10. Złoty chłopak
Niedługo później zaczęła się zima. Jedynie w kalendarzu, gdyż w praktyce od początku września pogoda właściwie była taka sama - nijaka. Padał typowy dla południa Anglii deszcz, wiał typowy dla wybrzeża wiatr, a błoto przyczepiało się do butów z niesamowitym uporem.
Szkoła wydawała się być jeszcze bardziej odizolowana, niż w rzeczywistości. Uczniowie oczywiście mogli wychodzić (pod warunkiem powrotu o odpowiedniej godzinie), lecz rzadko z tego korzystali. W Sherrinford oprócz kilku domów, poczty i małych sklepików zaspokajających tylko najbardziej podstawowe potrzeby, nie było nic. Właściwie miasteczko istniało tylko dlatego, że funkcjonowała tam szkoła. W innym przypadku teren już dawno zostałby przyłączony do Eastbourne. Zamieszkiwali go głównie emeryci, zmęczeni życiem w Londynie, szukający spokoju i morskiej bryzy, która sięgała Sherrinford mimo pięciu mil odległości od morza. Było to idealne miejsce na taki wypoczynek. Wilgotne, jak to przystało na wyspy. Kręte ścieżki, drzewa uginające się od rosy nawet latem i kałuże przypominające wręcz małe jeziorka. Brakowało tylko rechotu żab, które idealnie wpasowywałby się w obrazek.
Jedynie weekendy były okazją do wszelkich wyjść. Niektórzy wracali na ten czas do domów, aby zobaczyć się z rodzinami, a inni zostawali w Sherrinford, a stamtąd bez odpowiedniej zgody wymykali się do Eastbourne lub Hastings.
Mycroft był jedną z osób, która tydzień w tydzień wyjeżdżała do domu, wracając dopiero w niedziele wieczorem. Tak było przez pierwsze miesiące jego pobytu tutaj, jeszcze bez młodszego brata, gdy Greg był jedynie jego lokatorem i nie znali się tak dobrze. Później Mycroft przyjeżdżał do Londynu rzadziej. Nie musiał i nie chciał już więcej zaszywać się w swoim pokoju. Mając przy sobie kogoś, z kim mógł porozmawiać, posiedzieć, lub po prostu pobyć, kogoś kto go nie irytował (sic!). Całe tygodnie nadal poświęcał na naukę i wcale jej nie zaniedbał, bo Greg obdarzony był niecodzienną mieszkanką cierpliwości i pogodności, zawsze wiedział kiedy zniknąć, a kiedy pomóc. Puszczał na Spotify playlisty pomagające w skupieniu, czasami opowiadał niestworzone historie i ani trochę nie przeszkadzały mu kilkugodzinne passy milczenia, podczas których Mycroft czytał o rzeczach kosmicznych - na przykład o Kongresie Wiedeńskim.
Gregowi nie przeszkadzała taka wypracowana rutyna, a Mycroft wręcz ją uwielbiał. Oczywiście, uwielbiał też, gdy Lestrade wyrywał go z letargu, przyprawiając prawie o atak serca za każdym razem. Cudowny balans. Jednak wyjątkowo doceniał te najzwyczajniejsze dni, a zwłaszcza początki i końce dnia, rozmawianie, pytanie, opowiadanie, jakby tak miało być już zawsze. Jakby poza Sherrinford nie było nic. Lubił tę myśl - aż za bardzo i czasami bał się, czy nie trzyma się jej dość kurczowo. "Czemu ty nigdy nie wierzysz, że coś może się dziać dobrze? Po prostu, bez groźby, że zaraz wszystko się zawali." Powiedział mu kiedyś Greg i miał rację. Mycroft miał okropną skłonność do niezdrowego pesymizmu, który dla niego wydawał się realizmem. Nie wierzył w czyste intencje. Na początku nie wierzył też w Lestrada. Teraz wydawało mu się to okropnie głupie.
- Odwróć się. - Mycroft stał wyprostowany z poważnym, jak zwykle, wyrazem twarzy, choć jego oczy były jeszcze zaspane.
Greg właśnie skończył zakładać na siebie koszulę. Była pomięta, bo zamiast włożyć ją odpinając guziki, on po prostu wcisnął ją przez głowę. Teraz uniósł brwi.
- Serio?
W odpowiedzi dostał tylko niewzruszoną minę.
- Za każdym razem to samo, serio nie wiem, czego się wstydzisz. - Greg rzucił się na łóżko nie zważając na właśnie ubrany mundurek szkolny.
Miał racje w tej kwestii, ta sama dyskusja toczyła się co rano. On, ze swoim niezachwianym poczuciem wartości, próbujący przekonać Mycrofta, że przebieranie się w tym samym pokoju kiedyś musi mu spowszednieć. Oczywiście i tak widać było postępy, bo na początku znajomości ten zawsze uciekał lub wypraszał Grega z pokoju.
- Gregory.
Chłopak się tylko uśmiechnął, utrzymując swoją nonszalancką pozę, z jedną nogą zwisającą z oparcia łóżka.
- Gregory Lestrade.
- No co... Masz zamiar być taki uparty do końca... - reszta tej wypowiedzi wisiała między nimi jak toksyczne opary. Do końca czego? Semestru? Szkoły? Świata? Sugerowanie tego ostatniego byłoby wręcz uwłaczające. Nie rozmawiali jeszcze o tym co będzie, gdy skończą szkołę. Obaj wiedzieli, że powinni, bo za rok Mycroft miał wyjechać na studia do Eton, a Lestrade miał swoje plany, kryminalistykę i Londyn.
Na początku Myc wciąż na nowo i na nowo analizował co będzie, co się wydarzy i dlaczego nie powinien się angażować. Nie lubił komplikacji, nie znosił głupich ludzi tworzących swoje własne problemy z nudów, nie rozumiał konceptu wiązania się z kimś z samotności.
Myślenie o tym przyprawiało go o dreszcze, panikował, bo nie widział wyjścia z tej sytuacji. Lubił Grega coraz bardziej, a to było niedopuszczalne i nadzwyczajne. W świecie Mycrofta Holmesa było to anomalią.
Potem wszystko toczyło się szybciej, a Lestrade zdawał się nad wszystkim panować, więc kontrola nieco wyślizgnęła się z rąk chłopaka. Teraz problem powrócił, bo czy warto było całkiem poddawać się zaufaniu i tej wspólnej symbiozie, czy może jednak przyzwyczajać się powoli do końca tego rozdziału.
Greg dokładnie wiedział, że w tamtej chwili właśnie o tym myślał Mycroft. Znowu pogrążony w smutnej wizji przyszłości.
Lestrade wstał i przerywając chłopakowi potok myśli, zabrał mu z dłoni koszulę.
- Nie ogarniam, czemu znowu zmieniłeś stronę główną na BBC News...
Zmiana tematu, sprytnie Greg. Zadziała.
- Kiedyś wybuchnie wojna, a ty nie będziesz mieć o tym zielonego pojęcia, bo wolałeś mieć na pulpicie tabelę wyników tych twoich meczów.
- Nie potrzebuję BBC. - Parsknął. - Ręce w górę. - Pokierował Mycrofta po czym kontynuował: - Otwieram oczy i już mam informacje ze świata. Myślisz, że z tobą mógłbym przegapić jakąś wojnę? Przez ciebie znam na pamięć nazwiska wszystkich ministrów, a to już mega dziwne.
Mycroft poczuł przyjemne ukłucie słysząc to, jednak szybko cofnął się do wcześniejszych słów i przyłapał się na słuchaniu poleceń Grega.
Stał z uniesionymi rękami i pozwolił zdjąć z siebie ciepłą od pościeli i snu koszulkę.
Przez kłęby swoich czarnych myśli, jego alarm niepozwalający na przekroczenie strefy komfortu działał z ogromnym opóźnieniem. Greg to wiedział. Sprytny Greg to wykorzystał.
A teraz w końcu widział jaśniejszą, całkiem nieopaloną skórę Mycrofta, całą obsianą piegami. Kark, łopatki i ramiona. O wiele więcej niż na rękach i policzkach. Tego się nie spodziewał. Oczywiście, byli blisko, ale wielu granic nadal nie przekroczyli i o ile zwykle Greg był anielsko cierpliwy, to tym razem cieszył się, że się pospieszył. Nie widział jeszcze nigdy takich konstelacji zbudowanych na czyjejś skórze.
A mimo to Mycroft się wstydził, bo pod swoją gładką koszulą i swetrem z herbem szkoły był bezpieczny. Wyglądał nienagannie, a niczyja uwaga mu nie była potrzebna. Z dystansu zdawał się być pewny siebie.
Ale wystarczało pozbawić go zbroi i nagle stawał się bezbronny. Ze świadomością, że ktoś na niego patrzy, że jest ciekawy tego widoku, że go analizuje, że być może, a raczej na pewno, Greg go ocenia.
A Greg był piękny. Obiektywnie, jeśli obiektywne piękno kiedykolwiek w ogóle istniało.
Ciemne włosy, idealnie korespondujące orzechowe oczy, wysportowana sylwetka.
- Co robisz? - Oczywiste pytanie, jednak Mycroft i tak je zadał. W przeciwieństwie do brata rozumiał istotę zadawania pytań, na które zna się odpowiedzi. Sprytna część dyplomacji.
- Teraz w dół. Rękawy. - O ile ze swoją koszulą Lestrade obchodził się nonszalancko, zupełnie inaczej postępował w tej sytuacji.
Powoli odpiął guziki przy mankietach. Potem uważając na niewygniecioną bawełnę wsunął ręce Mycrofta w materiał. Nie było przy tym teatralnej pieczołowitości, ale sprawne i staranne ruchy, jakby robił to od dawna. Jakby zapinanie guzików stojąc po tej drugiej stronie było czymś naturalnym.
Nie było i wiedział o tym Mycroft, jednak oprócz lekkiego spięcia, nie zareagował. On, który chciał mieć kontrolę nad wszystkim, nagle odpuszczał, gdy tylko Greg umiejętnie go podszedł. To było w istocie niebezpieczne, ale Lestrade był uczciwy i wykorzystał swój talent tylko do małych, dobrych celów, jak oswajanie, ośmielanie i poznawanie.
Był pewny siebie i (jak zakładał Mycroft) również ślepy - w każdym tego słowa znaczeniu. Nie widział wad, nie przeszkadzała mu ani apodyktyczność, ani niewysportowana sylwetka. Nie przeszkadzały mu przywary innych, a przecież było ich tak dużo.
W samym sobie Mycroft mógł znaleźć całą listę. W formacie A3. Wypisaną Times New Roman, wielkość: 12. Więc musiał sumiennie przyznać, że dużo. To samo tyczyło się innych ludzi. Wszyscy cechowali się banalnością ludzkich przyzwyczajeń i typowych (o jakże przewidywalnych) instynktów.
A Greg nie dość, że ignorował te okropności u innych, to jeszcze potrafił łagodzić swoje tak umiejętnie, że Mycroft nie czuł irytacji ani zażenowania od samego początku ich znajomości. A właściwie od chwili, gdy przestał próbować wydedukować, jaki jest Lestrade.
Poznali się, a raczej wymienili spojrzenia już na placu szkolnym, podczas dnia przyjazdu nowych uczniów do szkoły, kilka dni przed oficjalnym rozpoczęciem roku szkolnego. Wtedy to w zgiełku żegnających się rodziców i w turkocie walizek na kółkach, Mycroft wysnuł założenie, że ciemnooki chłopak, a nieco później już Greg Lestrade, jest mało interesujący.
Gdyby wiedział jak bardzo się pomylił... Gdyby jego cudowny, ostry jak brzytwa umysł potrafił przeciąć całego Lestrada na pół i zobaczyć wszystko jak na tacy... ale nie. Los miewa bardzo ironiczne poczucie humoru i ze świadomością, że Mycroft potrafi rozczytywać nawet najbardziej skomplikowanych ludzi, los postawił przed nim kogoś, kto nie ma nic do ukrycia. Grega, za którego szerokim uśmiechem nie kryje się fałsz. Czy mogłoby być coś bardziej mylącego, dla geniusza, który zauważa najmniejszy fałsz w ułamku sekundy, niż brak fałszu?
Oczywiście, Greg nie był idealny, nikt nie jest, ale nie było haczyka, żadnego. Zwykłe proste rzeczy. Zapisze się do drużyny sportowej, ale nie przestanie palić albo ma duże skłonności do pracoholizmu, choć nie jest dobrym uczniem. Założenie, że jest mało interesujący mogło wydawać się słuszne.
Dlatego Mycroft, zanim cokolwiek miało szansę się wydarzyć, chwycił swoją torbę i udał się do pokoju.
Nie było to nic dziwnego. Często zauważał ludzi, często przykuwali oni jego uwagę, bo choć finalnie oceniał ich jako mało interesujących, to nie był ignorantem i wyłapywał intrygujące fragmenty tych wszystkich szarych ludzi. W przeciwieństwie do Sherlocka, nigdy nie był typem obserwatora, ale ze swoim nadzwyczajnym umysłem był skazany na ten dodatkowy zmysł. Nigdy jednak nie próbował tymi przypadkowymi obserwacjami niczego zyskać i tak było też tym razem, po prostu zignorował miłe spojrzenie miłego chłopaka i poszedł.
Kolejka po klucze była ogromna. W prawdzie każdy miał już przypisany numer, ale wychowawcy i tak gubili się w papierach i sprawdzali każde nazwisko trzy razy. Dodatkowo wyczekujący uczniowie nie mieli zamiaru trzymać się porządku, więc szereg, szybko zamienił się w stado nastolatków okupujących biurka z kluczykami. Mycroft natomiast, czując się tam jak porcelana w składzie słoni, postanowił usunąć się w bezpieczne miejsce.
Czekał siedząc na jednej z ławek ustawionych wzdłuż ciemnego korytarza. Z dłońmi opartymi na rączce parasola obserwował wiszące na ścianach obrazy. Nic specjalnego. Tanie reprodukcje romantycznych dzieł. Oceany, burze, fale, drzewa i wiatr. Wszystko ładne, ale nie dekoncentrujące. Wystarczające, jak na stare ściany starego budynku, gdzie nikt na obrazy nie patrzy.
Gdy przy biurku została już tylko garstka osób, Mycroft podszedł i poprosił o klucz w bardziej cywilizowany sposób niż oni wszyscy razem wzięci. Spojrzał na mały drewniany breloczek, który wręczyła mu jedna z kobiet. 240. Bez większych rozmyślań, ale z niepokojem zataczającym coraz szersze kręgi w żołądku chłopak wspiął się powoli po szerokich schodach.
Choć to bardzo naiwne, z perspektywy czasu Mycroft nie był pewien, czy nie czuł pod skórą, w mrowieniu dłoni, w mikroskopijnym drżeniu wargi, kogo zobaczy za drzwiami do pokoju dwieście czterdzieści. Bo skoro już wiedział - z perspektywy czasu - to żadna inna odpowiedź mu po prostu nie pasowała, nie mógłby to być ktoś inny. Otworzył drzwi i zobaczył postać stojącą przy łóżku plecami do drzwi, wyjmującą z walizki rzeczy. Mniej niż ułamek sekundy później Mycroft rozpoznał już fryzurę, sylwetkę i kolor jeansów, a kilka sekund później, gdy postać odwróciła się, rozpoznał oczy.
Szeroki uśmiech rozpostarł się przed nim i było jasne, że ciemnooki też już wcześniej zauważył Mycrofta.
- Zastanawiałem się, po co ci ta parasolka?
- Słucham?
- Sorry - do chłopaka jakby nagle dotarło, że się jeszcze nie znają - jestem Greg. - Powiedział w końcu i w geście przywitania wyciągnął dłoń.
Z rozbawienia szkliły mu się oczy, a uścisk ręki był pewny i ciepły.
O nie - pomyślał wtedy Mycroft, pierwszego dnia w dwieście czterdzieści - o nie...
//Hejka, hejka. Jestem znowu! Będę się streszczać, bo komu się chce czytać notki... Co to ja miałam.... A! Przysięgam, że tak już od następnego rozdziału (za pół roku heh) będzie się działa prawdziwa akcja. :x Nadal nie rezygnuje z pisania tego powoli, z opisami niczym Żeromski, bo traktuję trochę pisanie tego ficzka, jako właśnie ćwiczenie kontroli nad czasem, retrospekcjami i wielowątkowością, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie. x
PS
No i jak zwykle publikuje bez sprawdzania, o nieludzkiej godzinie, bo jeśli nie zrobię tego teraz, to znowu zacznę poprawiać i sadfjsdjfhfv. Do tej pory jeśli były jakieś błędy to wyłapywaliście - za co bardzo dziękuję - więc może i tym razem tak będzie. //
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top