12. Na gorącym, blaszanym dachu
To zadziwiające, ile czasu człowiek mógł spędzać sam w tak zatłoczonym i pełnym ciekawskich ludzi miejscu. Jak łatwo można było się schować w budynku pozornie pełnym kontroli. Wystarczyło trochę sprytu, z którego korzystała Irene, snując się po zakamarkach internatu i szkoły niczym niespokojny kot. Zawsze. Od pierwszego dnia w Sherrinford, a może zwłaszcza pierwszego dnia. Zamiast poznawać rówieśników, ona najpierw poznała wszelkie miejsca - przejścia i szczeliny.
Ludzie, według niej, byli przewidywalni i mogła z nimi poradzić sobie później, natomiast logistykę warto było poznać wcześniej. Oczywiście, że miała zamiar łamać zasady, od początku to wiedziała, ale nie była głupia. Nie znajdowała niezamykanych przejść, żeby komukolwiek pokazać, albo co gorsza, komuś zaimponować. Irene Adler robiła wszystko dla siebie.
Nie paliła za sobą mostów i nie zawierała fałszywych relacji. Mówiła, czego chce, a raczej żądała słodkim, choć wciąż twardym tonem. Działało, a niczego więcej jej nie było trzeba. Może jedynie zaspokojenia nudy, gdy nikt nie wydawał się wystarczająco interesujący. Jej życie dzieliło się po prostu na różne okresy oznaczające fascynacje różnymi ludźmi. Była zafascynowana Sherlockiem, kilka tygodni z zainteresowaniem przyglądała się pani profesor od literatury. Nie był to pociąg seksualny. Irene wręcz kpiła z freudowskich teorii, wykorzystując je do swoich celów. Sama się im nie poddawała, przynajmniej jej zdaniem i nie dawała im się zmanipulować. Nie była to miłość. Dla niej zwykłe relacje były bezwartościowe. Intelekt, wzajemne porozumienie, to było cenniejsze. Mózg jako organ miłości. Nic piękniejszego niż dzielenie tej samej idei.
Gdy Irene Adler zaczynała się kimś fascynować, poświęcać swój cenny, koci czas, była bardzo zdeterminowana. Bo ona nigdy nie zatrzymywała się w połowie drogi. Chciała rozbierać na kawałki, poznawać doszczętnie i inwazyjnie nie zostawiając nic dla osoby, która miała przyjść po niej. Po Irene nie miało być nikogo. Chciała rozmawiać. O, tego pragnęła, tego jej brakowało w tym idealnym świecie mądrej dziewczyny, która potrafiła obsypywać zainteresowaniem. Nie otrzymała tego od Kate, nie, Kate była oczywista i zabawna. Za to na rozmowę liczyła proponując Sherlockowi wspólne wyjścia. Wciąż i wciąż.
I może Sherlock słusznie uparcie odmawiał. Nie zaprzyjaźniliby się. Coś takiego by się po prostu nie mogło stać. Romantyczna zażyłość nie mogła mieć miejsca z dość oczywistych względów. Irene mogła flirtować i manipulować dowolną ilością chłopców, ale nie zmieniało to faktu, że wolała dziewczyny. Sherlock natomiast mógł wykorzystywać płeć przeciwną do swoich celów, ale nie zmieniało to faktu...
- Gdzie Molly?
Zaskoczona Janine zdjęła jedną słuchawkę i nie podnosząc się z łóżka, zmierzyła Irene wzrokiem.
- W domu, jest weekend.
Dziewczyna nadal leżała niewzruszona, w pełni ubrana, w fioletowych trampkach na białej pościeli. Irene nie wyszła, nie odpowiedziała, tylko odwróciła się na pięcie, by widzieć lepiej stronę pokoju należącą do Molly.
Sciany były puste, tak samo jak powierzchnia biurka (nie licząc kolorowych markerów do notatek). Parapet natomiast był praktycznie niedostępny, pozastawiany przeróżnymi rzeczami, w których przydatność Irene szczerze wątpiła. Imponująca ilość kubków - jeden w kształcie niebieskiej budki telefonicznej, jeden z uszami kota i kilka o dość niezidentyfikowanych kształtach. Dziewczyna powstrzymywała się, żeby nie parsknąć śmiechem.
Oprócz tego stos książek, korzystnie odwróconych grzbietami tak, że Irene mogła dostrzec brak jakiegokolwiek schematu w wyborze lektur. Tanie romanse przeplatały się z Virginią Woolf i Orwellem. Na szybie okna natomiast umocowana była fotografia. Właściwie wsunięta w ramę okna - w prawy dolny róg. Irene nie przejmując się wzrokiem Janine, który cały czas jawnie ją obserwował, uklęknęła na poduszce, żeby móc zobaczyć z bliska. Na początku myślała, że to ze szkoły, duża grupa ludzi ustawiona w ładny rządek, ale szybko przekonała się, że to zdjęcie rodzinne. Molly w kanarkowym sweterku, obok niewiele wyższa kobieta o niemalże identycznych rysach twarzy, mężczyzna o siwiejących włosach i czterech chłopaków w różnym wieku. To musieli być krewni, bo podobieństwo było oczywiste.
Z zamyślenia wyrwała ją Janine, tym razem bez słuchawek i właściwie siedząc na łóżku.
- Chyba nie powinnaś tak szperać. Przyjdź, jak wróci.
Tylko Irene już nie wiedziała, czy powinna wrócić. Jej spontaniczny pomysł na wtargnięcie do 23 (pokoju Molly) nie udał się, więc mogła po prostu wrócić do siebie, lub zrobić cokolwiek innego i zapomnieć o sprawie.
Przecież wcale ze sobą nie rozmawiały. Nie od tamtego dziwnego zajścia w łazience. Na stołówce jedynie się mijały, niewiele o sobie wiedziały... i po co ona tu w ogóle przyszła?
- O której?
- Nie wiem, siedemnasta?
- Dobrze. - Odpowiedziała jakby rzucając wyzwanie, a raczej jakby je przyjmując. Dobrze, przyjdę, wyzwanie rzucone samej sobie.
Janine zdążyła jeszcze tylko wzruszyć ramionami, a Irene zniknęła tak cicho, jak się pojawiła.
Nie wróciła jednak do siebie, a udała się do 221, ostatniego miejsca, które dawało jej jakąś nadzieje na brak nudy.
Otworzyła drzwi i zobaczyła Sherlocka siedzącego do niej plecami, jego granatowy szlafrok i burzę loków wiszącą nad książką. Nie widział jej, ale oczywiście, wiedział, że to ona.
- Jestem dość zajęty. - Powiedział nie odrywając się od lektury.
Irene tylko zamknęła za sobą drzwi i pokonała kilka kroków w głąb pokoju. Gdy Sherlock zrozumiał, że nie może ignorować jej dłużej niż kilka minut, w końcu westchnął:
- Siadaj. - Wskazał jej krzesło przy biurku Johna.
Ale ona zignorowała jego gest i rozciągnęła się na łóżku Sherlocka. Z tego miejsca, blisko, w końcu widziała jego twarz, nieskupioną, roztargnioną twarz. Spojrzał na nią wymownie, ale nie wyraził niezadowolenia jej zachowaniem.
Irene wyciągnęła dłoń i sięgnęła jego przedramienia, jakby sprawdzając, czy wszystko dobrze.
- Gdzie twój doktorek?
- Słucham? - Wzdrygnął się i w końcu całkiem poświęcił swoją uwagę konwersacji.
- John.
- On nie jest doktorem, to oczywiste.
- Nie – dziewczyna uśmiechnęła się pobłażliwie i odsunęła swoją rękę z powrotem na łóżko - ale chce być. Zobacz jak to ładnie brzmi, Doktor John Watson.
- Przestań. - Sherlock powiedział łagodnie, gdy zorientował się, że Irene sobie żartuje, jednak myśl zakiełkowała w jego głowie. - Powinien zaraz być. Grał w piłkę z Lestradem.
- Oh – Irene patrzyła w sufit, zastanawiając się, czy to co na nim widzi, to żółta farba w spray'u - interesujące. - Powiedziała, chociaż wcale takie nie było. Nie piłka, nie Lestrade, nawet nie John, którego Sherlock uważał za wszystkie siedem cudów świata. Interesujący natomiast wydawał się fakt, jak szybko i jak bardzo stali się od siebie zależni, związani. Irene, leżąc w pokoju tych dwóch przyjaciół mogła zauważyć, jak człowiek witruwiański ze ściany zmienił nieco sylwetkę i co więcej, rysy twarzy. Że ich biurka były znacznie bliżej siebie, niż w innych pokojach.
- Co "oh"?
- Nic.
Sherlock, zaskakujący, fascynujący Sherlock nawet na chwilę nie przestał zadziwiać Irene, która spodziewałaby się po nim wszystkiego, każdego intrygującego wybryku, a tym czasem on paradoksalnie zrobił coś zaskakująco zwyczajnego. Zauroczył się w słonecznym chłopcu o uroczym spojrzeniu. A przecież takich chłopców było wielu. On wybrał sobie tego.
Biedny Sherlock.
Irene chciała zapytać o Molly, ale nie wiedziała właściwie, jakie pytanie zadać, nie wiedziała nawet co ją konkretnie interesuje, więc trwali po prostu w ciszy, każde zanurzone w swoich myślach dobre kilka minut, aż za drzwiami coraz głośniej słychać było rozmowę, a chwilę później otworzyły się drzwi. Więc pytanie o Molly było już nieistotne.
John wszedł do pokoju nie zauważając nadal leżącej na łóżku dziewczyny. Szeroko uśmiechnięty oddychał ciężko po wyczerpującej grze. Jego włosy były w nieładzie, przeczesane ręką do tyłu, a policzki różowe tak samo jak kark. Chwycił butelkę stojącą obok jego łóżka i zaczerpnął kilka łyków. Sherlock patrzył, Irene oczekiwała reakcji.
W końcu spojrzał na bruneta kątem oka, po czym oderwał się od wody.
-Robiłeś coś... - W tym momencie zobaczył dziewczynę wygodnie rozłożoną na pościeli i jego nastrój momentalnie uległ zmianie. - O. Cześć. - Powiedział oschle.
To było zabawne, na tyle zabawne, że Irene z trudem przychodziło zachowanie powagi. John był zazdrosny, tak boleśnie zazdrosny, że nagle odcień jego policzków przybrał całkiem inny ton. Może irytowanie go nie było tak całkiem bezpodstawne i okrutne z jej strony, pomyślała. W końcu obaj są tak boleśnie oczywiści, a Sherlock jest geniuszem, musieli w końcu dotrzeć do sedna sprawy. Może zazdrosny John sam się wyda...
- Cześć. - Powiedziała Irene wstając. Dotknęła ramienia Sherlocka jeszcze raz, upewniając się, że przedłużyła ten moment na długo za długo. - Pogadamy później.
- Przeszkadzam wam? - Cierpliwość blondyna malała z każdą sekundą. - Mogę wyjść...
- Nie, John - wtrącił Sherlock – zostajesz.
I został, a Irene zniknęła już po raz drugi tego dnia.
*******
Nie chciała czekać, ale i tak uporczywie, wbrew sobie to robiła. Patrzyła na zegarek, cały czas odświeżała wszelkie media społecznościowe i czekała. Mary jak zwykle nie było. Wszyscy inni byli albo nudni, albo chwilowo zajęci. Czas dłużył jej się aż do kolacji, która, jak to bywa w szkołach z internatem, odbywała się bardzo wcześnie. Tym bardziej w weekendy, gdy wszyscy pracownicy chcieli się szybko urwać do domów.
Gdy w końcu nadeszła odpowiednia godzina, Irene mogła nonszalancko zejść na kolację. Oczywiście udając, że cały dzień była bardzo zajęta i nawet nie zauważyła czyjejkolwiek nieobecności. Udając, zwłaszcza przed sobą, że nie poczuła nawet leciutkiego zawodu nie widząc Molly siedzącej razem z resztą grupy przy stoliku.
Irene się zawachała, co nie było dla niej codziennością. Nie dlatego, że zwykle była porywcza. Nie porywcza, ale... pewna. Zawsze była pewna siebie, zawsze wiedziała, że potrafi wyjść z każdej mniej lub bardziej niezręcznej sytuacji. Tym razem jednak było inaczej. Odwróciła się na pięcie z myślą o jedynym miejscu, które mogłoby jej w tamtym momencie zapewnić jakikolwiek spokój, o jej ulubionej "palarni". Idiotycznie było nazywać tak po prostu część wejścia do internatu, ale Irene lubiła tak myśleć o tym miejscu.
Zanim zdążyła jednak usiąść na kamiennych (prawdopodobnie za zimnych na siedzenie w spódnicy i cienkich rajstopach) schodach usłyszała trzeszczenie opon poruszających się po usypanym ze żwiru podjeździe. Gdy podniosła głowę okazało się, że to niepozorne, rodzinne auto.
Z braku lepszego zajęcia oraz jakichkolwiek oporów, Irene po prostu zaczęła przyglądać się rozgrywającej się na jej oczach scenie.
Za kierownicą siedział dorosły mężczyzna. Niewiele można było o nim powiedzieć oprócz tego, że był wąsaty i bardzo wysoki. O tym drugim świadczył fakt, że ledwo się w owym samochodzie mieścił. Po jego lewej stronie siedziała jego idealna kopia, tyle, że dwa razy młodsza i pozbawiona wąsa - syn. Ani jednego, ani drugiego Irene tu wcześniej nie widziała.
Pojazd zatrzymał się niemalże przed samym wejściem, a z tylnego siedzenia wyskoczyła Molly.
Oczywiście, to było więcej niż pewne, Irene zezłościła się na samą siebie za pomijanie tak oczywistych faktów. Przecież czekała na nią cały dzień.
Nie, oczywiście, że nie czekała. Ani trochę.
Molly początkowo jej nie dostrzegła, zajęta żegnaniem się z ojcem, bratem, oraz jeszcze jednym bratem, którego Irene zauważyła dopiero po chwili. Był to dość zabawny obrazek.
Zabawny, ale też odległy temu, co Irene uważała za typowe. Dla niej typowy powrót do Sherrinford to podróż pociągiem z King's Cross do Eastbourne, a potem przesiadka w busa. Ewentualnie podróż z mamą, ale ta opcja nigdy nie należała do przyjemnych. Dwie godziny docinek, milczenia lub przyciszania i przygłaszania radia na przemian.
Molly natomiast wyszła z auta pełnego ludzi, uśmiechnięta bardziej niż zazwyczaj, z tylko jedną, małą torbą na ramieniu.
Odwórciła się dopiero gdy auto zniknęło z pola widzenia.
- O, cześć! - Powiedziała lekko zaskoczona.
- A co ty taka szczęśliwa?
- To chyba dobrze?
Irene zmierzyła ją wzrokiem. Tak, bardzo dobrze. Nie odpowiedziała. Ledwie zdążyła zauważyć, że koszula Molly jest cała pokryta w wisienkowy wzór, gdy coś mignęło jej przed oczami. Zaraz za koszulą w wiśnie. W zgniłozielonej trawie.
Wyminęła Molly w niezbyt uprzejmym geście i zaczęła szybko zbliżać się do niezidentyfikowanego obiektu.
- O co chodzi? Irene?!
- Csii. Chodź tu. - Powiedziała już absolutnie pewna, że to co ma przed oczami to po prostu wychudzony, pokryty łatami w najróżniejszych kolorach kot. Leżał spokojnie rozciągnięty na plecach, opalając swój łaciaty brzuch na słońcu, którego nie było.
Dziewczyna pochyliła się nad zwierzęciem obserwując je badawczo i chwile później poczuła, że Molly robi to samo, zaraz obok niej.
- Hm.. Żywy. - Skwitowała.
- Molly!
- Przepraszam...
Irene parsknęła śmiechem.
- Jest okej, tylko... Brzmisz jakbyś była zawiedziona.
W odpowiedzi Molly pochyliła się i delikatnie pogłaskała kota.
- Nie jestem, wygląda całkiem uroczo i jest raczej zdrowy.
- Lubisz koty. - To nie było pytanie, ale dziewczyna i tak pokiwała głową.
Irene spojrzała na nią znacząco, analizując wszelkie za i przeciw.
- To co, bierzemy go?
- Co? Nic o nim nie wiemy...
Ale zanim Molly zdążyła zwerbalizować jakiekolwiek wątpliwości na temat tej spontanicznej decyzji, Irene już była na nogach, gotowa do działania. W głowie miała już cały, niezbyt skomplikowany plan.
- Zostań tu. Pilnuj go. Zaraz wrócę. - Powiedziała trzymając Molly za ramiona.
- To niebezpieczne!
- Prawda? Zaraz wracam.
Pobiegła w stronę internatu o wiele szczęśliwsza niż jeszcze kilkanaście minut temu, gdy z niego wychodziła. W końcu coś się działo, w końcu była w centrum akcji.
Przemycanie kota rzeczywiście było jedną z bardziej niebezpiecznych akcji na jakie Irene się porwała. Fakt, miała również przygody z wyskakiwaniem przez okno, paleniem w pokoju, robieniem innych niedozwolonych rzeczy w pokoju... Ale to... To było coś innego. Miało zdecydowanie bardziej zabawny potencjał i przyprawiłoby Smallwood o białą gorączkę gdyby się tylko dowiedziała.
Narazie lepiej było żeby się nie dowiedziała. Dlatego też Irene musiała znaleźć sposób, jak przemycić kota do środka i przeprowadzić go przez cały internat. Opiekunowie to jedna sprawa, ale lepiej, żeby zbyt wielu uczniów też o niczym nie wiedziało.
- Sherlock!
Irene wparowała do 221 rozemocjonowana w poszukiwaniu genialnego chłopaka, a raczej w poszukiwaniu czegoś, co owy chłopak posiadał.
- Potrzebuję twojego płaszcza. - Oświadczyła dopiero teraz zauważając w jakiej pozycji go zastała. A raczej ich.
John pochylał się nad siedzącym przy biurku Sherlocku. Najwidoczniej tłumacząc mu coś lub pokazując. Odskoczył natychmiast gdy Irene dała o sobie znać. Drugi chłopak natomiast siedział nieruchomo.
- Nie stresuj się John. - Puściła oczko w stronę blondyna - Ja tu tylko na chwilę i już wam nie przeszkadzam.
Nie dostała odpowiedzi od żadnego z kolegów zbyt zmieszanych by cokolwiek odpowiedzieć. Dostała za to płaszcz, co dziwne, dostała go bez pytań, podejrzeń ani prób dedukcji. Sherlock milczał, niezadowolony i przygaszony i Irene czuła, że ewidentnie popsuła mu tym wejściem humor.
Na zewnątrz wróciła już ubrana w za duże i niesamowicie ciężkie odzienie. Gdyby miała być szczera, Irene musiałaby przed sobą przyznać, że nie była pewna, czy gdy wróci, Molly nadal tam będzie. W końcu nie musiała się angażować w jej szalony plan, w końcu nawet się nie lubiły i cała ta sytuacja wywiązała się za bardzo przypadkowo i chaotycznie.
Na szczęście dziewczyna nadal pochylała się nad leżącym w dziwnej pozycji kotem, a jej spięte w kucyk włosy wisiały nad jego głową.
Irene stanęła nad nimi w rozpiętym, gotowym do akcji płaszczu.
Samo umiejscowienie kota zajęło im obu chwilę. Molly bała się aby żaden gwałtowny ruch nie skrzywdził kota, natomiast Irene szybko irytowała się gdy coś szło nie tak jak powinno. Nie był to jednak nieprzyjemny proces. Obie parskały śmiechem co chwilę patrząc, jak ta druga traci zmysły próbując ogarnąć jednocześnie każdy z aspektów tej niedorzecznej sytuacji. W ten sposób pięć nieudanych podejść później opanowały sytuację i zwierzak siedział przytulony do Irene pod grubą warstwą płaszcza.
- To co, Molly, do ciebie czy do mnie?
// Well, well, znowu się spotykamy!
A tak serio to przepraszam za brak rozdziałów przez hm... jak długo? Rok? Więcej? Cóż, ostrzegałam!
Nie byłam pewna, czy wrócę kiedyś do tego ficzka, ale
1. Nadal zostawiacie bardzo bardzo miłe komentarze i naprawdę chcę wam się czytać to co piszę, a to już niesamowicie miłe!
2. Po tej długaśnej przerwie trochę mi się odświeżyło spojrzenie na tę historię i mam nowy zapał do kontynuowania jej (drama, drama, drama!!!!)
3. Zbliża się sesja, więc koniecznie musiałam znaleźć sobie jakieś zbędnę i dekoncentrujące zajęcia jak na przykład właśnie pisanie. :)
A jeśli macie twittera, to będzie mi super miło jak przyjdziecie się przywitać: @johnsposhboy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top