7. W pierwszym rzędzie

Choć zwykle Sherlock szybko wyłączał się z rzeczywistości i tym samym zatapiał w swoich własnych, abstrakcyjnych myślach i eksperymentach, tym razem nie potrafił. Chciał dokończyć swój research na temat chrząstek tchawiczych, a zamiast tego myślał, jak bardzo nie chce iść na stołówkę.

Przecież nie poszedłeś.

Wiem.

Czemu się tłumaczysz?

Zamknij się.

Nigdy nie chodzę na śniadania, czemu tym razem miałoby być inaczej?

No właśnie.

Więc przestań i wracaj do pracy.

Nie pójdę tam.

Wiem, pracuj.

Taki mam zamiar.

Wcale nie...

Wcale nie.

Sherlock mimo złości i irytacji wymierzonych w samego siebie wstał i skoro i tak nici z jego produktywności, postanowił jednak wyjść. Nie kłopotał się ze znalezieniem sobie jakichś ubrań, czy chociażby kapci. Otworzył drzwi w piżamie i szlafroku. Na boso przeszedł przez ten jakże monotonny korytarz, którego wymiary już znał na pamięć i najbardziej nonszalancko jak potrafił, wszedł na stołówkę.

Zabrał siedzącemu przy drzwiach Andersonowi karton z sokiem tylko po to, żeby go wkurzyć i podszedł do stolika, przy którym dostrzegł Johna. Wprawdzie był odwrócony plecami, ale to musiał być on. Obok siedział Greg, Mycroft, Sarah, Mike i robił się tłok. Na samą myśl o tych bezsensownych paplaninach, Sherlock westchnął, ale postanowił nie rezygnować. Stanął dosłownie nad Johnem bez słowa.

- Nie macie tu dobrej herb... - Blondyn czując wiszącą nad nim postać przerwał rozmowę i odwrócił się. - O! Jednak przyszedłeś. 

Sherlock w odpowiedzi uśmiechnął się nieznacznie i zajął miejsce obok Stamforda. Widział stamtąd dokładnie całe pomieszczenie, każdego, kto wchodził i wychodził, a także Johna i Sarę siedzących naprzeciwko. 

Rozmowy powoli zaczęły się Sherlockowi zlewać w jeden szum, aż w końcu całkowicie zapadł się w swój pałac pamięci odtwarzając znów, jak zużytą kasetę video, wydarzenia z poprzedniego dnia. Po kilku minutach musiał w końcu przyznać, że John będzie potrzebował osobnego pokoju w jego umyśle. Bynajmniej niekierowany sympatią, która prowadzi do stronniczości, a czystą logiką. Skoro popiół tytoniowy - 243 rodzaje popiołu mają swoje własne pomieszczenie, to John też musiał. Wszelkich niezbędnych  informacji, kolorów swetrów, wyrazów twarzy i zmian tonu głosu Sherlock nie mógł składować w pamięci podręcznej, a tym bardziej w tym ciasnym kącie zwanym "informacje o znajomych". Imię Lestrada ledwie się tam mieściło, a i ono czasem wypadało.

Chłopak stwierdził, że może od razu zająć się urządzaniem miejsca na Johna. Wszystko byleby nie musieć angażować się w mówienie, ani co gorsza słuchanie.

Detale musiały być dobrze zaplanowane, tak samo jak rozmieszczenie. To wszystko miało ułatwić zapamiętywanie i przechowywanie wiedzy, więc Sherlock kolejny raz postanowił z tych zasad skorzystać.

Wybrał trzecie piętro, pokój obok tego z łaciną. Nigdy wcześniej nie tworzył całego pomieszczenia dla jednego człowieka, więc kierując się intuicją stwierdził, że powinna to być sypialnia, miejsce z wieloma charakterystycznymi rzeczami Johna.

Lustro. Musi być lustro, dzięki któremu łatwo będzie zapamiętać wszystkie wyrazy twarzy. Musi zawisnąć na wysokości około metra siedemdziesięciu, bo (kolejna informacja) John mierzy metr sześćdziesiąt pięć. Sherlock stawia stolik i rzuca na niego pasiasty sweter. Jest na nim siedem pasków i kilka okruszków po panini z pesto. John lubi panini z pesto i ma dokładnie siedem swetrów. Brunet widział, gdy ten się rozpakowywał. Czarno-biały, niebieski, świąteczny, ten w kolorze owsianki, bordowy, granatowy i popielaty. Nie, stop. Nie stolik. Coś innego. Coś, co będzie bardziej pasowało do Johna... Coś konkretnego z możliwymi powiązaniami. Fotel. Bordowy fotel, charakterystyczny wzór, koc przerzucony przez oparcie i poduszka z Union Jackiem. Johnowi podobało się God Save The Queen grane na skrzypcach.

Umysł Sherlocka pracował, bardziej i bardziej odcinając się od otoczenia. Wprowadzał coraz to nowe informacje, jak dobrze doświadczona, wojenna maszynistka. Bezbłędnie i sprawnie. Wszystko czego zdążył dowiedzieć się przez niecałą dobę, a było tego właściwie bardzo dużo. Chłopak cały poprzedni dzień nie mógł powstrzymać się od dedukcji, każde "to było wspaniałe" wychodzące z ust Johna zachęcało go jeszcze bardziej. To było niespotykane, nie do pomyślenia. John tak łatwo dawał się odczytywać, w ogóle się nie bronił. Zupełnie przeciwnie do Irene, której przyjemność sprawiało stawianie Sherlocka w poczuciu konsternacji.

- Chcesz? - Pytanie wyrwało bruneta z zamyślenia. Spojrzał on w stronę Johna i zmrużył oczy próbując wyczytać o co pytał. - Jeść. Może jednak chcesz coś zjeść? 

Wzrok Sary nagle skupił się na pogryzionej słomce wciśniętej w kartonik, Mike Stamford zaczął uśmiechać się półgębkiem nie wiadomo do kogo, a Mycroft z Gregiem wymienili spojrzenia. I w każdej innej sytuacji Sherlock pewnie przejąłby się tym wszystkim i niesamowicie zirytował (na pewno reakcją Mycrofta, który nie przepuszczał ani jednej okazji, żeby z niego zakpić), ale wcale nie miał ochoty na złość. Nie miał też na jedzenie, choć to akurat było sprawą drugorzędną. 

Sherlock nie miał zamiaru się roztapiać dla Johna, nie chciał pokazywać jak miło rzeczywiście mu było. Bo co to w ogóle za uczucie, że jest mu miło? Takim miło za łatwo można było kogoś kupić. On sam często wykorzystywał to do osiągnięcia swoich celów. Więc nie, nie pokazywał, że mu miło, jednak coś w jego zachowaniu się zmieniło. Nadal był Sherlockiem, w swoim ciemnym szlafroku, z tajemniczym spojrzeniem, nadal tym samym, który wbrew temu co mówił ciągle łaknął widowni, tylko teraz jego widownia zmieniła się. Zaczęła być bardziej przychylna, lecz jednocześnie wymagająca. Sherlock musiał być wspaniały - chciał być, bo teraz jego widownią był John, który ciągle bił brawo i był zachwycony, ale umiał też obserwować Sherlocka i nawet zadał sobie trud, żeby zapytać o niejedzenie i niespanie. 

Dlatego też Sherlock nie zbył tego pytania burknięciem, nie mógł przecież zawieść widowni.

- Nie, John. Myślę teraz nad czymś istotnym. Trawienie mnie spowalnia. - Odpowiedział układając dłonie w wieżyczkę pod brodą. Temat dla wszystkich wydawał się być zakończony.

Mycroft przewrócił oczami, całkiem sceptyczny co do teorii o spowalnianiu, ale tym razem siedział dopiero w dziesiątym rzędzie, więc się nie liczył. Mike, Greg i Sarah siedzieli tak daleko, że właściwie ledwo co mogli dostrzec scenę. A John siedział najbliżej i dobrze się bawił, więc Sherlock czuł satysfakcję.


- Nie wiem, czy się orientujesz braciszku, ale Sarah chodzi z tobą na chemię i biologię. - Powiedział uszczypliwie Myc, zanim młodszy Holmes zdążył zatopić się z powrotem we własnych myślach.

Sarah uśmiechnęła się całkiem przyjaźnie.

- Być może. - Rzucił Sherlock niezainteresowany tematem.

Zauważył, że John co jakiś czas odruchowo odwraca się w stronę dziewczyny i sprawdza jej nastrój. Ciekawa, choć zarazem oczywista reakcja...

- Być może?! Nie wierzę Sherlock, że nawet tego nie wiesz. Co ty robisz, gdy cię nie ma na lekcjach?

- Różne... rzeczy. 

Nagle do rozmowy postanowił włączyć się Greg, który szybko przeżuł kęs kanapki.

- Na przykład kombinowanie tematu. - Mrugnął konspiracyjnie wiedząc, że mało kto zrozumiał coś z jego wypowiedzi.

- Zamknij się, Greg. Koniec rozmowy. - Odciął się Sherlock wstając od stolika. Pewnym krokiem minął wszelkie przeszkody i wydostał się ze stołówki.

To oczywiste, że nie chciał rozmawiać na ten temat i nie chciał, żeby ktokolwiek poza Mycroftem (którego nie dało się uniknąć) o nim wiedział. Ludzie rozmawiali o tym normalnie, ale nie w przypadku Sherlocka. Dla niego to nie była rozrywka, ani też coś dla zabicia czasu. Nie "kombinował tematu" i nie "chodził zajarać". Był wściekły na Lestrada i samego siebie.


Wrócił do pokoju i dramatycznie lekceważąc zaczętą pracę nad układem oddechowym niemalże rzucił się na łóżko, zwijając do pozycji embrionalnej. Po chwili jednak obrócił się na plecy i postanowił, że zajmie się miejscem Johna w pałacu pamięci. To była jedyna w tamtym momencie metoda na odstresowanie się. Wszędzie kręciło się dużo ludzi, więc Sherlock nawet nie chciał myśleć o ponownym wychodzeniu.

Zatopił się więc w swoim pałacu i odszukał pokój Johna. Musiał wrzucić do niego informację o jego żywym zainteresowaniu Sarą. Dziewczynami, ogólnie. Nie będzie się kłopotał z imionami. No i te wszystkie jego odruchy - musiały być dokładnie zarejestrowane i oznaczone. Ktoś otworzył drzwi.

John.

Oh, to już nie pałac pamięci. To John, stał przed nim z lekko zmartwioną miną, wąskimi wargami ściśniętymi ciasno i zmarszczonymi brwiami. Chował za plecami coś ciężkiego... ale małego w jednej ręce i coś bardzo nieokreślonego w drugiej. Sherlock musiał przyznać, że był nieco zaintrygowany, choć oczywiście nie zapytał.

- Pomyślałem, że w sumie to jedzenie jest serio wstrętne, więc mam to.

Pasiasty rękaw wyłonił się zza pleców i rzucił Sherlockowi słoiczek z pomarańczową zawartością w środku.

- Dżem? - Brunet uniósł jedną brew.

- No - John zaśmiał się czując, że chyba zrobił coś bardzo głupiego. - ...i chleb. Greg pokazał mi wasz sklepik. Zjemy razem śniadanie?

Sherlock podniósł się powoli marszcząc brwi bardziej i bardziej. Patrzył blondynowi w oczy próbując coś wyczytać, ale nie było żadnej ukrytej wiadomości. Tylko rozbrajająco prostolinijny chłopak oferujący coś tak zwykłego. Sherlockowi nigdy nie proponowano zwykłych rzeczy, a jeśli już to były beznadziejne i nimi gardził, a w tamtym momencie... 

W tamtym momencie musiał szybko wyjść i rzeczywiście to zrobił, zostawiając Johna samego.

Tak szybko jak zatrzasnął za sobą drzwi do 221, tak szybko otworzył te w pałacu pamięci. Przechodził równolegle przez prawdziwy i wyimaginowany korytarz. John. John lubi dżem. Sherlock stawia stolik - jednak potrzebny. Lubi też herbatę. To ważne. Na tyle, że musi się znaleźć w pałacu. Ale jaka? Tego jeszcze nie wiedział. John lubi być miły. Szczerze miły. Lubił pomagać. Nie, nie pomagać, pocieszać? Naprawiać sytuację. Troska. Poczucie winy. Pojęcia i skojarzenia pojawiały się bez jakiejkolwiek kontroli. Nie mógł powstrzymać dedukcji i znowu ta jedna, niechciana pchała się aż pod sam próg. Wyszedł.

Wrócił i zastał Johna siedzącego na łóżku. Czekał? Wyglądał na nieco bardziej zmartwionego, ale bardziej chyba ciekawego. Ożywił się, gdy Sherlock wpadł przez drzwi.

- Co ty masz w ręce? - Śmiech blondyna i jego wytrzeszczone oczy nie odpuszczały przez dobrą minutę, a gdy w końcu chłopak doszedł do ładu, usłyszał:

- John, widzisz co mam w ręce, nie zadawaj głupich pytań.

- Ok, widzę, ale... - Ukrył twarz w dłoni i ze śmiechem na ustach pozwolił swoim plecom opaść na łóżko.

- Zaraz się rozmyślę... - Sherlock nieco się niecierpliwił.

- No dobra - John zwlókł się z łóżka - ale skąd wytrzasnąłeś cholerny czajnik?

- Jeszcze jedno głupie pytanie... Lepiej podłącz go do prądu.

- Ale chyba nie mamy herbaty.

Sherlock popatrzył na niego bardzo intensywnym wzrokiem, więc John po prostu przejął urządzenie i znalazł najbliższe gniazdko.

W ciągu kilku minut udało im się przemyśleć techniczne kwestie całego przedsięwzięcia. Z braku stolika, przysunęli do siebie dwa krzesła (John to zrobił, gdy Sherlock był "zajęty" myśleniem) i gdy już wszystko było gotowe, a herbata z kieszeni szlafroka zaparzona, usiedli na podłodze po dwóch stronach krzesełkowej konstrukcji dokładnie na środku pokoju.

- O co chodziło Gregowi z "ogarnianiem tematu"? Nie zrozumiałem tego...

Powiedział nagle John między kęsem kanapki a łykiem herbaty.

- ...znaczy no, słyszałem jak ktoś tak kiedyś mówił, ale... - parsknął śmiechem zostawiając "no wiesz" w domyśle.

- Pewnie właśnie o to chodziło i twoje założenia są słuszne. - Odparł Sherlock sucho.

- Ty... Nie. 

Cisza trwająca jakieś trzydzieści sekund zdawała się ciągnąć w nieskończoność.

- Tak, właśnie tak.

John zmierzył bruneta wzrokiem jakby sprawdzał czy ten nie blefuje, jakby czekał na "żartowałem", ale niczego takiego nie usłyszał, bo Sherlock nie mógł niczego takiego powiedzieć. I z każdą sekundą podczas której żaden z nich nic nie mówił, wyraz twarzy blondyna zmieniał się coraz wyraźniej i choć na początku wyglądało to jak zawód (albo najbardziej prawdopodobne było, że to będzie zawód) to okazało się czymś innym. John był zbyt wyrozumiały, żeby Sherlocka wyśmiać, albo przestać akceptować. Nie mniej jednak chciał rozmawiać.

- Narkotyki? Przecież...

Ale Sherlock nie chciał.

- Zakończmy ten temat.


//Cześć! Wowowow w końcu rozdział, tak, wiem... Napisałam chyba z milion wersji, ale żadna mi się nie podobała, zaczęłam cudować i no, w końcu wyszło coś takiego. Zastanawiam się czy takie tempo akcji nie jest nużące. Staram się nie śpieszyć, bo zwykle zdarza mi się roztrzaskać całą akcję w dwóch tysiącach słów i wychodzi bardzo niestarannie. Z drugiej strony nie chcę teraz przesadzić z rozwlekaniem, choć przyznam szczerze, że nie muszę się starać, żeby pisać więcej. Jeśli chodzi o ten fic, to jakoś jak już się rozpędzę to jestem jak Thomas Wolfe (zawsze mam jego obraz w głowie, a raczej Jude Law rozrzucającego wszędzie zapisane kartki). Dajcie znać co myślicie. :)


A, no i wyjątkowo dziś betowała Oliwcia, bo nie ufam temu, co napisałam o czwartej rano. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top