Rozdział 6 - Były dowódca
– Johnny, John! Wstawaj! – Donośny głos nad jego uchem momentalnie postawił go na nogi.
– Co... co się stało? – wymamrotał, rozglądając się po salonie.
– Zrobiłam zakupy! – krzyknęła z kuchni.
– Harry, nie krzycz... Moja głowa – wyjęczał, pocierając skronie. Krótko obcięta blondynka, wychyliła się zza framugi i zmierzyła brata poważnym wzrokiem.
– Wiem co ci pomoże na kaca – oświadczyła i znów zaszyła się w kuchni. Po kilku minutach wróciła dzierżąc w ręku dziwnie wyglądający napój.
– Wypij – poleciła, podając Johnowi szklankę z gęstą mazią.
– Co to jest? – zapytał, krzywiąc się na sam zapach.
– Nie ważne. Grunt, że działa. Stawia na nogi raz dwa.
– Nie wątpię. Już mam ochotę biec do łazienki – mruknął, przyglądając się napojowi.
– Nie gadaj, tylko pij. Do dna! – Harry przysunęła mu szklankę do twarzy.
– Chyba nie chcesz mnie otruć? – „W sumie, to byłbym ci wdzięczny" – dodał w myślach.
– Idiota z ciebie. Nie chcesz, to nie pij, ale łeb będzie cię bolał, a ja nie zamierzam być cicho – odparła, demonstracyjnie wyrywając mu szklankę i odstawiając ją na stolik z głośnym brzdękiem.
– Dobrze już – burknął, biorąc miksturę. Szybko połknął zawartość szklanki, krzywiąc się przy tym.
Harry z zadowoleniem obserwowała jego zmagania, po czym zabrała pustą szklankę i zaczęła buszować w lodówce, układając w niej przyniesione rzeczy.
John oblizał usta z niesmakiem i spojrzał na butelkę stojącą na stoliku. Była pełna do połowy. Wypił aż tyle i tego nie pamiętał?
– Harry, chodź na chwilę – zawołał ją chłodnym tonem. – Co to ma znaczyć? – dodał, kiedy stanęła obok kanapy.
– Co? Twoja szkocka, którą próbowałeś zapić smutki – odparła bez zawahania.
– Nie wypiłem aż tyle – rzucił zirytowany.
– Skąd wiesz? Ległeś na kanapie i spałeś pół dnia. Masz słabą głowę, braciszku.
– Za to ty jesteś w tym zahartowana – odparł, marszcząc brwi. Harry zacisnęła usta w wąską linię i spojrzała na niego wzrokiem, który momentalnie sprawił, że Johnowi zrobiło się głupio.
– Jeżeli zamierzasz się na mnie wyżywać, to znajdź sobie kogoś innego, bo ja nie będę tego słuchać – powiedziała z wyczuwalnym w głosie rozżaleniem i skierowała się do przedpokoju.
„Cudownie, jesteś skończonym dupkiem" – skarcił się w myślach.
– Harry! Zaczekaj! – Pobiegł za nią.
– Wiem, że to dla ciebie trudny czas, ale ochłoń trochę i wtedy zadzwoń – odrzekła, zakładając płaszcz. Naciągnęła kaptur na głowę i wyszła z mieszkania, zostawiając Johna samego w pustym domu.
***
Sherlock siedział skurczony w fotelu i przyciskał do piersi skrzypce, od czasu do czasu pociągając za ich struny. Chaotyczne dźwięki, które przez to powstawały, rozchodziły się po ogarniętym półmrokiem pokoju. Zamknął oczy i wsłuchał się w odgłos dudniącego o parapety deszczu. Wyraźny obraz pełnego złości i żalu Johna nie mógł zniknąć z jego głowy. Sentymenty, emocje, ludzkie słabości. Już wcześniej zdał sobie sprawę z tego, że go dopadły. John Watson to jego słabość. Słabość do Johna jest i będzie jego przekleństwem.
Postanowił skupić się na jedynej słusznej w tych okolicznościach myśli: Musi dopaść Moriarty'ego i Morana dla bezpieczeństwa kraju, dla zemsty, dla swojej własnej satysfakcji, ale przede wszystkim dla Johna.
***
Promienie porannego słońca wdzierały się przez okna, rozświetlając salon. Holmes otworzył oczy i namierzył wzrokiem brzęczący telefon.
– Mów – rzucił, spojrzawszy wcześniej na wyświetlacz.
– Trochę kultury, Sherlocku. A gdzie "dzień dobry"? – W tonie Mycrofta wyczuł udawane rozczarowanie.
– Będzie dobry, jeśli masz coś istotnego dla sprawy – burknął, siadając w fotelu.
– Mam. Znaleźliśmy Sholto. Niestety już nic nam nie powie. Powiesił się w lesie, koło Wisley. Samochód już czeka.
Zamiast odpowiedzi Sherlocka, usłyszał tylko szmery i stukot w słuchawce, a potem odgłosy ulicy.
– Zadzwoń jak będziesz na miejscu – dodał. Odpowiedział mu sygnał zakończonego połączenia.
***
Sherlock wysiadł z auta i skierował się do ogrodzonego taśmą obszaru. Obok taśmy stał policjant pilnujący porządku. W środku lasy nie miał jednak zbyt dużo pracy, bo oprócz pary z psem, która znalazła zwłoki, nikt nie kręcił się w okolicy. Zobaczywszy zbliżającego się Holmesa, zatrzymał go gestem ręki.
– A pan dokąd?
Detektyw zmierzył go chłodnym spojrzeniem i machnął plakietką, zabraną kiedyś Lestrade'owi. Policjant wyglądał jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Sherlock nie czekał na jego reakcję. Wprawnie przeszedł pod taśmą i podszedł do ciała zapakowanego już w czarny worek.
– Pan Holmes, prawda? – Usłyszał nad sobą kobiecy głos. Zaprzestał analizowania zwłok i obrócił się w kierunku, z którego padło pytanie.
– Komisarz Nina Wright. Uprzedzono mnie, że pan przyjedzie.
Holmes wstał od ciała i otrzepał kolano z piasku.
– Znaleziono coś przy nim? – zapytał, nie siląc się na uprzejmości.
– Tak, list pożegnalny. Wygląda na to, że nie będzie miał pan dużo pracy. To samobójstwo.
Brunet spojrzał na komisarz z nieskrywaną pogardą.
– Zabójstwo – mruknął.
– Wszystko wygląda jednak na sam... – Sherlock przerwał jej, zirytowany brakiem kompetencji.
– Darujmy sobie tłumaczenie. Proszę pokazać mi ten list.
– Panie Holmes, jest tu pan, bo mnie o to poproszono, ale to nie oznacza, że nie mogę pana wyprosić.
Brunet westchnął głośno.
– Twierdzi pani, że to samobójstwo. Dlaczego były wojskowy miałby przyjść do lasu i powiesić się w takim miejscu? Skoro chciał się zabić, bardziej odpowiednie byłoby strzelenie sobie w głowę. Brak śladu kory pod paznokciami wskazuje, że nie dostał się na drzewo wpinając się, a nie widzę w pobliżu niczego co mogłoby posłużyć za podnóżek. Więc jakim magicznym sposobem dostał się tam – wskazał palcem na zwisający z konaru kawałek liny – przywiązał sznur i zeskoczył na dół, nie łamiąc sobie karku? Udusił się, wskazują na to wybroczyny na twarzy, przekrwione oczy i zasinienie na szyi. Kręgi są całe. Chce pani jeszcze coś dodać? Teoria o znikającej grabinie albo szybko rosnącym drzewie?
– Mógł... – zacisnęła usta, wbijając wzrok w ziemię. – List jest w radiowozie – powiedziała pokonanym tonem.
Holmes ignorując przybitą komisarz, podszedł do auta i wyjął leżącą na tylnym siedzeniu kartkę w foliowej torebce.
Przeszłość dopada każdego. Dłużej już nie mogę się przed nią chować. Wybacz.
Major J.S.
List zaadresowano do Johna.
– Kazał mu napisać list, więc musi mieć znaczenie. Co chciał przekazać? – mamrotał pod nosem, przechadzając się z kartką w tę i z powrotem. – Major J.S.... Użył inicjałów, ale dlaczego w liście pożegnalnym podpisał się tak oficjalnie, skoro łączyły go z Johnem bliskie relacje? – Podniósł list do światła i obejrzał dokładnie z każdej strony. Nic podejrzanego nie zrzuciło mu się jednak w oczy. Rozejrzał się po okolicy, ignorując śledzące go spojrzenia miejscowych policjantów.
– Skończył pan już? – Komisarz podeszła do wpatrzonego w ziemię detektywa.
– Tak – odparł krótko, nie odrywając wzroku od podłoża. Kobieta chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nie zdążyła, gdyż Holmes obrócił się na pięcie i oddalił bez jakichkolwiek wyjaśnień.
– Panie Holmes! List! – krzyknęła za nim, kiedy uświadomiła sobie, że nie odłożył go na miejsce, ale było już za późno. Brunet zatrzasnął drzwi czarnego Lande Rovera, a auto ruszyło szybko, wzbijając w powietrze tuman kurzu.
Przez całą drogę powrotną Sherlock gapił się na opieczętowany folią kawałek papieru, układając w głowie spostrzeżenia i wnioski.
„Zatarty ślad opon, 16 Freelander, napęd 4 na 4... Nieistotne.
Lina pleciona, nylonowa... Nieistotne.
Przybliżony czas zgonu – 18 godzin temu.
Papier produkcji francuskiej, list pisany wiecznym piórem, stalówka prosta ok. 1 mm. Atrament Parkera. Charakter pisma zgodny z oryginałem..."
***
W brązowym blacie baru odbijało się światło słoneczne, wpadające przez duże okna. John zamieszał resztkami piwa w kuflu i wrócił wzrokiem do siedzącego obok Mike'a.
– Jeszcze raz dzięki, że przyszedłeś.
– Nie ma za co. Jeśli chcesz o czymś pogadać...?
– Nie, nie. Piwo i twoje towarzystwo w zupełności mi wystarczy.
– To co się stało to... Chciałbym ci jakoś pomóc.
– Naprawdę Mike, napij się ze mną i porozmawiaj o wczorajszym meczu. Nic więcej nie chcę.
– Dobra, jasne. – Stamford skinął na barmana, który dolał im piwa.
– Nie sądziłem, że jestem idealnym kompanem do picia, ale miło mi, że mnie wybrałeś.
– Jesteś bardzo uprzejmy, ale siedzenie w barze z zrzędliwy żałobnikiem, w podłym humorze i z niebywale rozwijającym się talentem do kłócenia się ze wszystkimi, to chyba nie najlepszy sposób spędzania wolnego popołudnia.
– Ze mną się jeszcze nie pokłóciłeś.
– Tylko dlatego, że od pół godziny zamieniliśmy ze sobą ze trzy zdania.
– Cóż, fakt, ale kumplowi się nie odmawia – zaśmiał się Mike.
– Dobrze, że mam takiego kolegę jak ty, bo mój najlepszy przyjaciel okazał się zakłamanym dupkiem.
– Mówisz o Sherlocku?
– Taa, a kto inny jest egoistycznym, pozbawionym uczuć, przemądrzałym, zadufanym w sobie kretynem.
– Widzę, że mieliście ostre spięcie. Nie wiem czy powinienem pytać, ale co się stało?
– Chcesz wiedzieć co się stało? Moja żona i dziecko nie żyją i to jego wina. – Stamford uniósł brwi w zdziwieniu.
– Wspaniały, genialny Sherlock Holmes – prychnął. – Obiecał, że będzie nas chronił, że zrobi wszystko co w jego mocy, aby były bezpieczne i co? Nie uratował ich! Ratuje tylu przeciętnych ludzi, rozwiązuje najtrudniejsze sprawy, a nie potrafił zapobiec jej śmierci.
– John, nie zrozum mnie źle, ale on jest tylko człowiekiem.
– O nie, on jest pieprzonym Sherlockiem Holmesem! Powinien je uratować! – wykrzyczał, przyciągając uwagę siedzącej przy stoliku obok pary i barmana, który zerkał w jego stronę od czasu do czasu, kontrolując czy nie szykuje się rozróba. Napotkawszy gniewny wzrok Johna, wrócił do wycierania szklanki.
– Ja powinienem – dodał cicho z żalem w głosie. Wlepił smutne spojrzenie w kufel pełen piwa. – Zawiodłem je. Powinienem być przy niej, co ze mnie za mąż? – jęknął, upiwszy łyk trunku.
– To nie twoja wina. – Mike poklepał go po ramieniu w geście wsparcia. John nie odpowiedział, skrzywiwszy się jakby coś go zabolało.
– Nie umiałem uratować osób, które były dla mnie najważniejsze. Jestem beznadziejny – wymamrotał do kufla i pociągnął kolejny łyk.
– Nie mogłeś tego przewidzieć, ani temu zapobiec. Nie możesz się obwiniać. – Obrzucił Watsona zmartwionym spojrzeniem, po czym dodał spoglądając na piwo: – Myślę, że na dziś wystarczy.
– Przepraszam – odparł blondyn zrezygnowanym tonem. – Przepraszam, że musiałeś tego słuchać. Poniosło mnie. Już mi przeszło – dodał, przecierając ręką twarz.
– Słuchaj, powinieneś jechać do domu i trochę się przespać. Wyglądasz jakbyś był na nogach od co najmniej dwudziestu czterech godzin. – Zerknął na zegarek. – Cholera. Muszę już iść. Żona mnie zabije, jeśli się spóźnię na obiad u teściów. Poradzisz sobie?
– Jasne – mruknął, dopijając resztkę piwa.
– Jak coś, to dzwoń – odrzekł Mike i ścisnął ramię Watsona pokrzepiająco. Wziął kurtkę z krzesła i zarzucił na siebie, oglądając się przez ramię na skurczonego przy barze Johna, który wpatrywał się przybitym wzrokiem w blat. Westchnął cicho i otworzył drzwi.
Na zewnątrz rozpętała się ulewa, więc usilnie próbował otworzyć parasolkę, która się zacięła. Po kilku próbach, w końcu mu się udało. Odwrócił się, aby ruszyć w obranym kierunku, kiedy wpadł na niego zakapturzony mężczyzna. Mike zachwiał się, poczuwszy kujący ból w szyi. Musiał coś nadciągnąć w czasie zderzenia z nieznajomym, pomyślał. Mężczyzna w kapturze rzucił niewyraźne przeprosiny i oddalił się szybkim krokiem w przeciwnym kierunku. Stamford ruszył do samochodu zaparkowanego w pobliżu, kiedy usłyszał wibrującą w kieszeni komórkę. Na ekranie wyświetlił się nieznany numer.
~~~~~~
Mam nadzieję, że się Wam spodoba. ^^
Komentujcie śmiało!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top