romans Lancelota i Ginewry. Świetnie wypada przemiana Artura i jego rozterki, wątek Morgany jako całość, współpraca Artura z Merlinem, miłość Artura i Ginewry czy sceny z Gawainem, który za wszelką cenę chce chronić swojego króla, a także komediowy wątek Kaya. Tutaj naprawdę czułam, że twórcy wiedzą o czym chcą opowiadać i mają swoją wizję, a nie tylko opowiadają legendę. Być może też dlatego najbardziej spodobał mi się wątek współpracy Morgany z Malagantem, który jest autorskim pomysłem musicalowym, i z tej racji jest najbardziej nieprzewidywalny.

https://youtu.be/RoGJvFgFyK8

Teraz będę omawiać spoilerowo zakończenie, więc oznaczę je kursywą, a jeśli ktoś nie chce o tym czytać, zapraszam do podsumowania.

Jak wspomniałam, najgorszym problem z tą absolutną wiernością legendzie jest właśnie romans Ginewry i Lancelota, a może bardziej to jak jeste poprowadzony. I nie chodzi tu o samą miłość od pierwszego wejrzenia, a rozwój i ukazanie tej relacji. Na początku musicalu Ginewra zakochuje się w Arturze i nie wydaje się, żeby zdecydowała się na ten związek z poczucia obowiązku - wiele ryzykowała zrywając z Malagantem, a do tego widać że zabiega o zwrócenie na siebie uwagę Artura i kontakt z nim, a gdy są razem jest bardzo szczęśliwa i pełna nadziei. Potem spotyka Lancelota, zamienia z nim kilka słów i stwierdza, że to jednak on jest jej miłością, a przy Arturze trzyma ją tylko honor. Dla mnie jest to absurdalne i naprawdę trudno mi zrozumieć, jak twórcy mogli uznać, że ktoś będzie kibicował związkowi, gdzie dwójka ludzi nie tylko nie ma żadnej chemii i dobrego uzasadnienia dla swojego uczucia, ale też ich zachowanie jest tak egoistyczne i pozbawione logiki, że mam wrażenie, że oni ten zakazany romans kontynuują tylko dlatego, żeby pokazać światu, że mają w nosie złe konwenanse.

Czy dałoby się ten wątek wybronić i przedstawić w zjadliwy sposób? (bo rzeczywiście wiele osób nie wyobraża sobie legend arturiańskich bez romansu Ginewy) Moim zdaniem tak, gdyby Lancelota zagrał inny aktor, który oddałby jakiekolwiek uczucie do swojej partnerki i który rzeczywiście stworzyłby postać szlachetnego człowieka dręczonego wyrzutami sumienia, a nie buca, który wyglądał, jakby wszystkich nienawidził. Może gdyby podkreślić przyjaźń Artura i Lancelota, a przynajmniej służbę rycerską tego drugiego, żeby rzeczywiście ukazać dramatyzm wyboru między dwoma wartościami. I przede wszystkim pokazać jakikolwiek kryzys w związku Artura i Ginewry, nawet jakąś króciutką piosenkę o tym, że Artur nie ma dla niej czasu, że miała inne wyobrażenie o małżeństwie,itp. Zastanawiałam się, czy twórcy nie chcieli pokazać, że Ginewra bardziej postrzega Artura jako księcia na białym koniu, którego wielbi młodzieńczym zauroczeniem, a Lancelot miał być tą prawdziwą, dojrzałą miłością, ale fabuła i sposób gry zupełnie temu nie sprzyjają, a do tego pod koniec królowa mówi wprost do swojego męża, że naprawdę go kochała i jej emocjonalność w tym momencie oraz gra i śpiew Artura jakoś minimalnie ratują tę scenę.

Drugim wątkiem który budzi we mnie mieszane uczucia, czy naprawdę powinien być zgodny z legendą, jest relacja Artura i Morgany. Trzeba przyznać, że jest ona ciekawa i dramatyczna, ale jako relacja brata i siostry/wrogów, którą zresztą przez większość czasu jest, bo myślę, że nawet przy najlepszych chęciach nikt nie zauważyłby jakiegokolwiek napięcia czy romantyzmu w ich wspólnych scenach (za co swoją drogą brawa dla aktorów, bo jakiś czas temu dowiedziałam się, że Florenth Mothe i Zaho są w związku i byli razem już podczas tworzenia tego musicalu, więc czapki z głów, że zagrali ze swoją drugą połówką tak, jakby byli sobie zupełnie obojętni). Twórcy postanowili jednak wtrącić wątek Mordreda, czyli syna Artura i Morgany, który tutaj zostaje poczęty, gdy czarownica rzuca urok na swojego brata i współżyje z nim pod postacią Ginewry (ta scena też nie jest ani trochę romantyczna czy zmysłowa, jest po prostu przerażająca i creepy). I o ile ten wątek dodaje trochę dramatyzmu postaci Artura (wie, że nie będzie potrafił pokochać swojego dziecka, czuje się nieczysty), tak całościowo wydaje mi się kompletnie niepotrzebny, bo początkowo Morgana zachowuje się jakby miała obsesję na punkcie swojej ciąży (gdybym nie znała legendy i kierowała się samą logiką, byłabym pewna, że to ciąża urojona), ale gdy wypływa kwestia zauroczenia Ginewry, całkowicie o tym zapomina i skupia się na doprowadzeniu do zniszczenia miłości Artura. W rezultacie chociaż jej zemstą miało być wychowanie Mordreda w nienawiści do ojca i końcowa śmierć Artura z rąk syna, okazuje się, że właściwie to zemstą było rozwalenie królowi małżeństwa. I że teraz Artur będzie czekał w samotności aż Mordred dorośnie i go zabije. Coś mi tu nie gra.

Początkowo byłam przekonana, że oba te wątki oraz zakończenie (Artur odkrywa romans żony i chociaż zgodnie z prawem powinien ją zabić, lituje się nad nim i pozwala odejść z Lancelotem) są po prostu efektem nadmiernego trzymania się kanonu, ale po dwóch latach od obejrzenia, dochodzę do wniosku, że cel mógł być inny. Zwłaszcza, że twórcy pokazali, że nie zawsze są ściśle związani z oryginałem, choćby wprowadzając wątek współpracy Morgany z Malagantem albo robiąc z Kaya postać komiczną, a nie odpychającą. Zastanawiam się, czy nie było to typowe działanie ,,pod publikę", żeby zadowolić fanów legend. Jako osoba, która siedzi w tym ,,fandomie" już dość długo, zdaję sobie sprawę, że wiele osób zainteresowanych legendami paruje Lancelota z Ginewrą, a Artura z Morganą i być może to zakończenie miało być takim kompromisem - jeśli ktoś jest fanem tych dwóch par, to może sobie wyobrażać, że skoro Artur jest samotny, to w końcu zejdzie się z Morganą, a jeśli wolałby żeby Artur był z Ginewrą... To jej wyznanie na końcu i wątek Świętego Graala mogą dać mu nadzieję, że Lancelot po jakimś czasie zdradzi kochankę (ktoś musi urodzić Galahada i Ginewra to na pewno nie będzie) i Ginewra wróci do Artura z podkulonym ogonem.

Problem w tym, że ta interpretacja zabije cały urok musicalu i zakończenia, bo między Arturem a Morganą naprawdę nie da się doszukać nic romantycznego (poza teledyskiem do ,,Mon Combat", gdzie wyglądają jakby chcieli się na siebie rzucić i to nie, aby się pozabijać, ale to też podejrzewam, że było robione pod publikę), a w dodatku gdyby interpretować końcową decyzję Artura jako wyraz tego, że przez cały czas podkochiwał się w siostrze, to traci ona swój dramatyzm. Artur już się nie poświęca, w dodatku tracą też sens słowa końcowej piosenki, w której główny bohater podkreśla, że kocha Ginewrą bardziej niż wszystko, że nigdy nie pogodzi się z jej stratą i że to ona jest jego pierwszą miłością.

https://youtu.be/1YBaFshVwE8

https://youtu.be/kh97QFviHa8

Dla porównania - oficjalny teledysk do ,,Mon Combat" i wersja sceniczna. W teledysku dotykają się, obejmują i naprawdę to trochę wygląda jak flirt, w ,,oryginale" to typowa kłótnia.


Ostatecznie myśląc o ,,La Legende du Roi Arthur" dochodzę do wniosku, że nie powinno się tego musicalu rozpatrywać wyłącznie w kategorii teatru muzycznego i tego, jakie są nasze preferencje odnośnie tego gatunku, bo wydaje mi się, że twórcy chcieli dotrzeć nie tylko do fanów samych musicali, ale też (a może nawet przede wszystkim) symaptyków legend arturiańskich. Dlatego ,,La Legende du Roi Arthur" nie różni się tak naprawdę od innych produkcji (filmowych, serialowych, książkowych) związanych z królem Arturem, z całym dobrodziejstwem i balastem tego inwentarza - z bogatymi strojami, wyreżyserowanymi scenami walk, efektami specjalnymi, klimatem intryg dworskich, wszechobecną magią, romansami i świadomością autorów, że większość widzów już tę historię zna i ma na jej temat swoje wyobrażenie.

I ostatecznie mimo że pod koniec sobie ponarzekałam i że pewne wady tego spektaklu nie dają mi spokoju, to uważam go za jeden z moich ulubionych, za piękny musical z cudowną realizacją, świetnie napisanymi charakterami, fabułą, która wciąga i porusza, wpadającą w ucho muzyką, dobrymi wykonawcami, a przede wszystkim z całą masą emocji, które we mnie wzbudził. A ja w musicalach szukam przede wszystkim emocji i jeśli całość mnie poruszy, jestem w stanie przymknąć oko na to, że może nie wszystko jest idealnie dopracowane i zrobione od deski do deski. Zresztą, ja nawet nie lubię jak coś jest ,,od deski do deski", bo to nudne.



Dajcie znać, jak Wam się podoba taki format i czy go kontynuować, bo myślę, że nie ma sensu ,,popełniać" wpisów na ponad cztery tysiące słów, jeśli ludzi to nie interesuje. Oczywiście, dajcie też znać, czy chcecie więcej takich recenzji, przy czym zaznaczam, że oczywiście można mi polecać różne tytuły, ale w 90% przypadków będę pisać o tym, co sama wcześniej wybrałam i co trafia w mój gust, ponieważ każdy, kto mnie śledzi, wie, jak trudno jest mi się zebrać do oglądania czegokolwiek, a w wakacje teoretycznie mam więcej czasu, ale mam też biurko przy oknie i jak włączam w dzień laptopa, to zazwyczaj nic nie widzę. Dlatego kiedy już decyduję się obejrzeć jakiś film czy musical, to musi być to coś, co naprawdę mnie interesuje.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top