6. Hiacynty i azalie

Poranek wydawał się Johnowi nadzwyczaj spokojny. Słońce wpadające przez uchylone okno, szum kwitnących powoli drzew, zapach świeżego powietrza i dźwięk skrzypiec. Nawet nie musiał wynurzać się spod za grubej jak na tę porę roku pościeli, ani otwierać oczu, aby móc cieszyć się tym wszystkim. Było mu ciepło w ten specyficzny sposób, który powodował rumieńce, ale nadal był przyjemny i rozleniwiał ciało. Nie chciał wstawać, nigdzie się ruszać, otwierać oczu, które zawsze gdy rano wstawał były dziwnie duże. Jakby po kilku godzinach snu mógł przypatrywać się wszystkiemu uważniej. Ale w tamtym momencie nie miał potrzeby na nic patrzeć. Jeszcze nie, bo gdyby wiedział jaki widok zastanie go, gdy dopuści do źrenic nieco światła, chętnie otworzyłby oczy.

Po chwili słodkiego lenistwa, gdy umysł chłopaka powoli wracał do trybu dziennego, pojawiło się w nim niespodziewane pytanie. Właściwie słowo. Skrzypce. Skrzypce? Johnowi zdarzało się zasypiać z słuchawkami w uszach, ale nigdy nie budziła go muzyka klasyczna. Poza tym, zwykle gdy się budził, słyszał dźwięk suszarki dochodzący z łazienki i kroki Harry, która jak zwykle nie mogła znaleźć ładowarki do telefonu.

John zwykle nie budził się z uśmiechem na ustach. Raczej zrywał się i szybko ubierał, żeby jak najszybciej wyjść z domu. Nie z powodu spóźnienia. Wake me up skutecznie budziło go co rano i nie miał problemów ze zdążeniem do szkoły. Po prostu wychodził wcześnie, żeby nie musieć słuchać kłótni rozpoczynających się zwykle zaraz po minięciu granicy przyzwoitości, czyli ciszy nocnej.

Harriet zwykle musiała trzy razy zmieniać strój, zanim tata go zaakceptował, a potem przez jakieś dziesięć minut z zegarkiem w ręku kłócili się o makijaż dziewczyny. John nie rozumiał oburzenia ojca, bo Harry naprawdę nie wyglądała źle, ani wyzywająco. Wiedział jednak,  że sedno konfliktu leżało zupełnie gdzie indziej i nawet gdyby jego siostra chodziła do szkoły w mundurku, ojciec i tak znalazłby powód do kłótni.
Nie chodziło o wygląd dziewczyny, ani jej stroje, a o charakter. Charakter buntowniczki, który nie pozwalał jej przyporządkować się i być cichą, spokojną córką. Harriet nie sprawiała wielkich kłopotów w szkole, ale w jednym temacie była nieugięta i niesamowicie uparta - w temacie swojej orientacji. John nie mógł pojąć, jak mogła po prostu przyprowadzić Clarę do domu i przedstawić ją tacie jako swoją dziewczynę. To było bardziej niebezpieczne niż najechanie na Afganistan. Chłopak wiedział, że jest źle, gdy dłonie ojca napięły się w nerwowym uścisku, szczęka wyprężyła się, a jabłko Adama podskoczyło.

"Harriet" - zamrugał  nerwowo, a jego głos był napięty jak struna. Wbił w nią wzrok, nawet na chwilę nie przenosząc go na Clarę, która stała obok, trzymając mocno rękę Harry.

John zastanawiał się wtedy jak mocno trzeba kogoś kochać, żeby zostać z nim w takiej sytuacji. Był przekonany, że jego siostra uprzedziła dziewczynę, jak może zareagować ojciec, więc ta przychodząc do ich domu właściwie musiała się spodziewać niezbyt dobrej reakcji, ale na pewno nie mogła się spodziewać, że skończy się to aż tak źle. Nikt z nich nie mógł. A mimo to, dziewczyna o długich, kasztanowych włosach nadal tam stała, nie próbując się wykręcać, ani uciekać.

"Pożegnaj się z koleżanką, myślę, że musi już iść" powiedział jakby Clary nie było w pokoju, trzymając jednocześnie swoje emocje na wodzy.

John wiedział. Wiedział, wiedział, wiedział. Co będzie dalej.

Rozbolał go brzuch. Chłód i odrętwienie przebiegły wzdłuż jego ciała.

Nie rozumiał, czemu Harry musiała być tak dumna, czemu musiała to ujawniać. Przecież gdyby utrzymały to w sekrecie, nic by się nie wydarzyło.

A teraz leżał w swoim łóżku i słuchał skrzypiec. To był jego najlepszy niedzielny poranek od bardzo dawna. Przebić go mógł tylko ten sprzed dziesięciu lat, gdy mama obudziła go wcześnie rano i powiedziała, że w trójkę z Harry pojadą na wycieczkę. Musiał szybko spakować rzeczy, ale przekonany wyjazdem do wesołego miasteczka postarał się, aby poszło mu sprawnie. Chłopak pamięta tylko, jak bardzo cieszył się na tę podróż. Co dziwne jednak, nie mógł sobie przypomnieć ani karuzeli, ani diabelskiego młyna, tylko drogę i śpiewanie I would walk 500 miles, gdy mijali zamek Rochester.


Wyściubił nos z pościeli. Nie mógł nie uśmiechnąć się na widok Sherlocka paradującego w granatowym szlafroku. Wyglądał zabawnie, jak jakiś arystokrata, choć blondyn musiał przyznać, że i bez niego tak wyglądał.
Brunet stał przy oknie ze skrzypcami w jednej dłoni i smyczkiem w drugiej. Piżama luźno wisiała na wychudzonym ciele. Spojrzał na Johna jedynie kątem oka, nie zmieniając pozycji.

- W końcu wstałeś. - Odłożył skrzypce na swoje zagracone biurko.

- Która godzina?

Sherlock zamiast spojrzeć na zegarek, zmrużył oczy i mruknął.

- Jakoś po ósmej.

John przeciągnął się ospale, a jego włosy potargały się jeszcze bardziej.

- Długo już nie śpisz?

- Nie liczyłem. - Odpowiedział całkiem poważnie brunet.

- No, ale o której wstałeś, tak mniej więcej?

- Nie kładłem się spać. Bynajmniej nie wczoraj, ani nie dzisiaj, bo wnioskuję, że o tym mowa.

Blondyn podniósł się powoli, wygrzebując z poplątanej kołdry swoje krótkie, umięśnione nogi.

- W ogóle nie spałeś? - Zapytał Sherlocka, gdy ten zaczął rozkładać swoje chemiczne oprzyrządowanie dosłownie wszędzie. Zaczynając od parapetu, na biurku Johna kończąc.

Ciekawe, że gdy Holmes nie miał współlokatora, trzymał się swojej części pokoju jak świętości, natomiast teraz, gdy ktoś rzeczywiście użytkował tę drugą część, on nie krępował się z niej korzystać, robiąc bałagan już zupełnie gdzie popadnie.

- Nie. Uprzedzając kolejne pytanie: nie czułem potrzeby, a w nocy są ciekawsze rzeczy do robienia.

John zmarszczył brwi i kiwnął głową w geście znaczącym "mhm, rozumiem", chociaż nie rozumiał wcale. Ani tej sytuacji, ani Sherlocka w ogóle. Tylko, że ta niewiedza go nie przerażała. Nie czuł strachu przed nieznanym, nie czuł potrzeby odcięcia się od chłopaka, ani wytknięcia mu jego inności. Czuł za to ciekawość. Ekscytującą i buzującą w brzuchu ciekawość i chęć, wręcz gotowość do lotu. Bo przecież gdyby Sherlock stwierdził, że ma skrzydła, John wcale by się nie zdziwił. Nie wahałby się też ani sekundy. Chciał poznawać, wzbijać się, biec, śmiać i tracić oddech.

Wcześniej czuł się tak raz - nie licząc snów. Pamięta, że siedział na schodkach do domu swojego dziadka (gdy ten jeszcze żył) i bacznie przyglądał się mrówkom uwijającym się i pracującym bez wytchnienia. Gdy zauważył pszczołę, która zdecydowała się usiąść obok niego, bardzo powoli położył się na brzuchu (brudząc przy tym swoją jasną koszulkę) i obserwował ją z tak bliska, że prawie dotykał ją swoim zadartym nosem. Obserwował skrzydła wyglądające jak popękane szkło i rzeczywiście pasiasty odwłok. Owad jednak szybko znudził się spacerowaniem po betonowej powierzchni i wzbił się do lotu z charakterystycznym dla siebie bzyczeniem. Mały John podniósł się i nie otrzepując nawet kolan z drobnych kamyczków, pobiegł za pszczołą. Na początku siadała na hiacyntach i azaliach rosnących pod płotem.
Ogród dziadka nie był szczególnie urządzony i właściwie tylko w tamtym miejscu znajdowały się jakiekolwiek kwiaty. Resztę miejsca zajmowała nieskoszona trawa, sięgająca małemu Johnnemu prawie do kolan, oraz jedna, ogromna jabłoń ze zniszczoną ławeczką pod nią. Wszyscy zawsze mówili, że ogród wyglądał zupełnie inaczej za życia babci Hazel, która lubiła o niego dbać. John i Harriet mogli się tego jednak tylko domyślać.

Pszczoła poleciała dalej. Czmychnęła między ogrodzeniem, które kierowało na ścieżkę do lasu. Drugie wejście - to prowadzące na ulicę, zawsze było szczelnie zamknięte, aby żadne dziecko się przez nie nie wydostało. Nikt jednak nie zabezpieczył tylnego, więc Johnny z łatwością swoimi małymi rączkami pchnął spróchniałą furtkę i wyleciał na łąkę w poszukiwaniu swojej nowej towarzyszki. Wiedział, że nie może wychodzić za ogrodzenie. Mama tłumaczyła mu to kilka razy i kazała powtórzyć, czy na pewno zrozumiał. Oczywiście, że rozumiał. Tylko był pewien, że mama nigdy w życiu nie widziała takiej pszczoły, więc nie dość, że mu wybaczy, to jeszcze się ucieszy. Bardzo chciał iść na lody i może mama by się zgodziła, gdyby pokazał jej co złapał. I Harry by mu dziękowała, że to jego zasługa.

Nie było jednak lodów, podziękowań, ani niczego, czego spodziewał się John. Chłopiec kompletnie nie rozumiał, dlaczego Harry zaczęła płakać, a tatuś krzyczeć i tylko mamusia chyba się cieszyła, bo chciała do niego pobiec szybciej, niż tata.

Po tym jednym razie już był przekonany, że ciekawość i takie marzycielstwo to nieopłacalne ryzyko. Aż do teraz.


- Ogarniemy się i możemy iść na śniadanie, ok?

- John, jedzenia też nie potrzebuję. - Odpowiedział Sherlock, zajęty szukaniem gogli laboratoryjnych.

- Nie żartuj. Chodzi po prostu o to, że jest okropne?

- Nie żartuję... ale rzeczywiście jest.

Blondyn zaśmiał się i zszedł z łóżka. Dopiero wtedy dostrzegł rosnący bałagan. Nie odezwał się jednak ani słowem. Wyjął z drewnianej szafki czyste ubranie - kolejny, tym razem pasiasty sweter i jeansy. Potem przeszedł do szuflady po ręcznik i do kolejnej po żel pod prysznic. Mimo małego metrażu i wielkiego rozgardiaszu John i Sherlock nie wchodzili sobie w drogę. Mijali się, nieświadomie zmieniali miejscami, albo byli po prostu ramie w ramię, lub plecy w plecy. Jak w "piętnastce", gdzie elementy poruszają się zależnie od siebie.

John wyszedł, zostawiając swojego współlokatora jedynie na chwilę. Męskie łazienki - w przeciwieństwie do damskich, nie były tak okupowane wczesnym rankiem. Tak, ósma trzydzieści w niedzielę zaliczała się do wczesnych ranków. Chłopcy tłoczyli się tam dopiero około jedenastej. Poza Sherlockiem oczywiście, według którego najlepszą porą była trzecia piętnaście w nocy.

- Na pewno nie idziesz? - Zapytał blondyn, gdy wrócił z łazienki i jeszcze dokładnie wycierał ręcznikiem włosy. - Minąłem Grega po drodze, powiedział, że Sarah wróciła, więc może nas zapoznać. - Ciągnął podekscytowany.

- Mhm. - Bąknął Sherlock znad jakichś ważnych notatek. -  Idź.

Słysząc to, John zabrał z szafki swój telefon, wrzucił drobne do kieszeni jeansów i zostawił detektywa sam na sam z jego kolorowymi probówkami. Czuł, że będzie musiał do tego przywyknąć.

Nie zaszedł jednak zbyt daleko, gdy poczuł wibracje i niemal natychmiast usłyszał dźwięk dzwonka. Na wyświetlaczu komórki pokazał się znany dobrze kontakt - mama.  Było nawet zdjęcie, wprawdzie sprzed trzech lat, z komunii któregoś z kuzynów, ale lepsze takie, niż żadne. Tym bardziej, że kobieta w ogóle się nie zmieniła. Te same, ciemne włosy podwijające się przy ramionach, te same ciemnoniebieskie oczy, które John podobno odziedziczył. Chociaż nie, właściwie jej oczy nieco się zmieniły. Teraz były bardziej szare, jak woda, w której ktoś umoczył niebieski pędzelek, ale później wypłukał czarny.
Niska, uśmiechnięta kobieta patrzyła i patrzyła z ekranu telefonu, więc John w końcu przesunął palcem po zielonej słuchawce.

- Halo?

- Hej, synku. Nie odzywasz się, więc dzwonie. - Głos mamy był spokojny i cichy, jak zawsze.

- Tak wyszło... - John krążył po korytarzu przydeptując zwijający się dywan. - Wiesz, poznałem trochę ludzi i... - Poczuł, że oboje uśmiechają się do telefonu. - ...a jak tam w domu?

- Dobrze. - Zawsze tak mówiła. - Harry chce już dziś zagracić twój pokój, ale wybiłam jej ten pomysł z głowy.

John znał ten ton, jakże typowy dla jego mamy. Mówiła o błahostkach, obracała wszystko w żart  i nigdy nie odpowiadała, na niezadanie przez syna pytania.

Czy wszystko okej? Na pewno? Ale zadzwonisz jakby coś się działo?

- Huh, to dobrze. Wiedziałem, że kiedyś to zrobi, ale że tak od razu...

Nagle z jednego z pokojów wyszedł Greg, a zaraz za nim Mycroft, który zamknął drzwi i schował klucz do kieszeni. Nie wszyscy zwykli tak robić. Sherlock miał w nosie bezpieczeństwo. W trzy sekundy rozgryzłby kto był w jego (ich) pokoju i po co, natomiast Irene zawsze zostawiała otwarte, bo nigdy nie wiedziała skąd i w którym momencie pojawi się Mary.

- Idziesz? - Powiedział bezgłośnie Lestrade, wskazując kciukiem kierunek stołówki.

- Um.. Wiesz mamo, muszę kończyć, ale zadzwonię później, okej?

- Jasne. Ważne, że się tam nie nudzisz. Pa, Johnny.

Blondyn przewrócił oczami słysząc to okropne zdrobnienie jego imienia. Od Johnny gorsze było tylko Johnny Boy.

- Pa.


Martwił się. Oczywiście, że się martwił. Mamie udawało się oszukiwać wszystkich wokół, że jest dobrze. Wszyscy tkwili w pięknej iluzji sprzedawanej każdemu, kto był jakkolwiek zainteresowany. John wiedział, że trudniej mu będzie dbać o mamę i siostrę, gdy nie będzie znał prawdy. Bo mógł się tylko domyślać i rozszyfrowywać ton głosu.

- Gdzie zgubiłeś mojego brata? Wydawał się dość przywiązany. - Wyrwał chłopaka z rozmyślań Mycroft, uśmiechając się kąśliwie.

- Siedzi w pokoju. - Odpowiedział niewyprowadzony z równowagi John. - Eksperymentuje.

- I jeszcze sobie nie poparzył rączek? Robi postępy.

Szczęka blondyna zacisnęła się nieco. Nie umknęło to na szczęście Gregowi.

- Hej - powiedział - ta Sarah, o której ci mówiłem, ma rozszerzoną biolkę i chemię, to tak jak ty, nie?

- Taa.

- Może będziecie mieć razem zajęcia. - Próbował kontynuować Lestrade.

John od razu zauważył, że chłopak najlepiej ze wszystkich jak dotąd poznanych, ogarnia szkolną społeczność. Był niesamowicie kontaktowy, wygadany i do wszystkich miło się uśmiechał. Dziwne, jak taki chodzący człowiek-charyzma, znalazł wspólny język z Mycroftem. W prawdzie Watson nie znał ich długo, ale starszy Holmes już zdążył pokazać, że nie jest uosobieniem uprzejmości.

Dotarli na stołówkę i Greg od razu odnalazł wzrokiem stolik, przy którym siedziała Sarah. Szczupła brunetka o delikatnych rysach. Pomachał jej, przyciągając przy tym kilka par oczu i niemalże zaciągnął do niej blondyna.

- Hej, co tak sama siedzisz?

- Czekam na dziewczyny. - Odpowiedziała Lestradowi, otwierając kartonik z sokiem. Spojrzała na Johna i uniosła brwi.

On, tym razem nie czekając na to, aż ktoś go przedstawi, dosiadł się i posłał jej miły uśmiech.

- Hej, jestem John.


// Cliffhanger!

Hej wszystkim! Troszkę mi zeszło z tym rozdziałem, bo nie ukrywając, w tamtym tygodniu pojawiło się tyle cudownych rzeczy. Nowy odcinek Miss Sherlock, Patrick Melrose (gra aktorska Benedicta tam to złoto) i Safe z Amandą Abbington (plot twist goni plot twist), więc podsumowując - binge watching po całości.
A, no i jeszcze czas na story of my life. *ekhm, ekhm* Otóż, ostatnio oglądałam Pięknego Drania z Andrew Scottem i tam (to nie będzie spoiler) jeden z głównych bohaterów ma w swoim pokoju w akademiku plakat................. Ale nie byle jaki. Ten chłopak miał plakat Dity Von Teese! A przecież taki wisi u Irene. Jakie jest prawdopodobieństwo, że... No żadne. (Możecie sprawdzić - rozdział 3.) Moja mina była bezcenna. JAK!? Poza tym pozdrawiam Oliwkę, która czyta tego ff, od razu załapała akcję z plakatem, a potem śmiała się z tej głupiej zbieżności i ze skonsternowanej mnie...

Także jeśli oglądaliście ten film (warto dla samego Andrzejka i pięknych zdjęć) to wiedzcie, że to nie inspiracja, a totalne zrządzenie losu. Chociaż lubię zbiegi okoliczności. :) //

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top