Przecież nie musisz


Linka trzymająca moją uprząż wspinaczkową napięła się. Ostrożnie opuściłem się w dół. Moje palce, w ochronnych rękawiczkach, kurczowo zaciskały się na linie, do czasu gdy moje stopy, zakute w wojskowe buty z grubą podeszwą, dotknęły ziemi. Zabawne -10 lat po Dniu Sądu mój lęk wysokości dalej gdzieś we mnie tkwił.


Poprawiłem ogumowany kaptur, tak by w pełni zakrywał moje czarne włosy.


Moim dzisiejszym łupem padł budynek, w którym mieścił się szpital. Znikome promieniowanie, przynajmniej według dyzometru umieszczonego na moim ramieniu, oraz nie wielka ilość mutantów przekonały mnie do zawitania tu. W naszym "domu" mieliśmy jeszcze dość medykamentów, ale warto mieć ich więcej. Na wymianę. Naboje, które stały się walutą tego świata, są dla mnie zbyt cenne.


Zwinąłem linkę i przypiąłem ją do uprzęży, następnie upewniłem się, że plecak na moim ramieniu trzyma się. Ściągnąłem kałacha z ramienia. Może i dziś jest wyjątkowo cicho i spokojnie, ale w postapokaliptycznym Seulu można spodziewać się wszystkiego. Mimo to, nadal czułem się tu jak u siebie. To nadal nasze miasto. Ludzi. Nie jesteśmy stworzeni by żyć pod ziemią. Zawsze kochałem błękit nieba, które dziś było zasnute całunem z atramentowych chmur.


Nie mógłbym żyć jak oni, którzy mówią, że wyjście na powierzchnię jest jak wydanie na siebie wyroku. Ale to nie prawda. Promieniowanie osłabło a z nowymi "panami" świata można walczyć. W końcu to żywe istoty. Jak my. Podatne na zranienia. Jak my. Śmiertelne. Jak my. Wszystko, co żyje kiedyś zginie. Nowi mieszkańcy różnią się od starych ale wciąż są to żywe istoty. Istoty, które można zabić. A jeśli się mylę, czekam na tego, kto mi to udowodni. Są setki ludzi, myślących jak ja. Ale tysiące tych, co pogodzili się z losem niegodnym człowieka, odrzucili człowieczeństwo.


Buty głucho obijały się o asfalt. Biegłem ulicami, których nazw nawet nie pamiętałem. A może nigdy ich nie znałem. Przecież wielka gwiazda K.pop-u nie musiała zaprzątać sobie tym głowy. Od tego był kierowca. Który o Nas Zapomniałeś, przyjmij jego duszę i wielu mu podobnych, do swej łaski. Starałem się nie myśleć o tych, co zginęli. Bo przecież wielu przeżyło. Tu w Seulu i pewnie wielu innych miastach. Przed oczami zamajaczyło mi już wejście. Nie pozorne metalowe drzwi w boku bramy. Wślizgnąłem się przez nie i dokładnie je zamknąłem. Kałach znowu powędrował na ramie a jego miejsce zajęła latarka. Ruszyłem ciemnym, ciasnym korytarzem, by znowu pogrążyć się w tym żałosnym świecie. Za każdym razem czułem złość i smutek. Złość, bo ludzie za to odpowiedzialni prawdopodobnie grzeją swoje tyłki w bezpiecznych schronach. Smutek, bo zobaczę ludzi, którzy cierpią przez ego tych skurwieli. Jednak czułem również radość. Bo powracam cały i zdrowy. Nawet nie świecę w ciemnościach a przecież tyle razy byłem na powierzchni... ta radość ma też inny powód, mianowicie taki, że wracam do mojej "rodziny", że znowu ich zobaczę. Że Onew znowu udzieli mi reprymendy, za "zbyt długą" nieobecności. Że Taemin znowu uwiesi się na mnie, pytając czy coś dla niego mam. Że Minho znowu zapyta, czemu poszedłem sam. Że Kibum po prostu znowu tam będzie. Na tym ostatnim zależało mi najbardziej. Jego wspomnienie zawsze dodawało mi sił.


Do moich uszu dotarła muzyka z gramofonu i głos, który na końcu świata bym rozpoznał. Głos młodszego-ale-i-tak-najpiękniejszego-Kim'a. Zawsze tak przyjemny, gdy śpiewał a tak denerwujący gdy mówił. Ściągnąłem przeciwgazową maskę cywilną, zsunąłem z głowy kaptur i zdjąłem gogle o przyciemnianych szkłach. Zastukałem w wzmacniane drzwi z blachy. Czekałem bite 3 minuty, nim usłyszałem szczęk zamków.


- Jjongie! - w drzwiach stał wyjątkowo chudy mężczyzna, gładko ogolony, którego przydługie włosy, które już dawno dorosły po farbowaniu. Pamiętam jak płakał, gdy je ścinał. Miał na sobie miejscami poprzecierany szary szlafrok. Mimo, że po zagładzie trudno było o środki czystości, Diva pozostał olśniewającym, idealnym Divą. Moim Divą.


- Cześć Ki.. - odebrał ode mnie plecak i broń. Schowałem rękawice do kieszeni płaszcza, który po chwili zabrał i zawiesił na wieszaku.


Odwróciłem się by zamknąć drzwi, na wszystkie spusty. Gdy stanąłem znowu przodem do pomieszczenia chłodne dłonie Kibum'a zacisnęły się na moich ramionach, a wątłe ciało przyległo do mojego, jego głowa oparła się o moje ramie. Objąłem go w pasie, opierając brodę o jego ramie. Wdychałem przyjemny zapach mydła, który roztaczał wkoło siebie. Zawsze twierdziłem, że był za chudy. Jednak teraz naprawdę zmizerniał. A przecież niczego nam nie brakowało. Jestem prawie pewien, że czekał na mnie.


- Jak dobrze, że jesteś... - powiedział cicho.


- Też się cieszę, Kibumminie. -


- Nie wychodź już tam... -


Przemilczałem to, jedynie mocniej go przytuliłem.


- Przecież nie musisz... Jjong -


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top