Autant en emporte le vent (Przeminęło z wiatrem) - recenzja


Odkąd trochę więcej czasu spędzam w teatrze na żywo, mniej oglądam nagrań - jednak emocje przeżywane razem z aktorami są nie do zastąpienia, nawet jeśli polskie produkcje często nie są tak spektakularne jak zagraniczne. Ponieważ jednak tęsknię za teatrem, znów przygnało mnie do nagrań - tym razem padło na francuski musical ,,Autant en emporte le vent", czyli po prostu ,,Przeminęło z wiatrem", inscenizację powieści Margaret Mitchell.

Akcja rozgrywa się w Ameryce w przededniu wojny secesyjnej. Scarlett O'Hara, córka plantatora z Georgii uchodzi za najpiękniejszą pannę w okolicy i jest otoczona przez wianuszek adoratorów, jednak jej serce bije dla wrażliwego marzyciela Ashleya Wilkesa, jedynego, który odrzuca jej uczucia, stwierdzając, że są zbyt różni, by żyć ze sobą na co dzień. Wilkes bierze ślub ze swoją kuzynką Melanią, a podczas ich zaręczyn Scarlett spotyka Rhetta Butlera, awanturnika znanego z braku patriotycznej postawy i przekraczania konwenansów. Kobieta będzie musiała zmagać się nie tylko z trudnymi uczuciami do tak różnych mężczyzn, ale też wojną, która na zawsze zmieni oblicze amerykańskiego Południa.

Bardzo chciałam obejrzeć ten musical, ale jednocześnie trochę się go obawiałam. Nie wiedziałam, czego do końca się spodziewać, i co chciałabym zobaczyć. ,,Przeminęło z wiatrem" to nie tylko kultowa książka, ale i równie kultowy film z rewelacyjnymi rolami Vivien Leigh, Clarka Gable'a, Olivii de Havilland czy Hattie McDaniel. Film, który stał się legendą do tego stopnia, że do tej pory żaden reżyser nie miał odwagi nakręcić innej ekranizacji losów Scarlett, co przecież w przypadku klasyków jest powszechne. I z jednej strony ja naprawdę chciałam zobaczyć inną interpretację, mieć rzucone nowe światło na tę opowieść, ale też bałam się, że jednak ona do mnie nie trafi i czegoś mi zabraknie.

Jeśli chodzi o fabułę, to w tym przypadku zdecydowanie przewagę ma film, a jeszcze bardziej książka. Trudno jest zawrzeć ponad tysiącstronnicowe dzieło w dwóch godzinach, toteż twórcy wprowadzili masę skrótów i uproszczeń, przez co wiele scen wybrzmiewa mniej emocjonalnie, nie mamy szans poznać dokładnie wszystkich wątków (chociażby relacji Scarlett z jej dwoma pierwszymi mężami), a błyskotliwe dialogi z książki są skracane do minimum. Podczas oglądania zastanawiałam się, czy dla osoby, która nie czytała powieści Mitchell ani nie widziała filmu, wszystkie wydarzenia byłyby zrozumiałe, ale widziałam w komentarzach na YouTubie, że niektórzy nie znali w ogóle tej historii i się wciągnęli, podobało im się. Bo też nie można powiedzieć, że fabuła została zniszczona. Ona nadal jest epicka, intrygująca, emocjonalna. Po prostu jest uproszczona i wiele wydarzeń następuje po sobie z prędkością światła (to po części też wynik konieczności pokazywania wszystkiego na scenie, bez możliwości cięć,itp.).

https://youtu.be/0ozCWwpQtGQ

Jeśli coś nie zawiodło, to z pewnością są to aktorzy, którzy zdecydowanie wygrali to zmierzenie się z amerykańską legendą. Przede wszystkim królem jest tu Vincent Niclo, który podobnie jak Clark Gable, jest stworzony, by grać Rhetta. Jego Rhett jest dokładnie taki, jak powinien - charyzmatyczny, z dystansem do siebie i świata, nieco brutalny i szorstki, awanturnik z krwi i kości, nie brakuje mu też poczucia humoru (rewelacyjna scena tańca i kpin ze Scarlett w piosence ,,Mentir"). Jednocześnie pod tym wszystkim czai się wrażliwy człowiek, który oddaje całe swoje serce kobiecie i chyba nie do końca umie to zaakceptować. Niclo był takim Rhettem, jakiego chciałam oglądać - kiedy trzeba, uwodzicielskim cynikiem, kiedy indziej tym wzruszający, a czasami tym zabawnym. Głosowo także nie można nic mu zarzucić. Zdecydowanie magnetyzująca rola. Nawet jeśli całość byłaby słaba, warto poznać ten musical dla niego.

Ale na szczęście, nie jest, bo wcielająca się w Scarlett Laura Presgurvic niewiele mu ustępuje. Ciekawostka: Presgurvic jest córką twórcy musicalu i z tego powodu bardzo długo walczyła o rolę, gdyż obawiano się kontrowersji. Jednak udowodniła, że w pełni na nią zasłużyła. Przede wszystkim zachwyca wokalnie - ma piękny, czysty, liryczny głos, mocny i delikatny zarazem, a każda jej piosenka jest zaśpiewana niezwykle emocjonalnie. Świetnie wywiązuje się też z misji pokazania charakteru Scarlett i jej przemiany - początkowo próżna, naiwna nastolatka pod wpływem wydarzeń staje się coraz bardziej twarda i bezwzględna, aż w końcu pęka pod ciężarem trudności i uświadamia sobie, że zmarnowała życie. Scarlett jest kokieteryjna, arogancka, ale ma w sobie też wrażliwość i gdzieś tam w głębi czai się mała dziewczynka, która nie dorosła do swojej roli i to Laura idealnie oddała. I podobnie jak w przypadku Vincenta Niclo, nie brakuje jej poczucia humoru i balansu między lekkością i dystansem a dramatyzmem roli. Między aktorami jest też świetna, bardzo wyrazista chemia, naprawdę można poczuć te emocje, rodzącą się namiętność. Sławna scena pocałunku po pogrzebie Franka zagrana była świetnie.

Trochę inną parę są Melania i Ashley. W tym wypadku niestety zawiodła mnie trochę damska część tego duetu - scenariusz bardzo ograniczył jej rolę, sprowadził ją trochę do dodatku do Scarlett i Ashleya, i chociaż Mela ma kilka poruszających songów, trudno jest w jakikolwiek sposób ją opisać na podstawie samej fabuły. Zabrakło też wyrazistszego pokazania jej przyjaźni ze Scarlett czy Rhettem. Na szczęście, Sandra Leane starała się unieść tę dość słabo napisaną postać i nadała Melanii sporo ciepła, słodyczy i szlachetności, dzięki czemu łatwiej było zobaczyć tą Melanię, którą znałam z książki. I ma przepiękny głos, co szczególnie wybrzmiewa w duecie ze Scarlett - ,,Que savez-vous de l'amour".

Natomiast bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Ashley i tutaj zdecydowanie Cyrill Niccolai pobił pierwowzór filmowy. Jego Ashley jest romantyczny i marzycielski, emanuje młodzieńczą energią i świeżością, dzięki czemu chwilami naprawdę trudno się dziwić, że Scarlett tak długo pielęgnowała w sobie uczucie do niego. I owszem, czasami irytuje swoją nieżyciowością czy tym, że nie potrafi powiedzieć ,,nie", ale jednocześnie widać tragizm i pewną samoświadomość tego bohatera. Powiedziałabym, że to jest pierwszy Ashley, którego naprawdę jestem w stanie polubić i mu współczuć. Zwłaszcza że jeszcze pięknie śpiewa. Do tego między aktorami grającymi Ashleya i Melę była naprawdę śliczna, delikatna i subtelna chemia, a ich duet był wyjątkowo uroczy.

https://youtu.be/A06SRjyedrQ

Z dalszego planu zdecydowanie wygrywa Dominique Magloire wcielająca się w rolę Mammy, opiekunki Scarlett z dzieciństwa - z mocnym czarnym głosem, sprawnie balansująca między siłą i surowością, ciepłem i czułością a humorem. Warto dodać, że musical nieco rozszerza kwestię niewolnictwa i pokazuje ją z bardziej współczesnej perspektywy - Mammy jest tu kobietą, która widzi krzywdy swoje i swoich pobratymców, ale za bardzo kocha Scarlett i nie jest w stanie zrezygnować z opieki nad nią, by ułożyć sobie życie po swojemu. Twórcy pokazują Afroamerykanów jako tak naprawdę trzecią stronę konfliktu w wojnie secesyjnej, przez obie strony traktowaną jako narzędzie polityczne - gdy oni chcą być tylko ludźmi, którzy mogą się realizować i spełniać marzenia. Świetna jest scena, gdy ich ucieczka z Tary kontrastuje z późniejszą ciężką pracą dawnych dziedziczek, oraz wszelkie sugestie, że tak naprawdę i czarni i biali są ofiarami jednej wojny. Te wszystkie nastroje są utożsamiane przez Przywódcę Niewolników, w którego wciela się Joel O'Cangha - jego postać jest budowana głównie przez śpiew i taniec, ale jest w tym niesamowita siła i moc.

Zespół wokalny tworzy także Arie Itah, który w przejmujący sposób pokazał oddanie Geralda O'Hary dla ziemii i rodziny, a potem załamanie tego bohatera (mniej przekonał mnie wokalnie) oraz Sophie Delmas jako prostytutka Bella Watling, energiczna, charyzmatyczna i wulgarna, a także najbardziej wyróżniająca się w tym spektaklu tanecznie. Jednak jeśli chodzi o ukazanie postaci znów kuleje tutaj skrótowość scenariusza - Bella przez większość czasu jest bardzo jednowymiarowa, po prostu jest prostytutką, która korzysta ze swojego ciała. W jej solówce pojawiają się sugestie, że tak naprawdę czuje się wykorzystywana i niespełniona, ale nie jest to w żaden sposób rozwinięte. Jest też kilka postaci z zespołu aktorskiego, które mimo zmniejszonych ról dają postaciom życie - Marjorie Hannoteau jako Ellen jest ostoją spokoju i elegancji, Georgette Kala Lobé w roli Prissy jest idealnie głupiutka i komiczna, a David Decarme czyni z dość nudnej i schematycznej postaci Franka pierwszorzędną rolę komediową.

https://youtu.be/eqTnSb7h0UI

Drugim bardzo mocnym punktem całości jest muzyka - piękna, emocjonalna, różnorodna. Nie wszystkie piosenki wywarły na mnie wielkie wrażenie (jestem trochę rozczarowana piosenką Geralda o ziemii, która miała duże znaczenie dla wydźwięku całości, ale nieco nikła w tłumie), ale o żadnej nie mogę powiedzieć, że była nieudana. Mamy tu zarówno wielkie, wzruszające musicalowe songi takie jak solówki Scarlett, jej duet z Melanią czy piosenki Ashleya, romantyczne duety ,,Bonbon rose" i ,,Je vous aimais", piosenki humorystyczne i mocno aktorskie takie jak wspomniane już ,,Mentir", ,,Vous dites" czy ,,Que veulent les femmes", potężne zbiorówki... Mi muzyka naprawdę bardzo się podoba i wiele piosenek gra mi w głowie po obejrzeniu, całkowicie w oderwaniu od fabuły. Ogromną zaletą jest też humor, oddanie utarczek między Scarlett i Rhettem oraz pewien pobłażliwy dystans do tych postaci, który miała Mitchell w powieści.

https://youtu.be/DrNWvUGdH-8

Na koniec warto powiedzieć o warstwie technicznej spektaklu. Francuskie musicale słyną z bardzo rozbudowanej, pełnej przepychu scenografii oraz kostiumów, co może się podobać lub nie - ,,Przeminęło z wiatrem" nie jest pod tym względem wyjątkiem, jednak wyróżnia się realizmem i stosunkowo sporą poprawnością historyczną. W produkcjach takich jak ,,Romeo et Juliette" czy ,,La Legende du Roi Arthur" stroje luźno lub wcale nawiązywały do epoki, stawiały bardziej na tworzenie teatralnego, umownego świata, niż oddawanie istniejącego, natomiast tutaj kostiumy, szczególnie pań, są zgodne z tym, co wiemy o epoce i bardzo wyraźnie nawiązują do filmu, chwilami są wręcz identyczne, co uważam za fajny smaczek. Różnią się jedynie prostytutki pracujące u Belli - one jako jedyne wyglądają bardziej nowocześnie i przypominają współczesne tancerki erotyczne, jednak moim zdaniem jest to dość spójne i nie razi aż tak bardzo. Garnitury panów są dosyć zachowacze, ale w przypadku pań mamy piękne, kolorowe kreacje, chociaż widać też wyraźny kontrast w scenach, gdy rodzina Scarlett ubożeje.

Scenografia również jest dość bogata i rozbudowana, chociaż nie aż tak jak w przypadku niektórych musicali, również w większości oddaje realia historyczne i nawiązuje do filmu. Mi się bardzo podobała, natomiast mam mieszane uczucia, co do ekranów, na których wyświetlany był dom O'Harów czy krwawe słońce. Nie jestem pewna, czy było to potrzebne, myślę, że scenografia wybroniłaby się sama. Nie jestem przeciwniczką korzystania z techniki w kinie, w we wspomnianym ,,La Legende" czy chociażby ,,Thrill me" wypadło to naprawdę dobrze, tutaj też nie aż tak bardzo mi to przeszkadzało, ale myślę, że ten zabieg niewiele wnosił i był głównie po to, żeby bardziej oddać to, co było w filmie, a przecież to inne medium.

Kolejną rzeczą, o której warto wspomnieć, jest taniec. W Polsce zazwyczaj oglądam spektakle na mniejszych scenach, trochę bardziej oszczędne, więc tutaj z radością patrzyłam na wykorzystanie dużej sceny, gdzie akcja mogła często dziać się na wielu płaszczyznach, co świetne jest szczególnie podczas sceny barbakoi u Wilkesów - jednocześnie obserwujemy romantyczny duet Ashleya i Melanii, wściekłą Scarlett oraz tańczących niewolników. Układy taneczne są bardzo widowiskowe, żywiołowe, oddające klimat, chwilami też nieco parodiujące, ale jest też kilka scen opartych na jedynie subtelnym ruchu. Ostrzegam jednak, że pierwsza piosenka w domu Belli może naprawdę zszokować. Bardzo fajne są też niektóre rozwiązania reżyserskie, takie jak pokazanie wybuchu wojny z perspektywy dwóch stron, zabieg zatrzymania postaci podczas songów Scarlett czy początkowa narracja kobiety, która opowiada o ,,dziewczynie takiej jak ona", dzięki czemu możemy zastanawiać, się kim ona jest - samą Scarlett, kimś z jej otoczenia, a może Margaret Mitchell? Nie przekonało mnie jedynie ukazanie śmierci Karola, który ginie... uduszony przez przywódcę niewolników, co wyglądało dość dziwnie i nie wiem, co miało symbolizować.

,,Autant en emporte le vent" nie jest zbyt znanym musicalem, co widać nawet po małej i słabej jakości zdjęć XD Jednak dla mnie jest spektaklem naprawdę bardzo dobrze zrealizowanym. Poza samą historią, którą zwyczajnie warto znać w jakiejkolwiek formie, to zachwyca aktorami, którzy naprawdę dźwigają ciężar kultowych ról, scenografią, choreografią, przepiękną muzyką. Nie jest to moja ulubiona produkcja, może nie jest jakimś ,,must see", ale myślę, że mogę ją gorąco polecić, zwłaszcza tym, którzy lubią takie bardziej ,,klasyczne" musicale, z dużą pompą, ogromnym zespołem, w kostiumie,itp.

https://youtu.be/m9gAGlGpO9w

https://youtu.be/r_10JGuBK-0


Ocena: 8/10

Ulubiony aktor: Vincent Niclo jako Rhett Buttler

Ulubiony głos: Laura Presgurvic jako Scarlett O'Hara

Ulubiona scena: barbakoa u Wilkesów


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top