9. Je ne regrette rien
Molly była kilka kroków za daleko w głąb łazienki, by móc zawrócić niepostrzeżenie. Irene zdążyła ją zauważyć, choć nie spuszczała wzroku z kwadratowego lustra wiszącego na ścianie. Obserwowała wejście w odbiciu. Na uniesionym palcu wskazującym miała krwistoczerwoną smugę. Po chwili przyglądania się Molly, wróciła do wcześniejszego zajęcia - rozprowadzania lepkiej szminki na ustach. Opierając się lekko o porcelanową umywalkę robiła to z wielką precyzją ale równocześnie z łatwością.
Na ścianach wszystkich toalet w Sherrinford zawsze można było znaleźć mnóstwo pokreślonych markerami i cyrklami napisów. Oczywiście męskie pomieszczenia były zabazgrane o wiele bardziej, ale u dziewcząt też widniały wyznania miłosne, podpisy i rysunki. Nigdy nic ważnego, ani przykuwającego uwagę czymś innym, niż jedynie jaskrawością. Sherlock zwykle po kilku sekundach umiał rozpoznać kto, kiedy i co napisał, więc nikt kto go znał, nawet nie próbował pisać "anonimowych" sekretów na białym tle łazienek. Teraz Molly była zaciekawiona każdym jednym podpisem. Mogłaby je przeczytać wszystkie jak książkę, a potem znowu i znowu, byleby nie musieć patrzeć na Irene. Wewnętrznie prosiła, żeby litery ją pochłonęły. Gapiła się na "RACHEL" z niewyraźnym L na końcu, bardzo precyzyjnie czując upływ każdej następnej sekundy. To nie było dla niej niczym nowym; Pragnienie, żeby zapaść się pod ziemię dotykało ją na tyle często, że zdawało się być częścią jej osobowości.
To nic, Molly zawsze taka jest.
Nie pamiętała już kto i kiedy wymyślił jej tę wymówkę, zdawała się przylegać do niej od zawsze. Każda kolejna osoba ją podłapywała i tym sposobem ta wygodna nieprawda stawała się rozsądnym wytłumaczeniem. Nie ma co się przejmować, zawsze taka jest. Tymczasem było to zupełną nieprawdą. Chociażby podczas poranków w pracowni biologicznej, lub pośród ludzi, przy których się nie stresowała. Takich osób było mało, nie należał do nich Sherlock, przy którym Molly często chciała się zdematerializować, bynajmniej nie należała do nich Irene, ani Mycroft. Trudno więc było udowodnić, że to zawsze ma wyjątki. Jak na przykład Greg. Przy nim wszyscy czuli się dobrze. Również Molly. Greg zawsze potrafił poprawić humor, nie zadawał trudnych pytań, a na większość zadawanych jemu odpowiadał "nie moja działka". Nie kombinował i nie sprawiał, że Molly chciała wtopić się w różowe Hope wypisane na ścianie błyszczącym flamastrem.
Stały jeszcze chwilę bez słowa, jedna zajęta makijażem, druga planując drogę ucieczki, ale na języki obu z nich pchało się coś do powiedzenia. Irene powstrzymała swoją chęć rozmowy wiedząc, jak trudno jej wychodzi bycie szczerze miłą, natomiast Molly w końcu zaczęła:
- Sherlock nie zauważył tego, co mu zostawiłaś.
- Oczywiście, że zauważył. To Sherlock... - Wytarła resztki szminki z dłoni o chusteczkę, która już po chwili wyglądała jak dowód zbrodni. - Ale skąd pomysł, że to dla niego?
- Bo nikt nie jest tak spostrzegawczy. - Irene oderwała się od swojego odbicia. Odwróciła się, by stanąć z Molly twarzą w twarz. Uniosła brew i bez słowa posłała jej wymowne spojrzenie.
O.
- Nie mogłaś wiedzieć, że zauważę.
- Nie. Mogłam przypuszczać i to sprawdzić. Nie jesteś przecież głupia.
Molly nie wiedziała jak zareagować. Irene potrafiła podawać ludziom obelgi opakowane w błyszczący papier, więc trudno było wierzyć jej słowom. Poza tym miała inne wątpliwości.
- Po co?
Zawachanie Irene trwało o sekundę za długo, ale w końcu przerwała je, mówiąc:
- Bo mi się nudzi, cholernie. Cały czas mi się tu nudzi.
Brzmiała niepewnie, a to było rzadkością w jej przypadku. Oczywiście było to niczym w porównaniu do niepewności Molly, ale jednak. Przyznała się. Właściwie do czego? Tego nie była pewna, ale wiedziała, że to był moment szczerości, słabości. Bo przecież ktoś, komu tak łatwo przychodzi kierowanie - choć to jedynie lekki synonim "manipulowania" - ludźmi, nie musi wcale być szczery. Osiąga przyjaźnie właśnie przez manipulacje i przez to, że zawsze wie, co powiedzieć. W przeciwieństwie do Molly, która również i w tamtym momencie nie wiedziała, czy powinna się odezwać.
- Nie ważne - Irene ucięła po chwili czując, gdzie biegną myśli dziewczyny - nie było tematu.
*******
Po dziwnej wymianie zdań w szkolnej toalecie, Molly spodziewała się, że dużo czasu minie, zanim znowu zamieni słowo z Irene. Czuła z tego powodu wyrzuty sumienia, ale nie tylko. Czuła dziwną satysfakcję. Chciała porozmawiać z Irene, chciała jej udowodnić, że nie powiedziała nic złego, chciała to wszystko zrobić, bo mogła. Piłeczka była po jej stronie, to do niej należał ruch - pierwszy raz od bardzo dawna. Nie ważne, że za sobą nie przepadały. Właściwie, że Molly nie przepadała za Irene. Tak czy inaczej, będąc tyle razy w odwrotnej sytuacji, bardzo chciała umieć odnaleźć się w tej. Nie zdecydowała się jednak na żaden radykalny, ani właściwie żaden krok. Kilka razy próbowała napisać, ale kończyła gapiąc się w puste, nieużywane okno chatu. Oczywiście, Irene dała do zrozumienia, że nie może znaleźć nikogo interesującego, ale czemu Molly miałaby przypuszczać, że akurat ona się taka okaże? Szczerze w to nie wierzyła. Skoro Irene znudził Sherlock, który, w oczach Molly, był najbardziej intrygującą osobą na świecie, to nie było szansy, że Molly będzie warta uwagi. Z resztą, ona nawet przecież nie lubiła Irene.
Nie widywały się na lekcjach i nie spotykały się w stołówce, więc Molly zaczęła powoli zapominać o całej sprawie. Nie czuła się ani nadmiernie dobrze, ani źle. Dni upływały powoli, dość zwyczajnie, choć Molly miała jeszcze jeden problem - nadal nie mogła przywyknąć do obecności Johna w życiu wszystkich. A musiała, bo tam gdzie był Sherlock, był John i vice versa. Gdy John pojawiał się sam, to tylko po to, żeby zapytać: widzieliście Sherlocka? Właściwie nie musiał już pytać, bo zanim zdążył, wszyscy odpowiadali chórem "nie". Gdy natomiast Sherlock pojawiał się sam, to dlatego, że chwilowo pokłócił się z Johnem.
Nie pozwala mi palić, w ogóle, nawet jak siedzę na parapecie, praktycznie na zewnątrz! Przecież jak moje nogi są właściwie poza pokojem, to ja już nie jestem w pokoju. Czysta logika.
Wszyscy zdążyli zauważyć jak wielkie zmiany nieświadomie wprowadzał tamten niewielki człowiek, ale Molly dotknęły one najbardziej. Ona i Sherlock nie robili już razem projektów, nie konsultowali się w sprawie jego "medycznych" eksperymentów (John był świetny z biologii) i Sherlock nie potrzebował alibi - bywał na lekcjach znacznie częściej.
*******
Irene odcięła się tak, jak to robią ludzie zbyt dumni by prosić o pomoc. Ona nie chciała prosić ani o uwagę, ani o przyjaźń. Nie dopuszczała do siebie myśli, że jej to potrzebne, tym bardziej, jeśli Molly byłaby w stanie jej to dać. No bo co dalej? Irene zawsze była sama. Nawet będąc z Kate, wciąż była sama, a Molly wydawała się na to za dobra. Ale po kilku tygodniach szminka w rogu tablicy znów zaczęła się pojawiać. Nauczyciele nie zauważali, Sherlock zdawał się nie zwracać uwagi, a Molly, która widziała, oczywiście, że widziała, bo wypatrywała tego znaku, niechętnie przyznała przed samą sobą, że ten obrót spraw ją cieszył. A raczej uspokoił, że wszystko wróciło do normy.
Jak się okazało, to był dopiero początek, bo Irene miała masę pomysłów na swoją nudę. Choć Molly prawie nigdy nie udawało się jej spotkać, nie rozmawiały, a jedynie mijały się na korytarzach, Irene była wszędzie. Molly widziała jej ślady w całej szkole, cały czas, gdzie się nie odwróciła, widziała kolejny znak, bez zwątpienia należący do Adler. Wszystkie kredy w klasie zamienione na czerwone (nikt nigdy się nie domyślił, czyja to była sprawka - w każdym razie nikt dorosły), czy cytaty Edgara Allana Poe na małych karteczkach poprzyczepiane do ram okien.
Molly odkleiła jeden z tych kawałków papieru i chwilę przyglądała się słowom. "Człowiek nie ustępowałby aniołom i nie podlegałby wcale śmierci, gdyby nie słabość wątłej jego woli." Nie była pewna, czy rozumie to co czyta, ale ta nuta niepewności, ta właśnie świadomość, że to może kryć za sobą milion innych znaczeń, tak jej się spodobała. A dodatkowo to, że może wcale nie ma innych znaczeń, może właśnie dokładnie o to miało chodzić, ale Molly tego nie wie, potęgowało fascynację. Słabość wątłej jego woli. Anioły. Napisane wręcz kaligraficzną precyzją słowa wydawały się ważniejsze i mroczniejsze, niż były w rzeczywistości. Jak z resztą cała Irene. Zawsze roztaczała wokół siebie aurę tajemniczości, doskonale będąc świadomą efektów. Jak postać z książki. Jak dziewczyna, która nie mogłaby istnieć naprawdę, bo łamałaby tysiące serc, bo nie istnieje rzeczywistość, w której ktoś, kto wygląda jakby zaraz mógł się przemienić w kruka i odlecieć, mógłby istnieć naprawdę. Anioły. Napisane czarnym tuszem. Oczywiście, że czarnym, Irene nie uznawała innego.
Molly odsunęła od siebie piórnik, żeby przestać pochłaniać wzrokiem litery i żeby zatrzymać swoje pędzące myśli. Skąd ta potrzeba rozglądania się po ścianach, gdziekolwiek by nie była? Jak doszło do tego dziwnego niemego monologu Irene i co on oznaczał? Dokładnie tak, jak słów Poego, Molly nie rozumiała Irene. Bo i w niej mogło kryć się coś znacznie głębszego, mroczna interpretacja, anioły, ale równie dobrze nic. A jeśli nic, to skąd jej magnetyzm, dlaczego ulegał jej nawet Sherlock, czemu zawsze potrafiła z taką otwartością grać ludźmi? Jeśli to nie sprawka aniołów, to czy niezwykła inteligencja, inna od tej sherlockowej, ale równie ciekawa?
Odgonienie natrętnych pytań zajęło jej jeszcze chwilę, a musiała, chciała skupić uwagę na lekcji. Jakkolwiek Telford sam nie był nią zainteresowany, Molly była zdeterminowana, uwielbiała chemię i nie chciała irytującej dziewczyny w jej głowie. Pierwiastki. Tak, pierwiastki powinny pomóc. Często pomagały. Gdy Sherlock powiedział jej, że ma małe usta i jej uporczywy umysł nie dawał za wygraną, gnębiąc ją tą myślą, zaczynała rozwiązywać zadania chemiczne. Nie było to całkowicie skuteczne, bo uwagę tę pamiętała bardzo długo, ale uspokajała się nieco, jak niektórzy przy sudoku. Pomagało, więc i w klasie powinno. No i była jeszcze Maria Curie, która zwykle bardziej pilnowała dyscypliny w "swojej" klasie. Wisiała cierpliwie i obserwowała wszystkie małe grzeszki uczniów. Czemu jej zwykle przeszywający wzrok, dziś przeszedł niezauważony? Molly zerknęła na jej portret wiszący na ścianie, próbując tym samym przywołać się do porządku i-
- Wszystko w porządku, Hooper?
Trudno było odpowiedzieć, prawie dusząc się od niekontrolowanego śmiechu, ale dała radę, kiwając głową. Po chwili zrobiła się też cała rumiana ze wstydu.
- Tak - próbowała uspokoić sytuację, ale kąciki ust same podskakiwały ku górze - przepraszam.
Oczy całej klasy zwrócone były w jej stronę, to nie było przyjemne, wcale, a wcale, ale było zabawne, ponieważ tego dnia jednych par oczu zabrakło.
Marii Curie nie było. Nie pozowała dumnie, strzegąc zwykle sumiennej pracy Molly. Zamiast niej, w tej samej, cienkiej, połyskującej ramce siedziała Edith Piaf - burza ciemnych włosów, smutne oczy i charakterystycznie narysowane brwi. Nikt tego nie zauważył (oprócz Sherlocka zapewne). Rzeczywiście, oba zdjęcia były czarno-białe, stare i widniała na nich kobieta, ale różnice były tak oczywiste, że ktoś w końcu powinien się zorientować. Najciemniej pod latarnią. Racja.
Edith Piaf. Irene nie mogła wymyślić nic bardziej banalnego i bardziej pasującego. Cały czas ten vintage, winyl, czerwień, wszystko, nie ważne jak sprytne i niewidoczne, miało na sobie jej wyraźny podpis, znak rozpoznawczy.
Szalona dziewczyna zakochana w historiach detektywistycznych.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top