4. Język ojczysty
- Kompletnie nic nie zjadłeś.
Zauważył John, gdy weszli do pokoju. Sherlock nie dał po sobie poznać zdziwienia zainteresowaniem swoją osobą.
- Owszem. - Rzucił się prosto do szuflady biurka i zaczął wyciągać z niej rzeczy.
Dziwne rzeczy - stwierdził John, gdy chłopak wyjął nietoperza. Wolał nie podchodzić i nie sprawdzać, czy był wypchany.
Bardzo dziwne rzeczy - musiał w końcu przyznać, po zobaczeniu zdjęcia przedstawiającego sekcję zwłok Marilyn Monroe.
- No ale chyba coś jesz?
- Boże, John, nie bądź idiotą, oczywiście, że tak. I nie patrz tak na mnie, każdy czasem jest, ale teraz, masz jeszcze jakieś pytania, bo muszę wyjść? - Powiedział oglądając wsuwki, które wyjął z szuflady.
- Um... Nie.
Sherlock wyszedł, choć chyba lepszym słowem byłoby "wypadł", z pokoju, zostawiając Johna w ciszy. Nie trwało to jednak długo, bo po około piętnastu sekundach wrócił, zastając blondyna wypakowującego swoje rzeczy do szafek.
Uśmiechnął się, jakby spłynęło na niego olśnienie i nawet nie bardzo mijało się to z prawdą. Idąc po korytarzu pomyślał, że przecież tym razem może wziąć kogoś ze sobą, że ma kogo wziąć ze sobą. Sam nie wiedział, czemu tak przychylnie patrzył na Johna, skoro na ogół unikał nudnych, małych umysłów. Ale Watson po prostu był... cichy i przydatny - jak sobie tłumaczył Sherlock.
Prawda jednak była taka, że niewyjaśniona sympatia do chłopaka działa się całkowicie poza jego głową. Chciał go poznać bliżej, chciał usłyszeć od niego jeszcze jakieś "to genialne" i chciał sprawdzić, czy na pewno się nie pomylił co do niego. Dlatego wrócił.
- Grasz w piłkę, nie?
Kiwnął głową.
- Szybko biegasz?
- Dosyć szybko.
John wyprostował się uważniej słuchając. Albo Sherlockowi się wydawało, albo zobaczył cień uśmiechu.
- Chcesz pójść ze mną załatwić jedną sprawę?
- Ale jesteś pewny, że jest dozwolona? - Blondyn zapytał, jakby się wahał, ale w gruncie rzeczy był już na nogach, gotowy do wyjścia.
- Jestem pewny, że nie jest.
Sherlock był pewien, w tamtym momencie absolutnie pewien, że John z nim pójdzie. Wszyscy wcześniej odmawiali, gdy dostawali podobne propozycje, ale z niewyjaśnionych dla Holmesa powodów po prostu to czuł. W koniuszkach palców i pod skórą. Co czuł? Co czuł? Nigdy nie potrafił tego określać, ani o tym mówić, ale jego umysł aż wibrował. Zrozumienie? Czy ludzie, którzy mówią o zrozumieniu, mają na myśli to uderzenie świadomości i pewności, które czuł w tej chwili? Owszem, psychologia mówi o kryptofazji, niemym języku łączącym bliźnięta, ale co o obcych sobie ludziach, niepołączonych ze sobą genetycznie, ani nawet środowiskowo? Jakim słowem opisują to ludzie, którzy na emocjach się znają. Sherlock był pewien, że musiał je już poznać. Jego zasób słownictwa nie był taki, jak Mycrofta, ale nadal ogromny i wiedział, że zna to słowo. Nie mógł go po prostu dopasować, bo nie miał porównania, to jak układanie puzzli po ciemku. Ale na razie nie musiał wiedzieć. Chciał jeszcze doświadczać.
Poszli wzdłuż korytarza i skręcili w lewo. Tam mieściły się jeszcze jedne drzwi. Te różniły się od innych - nie były oznakowane numerem. Wtedy Sherlock rozejrzał się dyskretnie i powoli nacisnął klamkę. Zamknięte. John pomyślał, że w takim razie wrócą do pokoju, ale brunet tylko się do niego uśmiechnął i sięgnął dłonią w swoją burzę loków. Zaraz wyjął z nich dwie wsuwki.
- Trzymaj. - Podał Johnowi jedną, a drugą wygiął w specyficzny sposób.
Zaraz potem obie wcisnął w dziurkę od klucza, a potem spędził kilka minut klęcząc i bardzo ostrożnie przemieszczając druciki.
Nagle coś kliknęło, klamka poluzowała i drzwi się otworzyły.
Sherlock wpadł do pokoju, które okazało się jakiegoś rodzaju biurem. Przy oknie stało biurko, dalej malutka kanapa, czajnik elektryczny i szafka z milionem segregatorów. No i mocno pachniało kawą.
- Co my tu właściwie robimy?
- Muszę sprawdzić, kto będzie miał zmianę dziś w nocy. Nie maję regularnego grafiku, idioci, więc szukam czegoś, co mi ułatwi dedukcje. Mamy trochę czasu, bo Willson jest w ogrodzie.
Opiekunowie w Sherrinford High School nie wysilali się za bardzo i nie angażowali w swoją pracę. Do liceum chodzili prawie dorośli ludzie, więc tamci stwierdzili, że zaufanie im to dobry pomysł. Chociaż właściwie chodziło o własną wygodę. Zwykle mogli oni plotkować całymi dniami między sobą. Najgorzej bywało, gdy na zmianie u chłopców był pan Magnussen, a u dziewcząt pani Smallwood. Całymi dniami romansowali, kompletnie niezainteresowani młodzieżą. To wtedy Irene mogła przyprowadzać do pokoju kogo tylko chciała i to wtedy Greg z Mycroftem najczęściej wychodzili na koncerty.
Sherlock jednak nie liczył na Magnussena na nocnej zmianie. Bardzo chciał, żeby ich piętrem zajęła się dziś pani Hudson, najmilsza i najcudowniejsza opiekunka pod słońcem.
Pilnowała porządku, ale nie twardą, a matczyną ręką. Czasami nawet, gdy nie musiała akurat bandażować Andersona, który postanowił pobawić się zapalniczką, przychodziła do młodszego Holmesa, gdy ten jak zwykle, sam w pokoju, eksperymentował. Siadała na nienależącym jeszcze wtedy do nikogo łóżku i gawędzili. Chociaż właściwie to ona mówiła, a Sherlock cierpliwie słuchał, bo nie chciał, aby kobieta wychodziła. Przez większość czasu jej towarzystwo było wskazane. Oczywiście, zdarzały się dni (zdarzało się dużo dni) nie do wytrzymania, ale Hudders, jak pieszczotliwie nazywali ją uczniowie, miała na tyle wyczucia, aby mu wtedy nie przeszkadzać.
Czasami przynosiła Sherlockowi pierniczki, których nigdy sam sobie nie kupował, choć je uwielbiał. Podczas jednej z takich wizyt przyznała się do czegoś, a to utwierdziło tylko chłopaka w przekonaniu, że pani Hudson, to najlepsza dorosła, jaką zna.
"Wiesz, Sherlock, nie mów Mycroftowi, że ci to powiedziałam, ale widziałam go kiedyś z Gregiem. Po prostu szli do twojego pokoju, ale na sekundę złapali się za ręce. To było urocze." Podparła policzek dłonią i westchnęła.
Brunet podszedł do biurka, szukając notesu, kalendarza, czy czegokolwiek, gdzie mogłyby się znajdować informacje. Zauważył kartkę przypiętą do tablicy korkowej i już miał po nią sięgnąć, gdy zadzwonił telefon.
- No idę, idę. - Mruczała do siebie pani Willson.
Sherlock szybko oszacował, że była w połowie drogi do pokoju, więc bez szans na ucieczkę, szybkim susem zanurkował pod biurko.
- John. Chodź tu! - Wyszeptał chłopak.
- Csiii, siedź tam. - Odpowiedział i zaraz był tuż przy drzwiach.
Brunet obserwował wszystko przez niezabudowaną szczelinę i na początku wydawało mu się, że współlokator go zostawi, że stchórzy i choć Sherlock nie powinien się dziwić, to jednak już zdążył nabrać nadziei co do Johna. Poradzę sobie - myślał - zawsze radzę sobie sam.
Ale blondyn nigdzie się nie ruszał, stał przy drzwiach, trzymając nerwy na wodzy. Czekał... Czekał... Czekał...
- O, przepraszam. Bardzo przepraszam. - Wpadł na opiekunkę, która pośpiesznie wleciała do pokoju. - Nazywam się John Watson, szukałem pani, drzwi były otwarte i myślałem, że jest pani w środku. - Powiedział grzecznie.
Kobieta spojrzała na chłopaka. Najpierw podejrzliwie, ale już po chwili jej mina wyrażała politowanie. Nie miała prawa mu nie ufać.
Genialne!
Sherlock cały czas klęczał i zasłaniał ręką usta, wygięte w niesamowicie szerokim uśmiechu.
- Potrzebuję... tabletek. Na ból głowy. - Powiedział John, niezauważalnie ściskając jedną dłoń w pięść.
Willson poprawiła swoją różową marynarkę i westchnęła.
- Chodź.
John przepuścił kobietę w drzwiach i już po sekundzie okazało się, że nie bez przyczyny.
- Śpiesz się. - Szepnął i upewnił się, że zamknął za sobą drzwi.
Sherlock wynurzył się dopiero, gdy nie było słychać kroków na korytarzu. Zerknął na kartkę z informacjami i choć jeszcze nie ich nie przetworzył, to miał już fotograficzny zapis w swoim umyśle. Niesamowicie starał się wytrenować tę umiejętność, więc teraz, gdy już działała prawie bez zarzutów, korzystał z niej cały czas. Dlatego też pamiętał dane z karty bibliotecznej Johna. Tak na wszelki wypadek.
Gdy zdobył już to, po co przyszedł, wyślizgnął się z pokoju i czekał na współlokatora pod gabinetem pielęgniarki na niewygodnym krześle. Miał kilka minut na analizowania wydarzeń, bo blondyn cały czas siedział w środku opisując swój ból głowy bardzo dokładnie.
Sherlock coś wydedukował, choć bardzo nie chciał. Nigdy nie potrafił trzymać języka za zębami i jak już coś wiedział, to zawsze to z niego wychodziło. Nawet on, nieznający się na uczuciach socjopata wiedział, że takiej dedukcji nikt nie chciałby usłyszeć, no ale co miał zrobić? Przecież w pokoju opiekunów widział Johna, który ani drgnie, widział Johna, który zaciska pięść i Johna, który ekspresyjnie narzucił maskę "tu się nic nie dzieję". Widział, widział, widział. Kwestia tylko tego, kiedy jego silna wola zaszwankuje, złoży to wszystko w całość i obrazi współlokatora niezaprzeczalnym faktem na jego temat.
Sherlock się starał. To było niecodzienne, bo on się dla nikogo nie starał. Nie chciał uszczęśliwić rodziców (od tego mają Mycrofta), ani dorównać bratu (w czym, w ilości zjedzonych słodyczy?), ani zaimponować Irene (unikał romantycznych interakcji z nią jak ognia, ograniczając się do przyjacielskich). Teraz jednak chciał wywrzeć dobre wrażenie. Miał nadzieje, że przekona do siebie Johna i że ten nie odejdzie, bo może, może istniał cień szansy, że Sherlock jest wyjątkowy, a nie tylko dziwny. Pomyślał, że John mógłby tak uważać.
- Haaalo, Ziemia do Sherlocka.
Brunet otworzył oczy.
- Idziemy? - Zapytał John, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Ruszyli do 221 ramię w ramię. Obaj rozluźnieni i w znakomitych humorach.
- Czemu koniecznie musiałeś się dowiedzieć, kto przyjdzie na dzisiejszą noc?
- Żeby się upewnić, czy będziemy mogli bardzo hałasować, czy tylko trochę. - Sherlock uśmiechnął się kącikiem ust, natomiast John roześmiał się głośno.
- Serio? - Spojrzał na bruneta szklącymi się od śmiechu oczami. - Po to zrobiliśmy te wszystkie zabronione rzeczy?
Tym razem Sherlock też się śmiał. Jakby dopiero teraz dostał pozwolenie, jakby dopiero go olśniło, jakie to było śmieszne.
- To nie jest zabawne, a gdyby cię przyłapali? - Mówił John próbując utrzymać powagę, z marnym skutkiem.
- Dlaczego mieliby?
- Bo jesteś idiotą.
To nie brzmiało jak wyzwisko. Sherlock był pewien, bo sprawdził trzy razy. Trzy razy odtworzył tę scenę. Roześmiany John na korytarzu. Ciemnozielony dywan i beżowe ściany. Beżowy sweter Johna i niebieskie oczy Johna. Uśmiech i kontakt wzrokowy. I znowu i znowu, jak cofanie taśmy w kasecie i ani razu nie poczuł tego okropnego ukłucia w klatce piersiowej, które zwykle towarzyszyło obraźliwym słowom. Kolejny raz za to poczuł tę nieodgadnioną więź, zaszyfrowany język, który Sherlock znał. To było jak pierwsza rozmowa w swoim ojczystym języku. Jakby wcześniej musiał wytężać umysł, by próbować dogadać się po chińsku, mając jedynie słownik dla turystów. Teraz mógł tworzyć poematy, wykrzykiwać hasła. Śpiewać, pisać całe rozprawy i eseje. A jedyną osobą, która płynnie mówiła po sherlockowemu był John.
- Często robisz takie rzeczy? - Zapytał blondyn i usiadł na łóżku, splatając nogi.
- Gdy mi się nudzi.
- Często ci się nudzi?
- Cały czas.
- To dość ryzykowne...
- Przeszkadza ci to? - Sherlock uniósł brew, w duchu prosząc, aby John na pewno mówił tym samym językiem. Jeśli nie, po prostu odpowiedziałby, że owszem, przeszkadza, a Sherlock dałby mu spokój.
- Ani trochę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top