Rozdział 19 - Czerwone róże

Zacisnął palce na telefonie, wpatrując się w ekran. Gra najwyraźniej zmieniła reguły, a on musiał się przystosować. Zakręcił się na pięcie i szybkim krokiem podszedł do lekko zdziwionego Mycrofta.

– Czyżbyś wreszcie zmądrzał...? – zaczął straszy z Holmesów, przyglądając się mu uważnie.

– Zamilcz, Mycroft! – syknął, przerywając dalszy wywód brata. – Gdzie masz auto?

– Po drugiej stronie hali – odpowiedział, marszcząc brwi z frasobliwą miną. Sherlock ruszył pędem w tamtym kierunku. – Mógłbyś mi wyjaśnić co to za wiadomość!? – krzyknął, próbując za nim nadążyć i jednocześnie zachować dystyngowany wygląd. Brunet skręcił za halę, nie kłopocząc się odpowiedzią na zadane pytanie. Teraz liczył się czas. Musiał jak najszybciej znaleźć się w domu Johna. Przy Johnie. Dopadł do samochodu i z impetem otworzył przednie drzwi. Zaskoczony szofer, zdążył tylko jęknąć, kiedy Holmes złapał go za marynarkę i wyciągnął z auta.

– Co jest?! – zawołał oburzonym tonem, zerkając w kierunku Mycrofta, który pojawił się na horyzoncie. – Sir, co to ma znaczyć? – dodał, kiedy starszy z Holmesów wreszcie dowlekł się na miejsce.

– Wszystko – zaciągnął się powietrzem – w porządku – dokończył na wydechu. Sherlock odpalił auto i zakręcił na piaszczystym placu, wbijając w powietrze tuman kurzu. Zahamował tuż obok Mycrofta i spuścił przyciemnianą szybę do połowy.

– Jedziesz? – rzucił, otwierając drzwi od strony pasażera. Gdy tylko brat wpakował się do środka, Sherlock wdepnął gaz i audi pomknęło boczną uliczką, w stronę głównej drogi.

Mycroft starał się dodzwonić do agentów mających pilnować Watsonów, trzymając się mocno uchwytu nad drzwiami, za każdym razem kiedy jego brat skręcał lub zmieniał pas.

Po kilku bezskutecznych próbach, odłożył telefon.

– Uważaj! Nie pomożesz Johnowi, jeżeli zginiemy w wypadku – sapnął, kurczowo zaciskając dłoń na uchwycie i opierając się mimowolnie na szybkie, w momencie w którym Sherlock przeciął skrzyżowanie na czerwonym, zawijając ostro w uliczkę po lewej i zostawiając za sobą trąbiących wściekle kierowców.

– Nikt nie odpowiada – dodał, próbując wyrównać się na siedzeniu i zachować opanowany wyraz twarzy.

– Dzwoń po policję – nakazał Sherlock, zmieniając bieg z czwórki na piątkę. Mycroft przełknął tylko ślinę, kiedy minęli o włos autobus wyjeżdżający zza zakrętu. Chwycił za telefon i wybrał numer. Po krótkiej rozmowie z inspektorem Lestradem, oznajmił bratu, że policja już jedzie na miejsce.

Młodszy Holmes zacisnął dłonie na kierownicy, kiedy usłyszał dźwięk przychodzącego sms'a. Wyciągnął komórkę z kieszeni i podał bratu.

– Sprawdź – polecił.

Mycroft otworzył wiadomość i po krótkiej ciszy, zerknął na detektywa.

– Co to było? – rzucił zniecierpliwionym i przejętym tonem brunet.

Nie musisz się spieszyć. Już za późno – przeczytał na głos.

Sherlock pobladł usłyszawszy treść sms'a, ale nie zwolnił ani trochę. Wręcz przeciwnie. Wcisnął pedał gazu do oporu, a silnik zawarczał, zwiększając obroty. Byli dwie przecznice od celu. Dwa skrzyżowania. Jeszcze parę metrów. Wjechał z impetem na chodnik, nie przejmując się zgrzytem karoserii obcierającej się o beton. Mycroft wstrzymał powietrze, gdy pas bezpieczeństwa przylgnął do niego, w momencie hamowania. Sherlock nawet nie zapiął swojego, więc siłą rozpędu szarpnęło go do przodu, przez co uderzył klatką piersiową w kierownicę. Nim jednak starszy z Holmesów wyswobodził się z pasów, Sherlock wyskoczył z auta i popędził do drzwi wejściowych. Z trudem łapiąc oddech, wszedł do środka. Cisza panująca wkoło miała niepokojący charakter.

– John! – zawołał między łapanymi oddechami. Powoli przesunął się w głąb pomieszczenia, rozglądając się dookoła. – Harry! – Żadnego odzewu. Przypomniał sobie o pistolecie, schowanym pod płaszczem. Wyciągnął broń, przechodząc do salonu. Wszystko wyglądało jakby dopiero co ktoś tam był. Na wpół wypita szklanka soku, koc rzucony niedbale na kanapę. Ostrożnie przemieścił się do kuchni. Postawił stopę na płytkach i z przerażeniem zauważył ciągnącą się na nich cienką strużkę krwi. Chwycił mocniej rękojeść pistoletu, podążając za czerwonym śladem. Do jego uszu doszedł cichy płacz. Ktoś kulił się w rogu, za jedną z szafek.

– Harriet?

Postać poruszyła się niespokojnie, tłumiąc z trudem spazmatyczny szloch.

– Harry, to ja. Sherlock Holmes – dodał głośniej, powoli zbliżając się do niej. Blondynka dygotała, kurczowo trzymając się za ramię. Rękaw przesiąkł krwią, tworzącą na błękitnym materiale ciemną plamę. Kilka kropel skapnęło na kremowe płytki. Holmes przykucnął obok Harriet, starając się na szybko ocenić obrażenia. Przydałby mu się do tego John. „Właśnie, gdzie John?" – przemknęło mu przez myśl.

– Harry, spójrz na mnie – odezwał się łagodnym głosem, w międzyczasie wybierając numer na pogotowie. – Wszystko będzie dobrze – dodał, żeby ją uspokoić. Kobieta podniosła wreszcie głowę, ukazując mu zapłakaną twarz. Zapuchnięte oczy wyrażały przerażenie, a spływający po polikach tusz dodawał dramatycznego wyrazu. – Uciskaj ranę – poinstruował, pobieżnie stwierdziwszy, że oprócz rany na ramieniu, nie ma innych urazów. – Boli cię coś, oprócz ramienia? – zapytał jednak dla pewności. Harry pokręciła głową, gwałtownie wciągając powietrze. Złapała Holmesa za rękę, zaciskając mocno palce na tweedowym materiale. Z ust wyrwał jej się tłumiony wcześniej szloch, a oczy napłynęły kolejnymi łzami. Sherlock ukląkł na podłodze, dając przylgnąć rozdygotanej Harriet do swojego torsu.

– Harry, posłuchaj mnie uważnie. Gdzie jest John? – zapytał powoli, aby doszło do niej każde słowo. Płacz wzmógł się, więc ponowił pytanie: – Proszę, musisz mi pomóc. Gdzie jest John? – Starał się brzmieć spokojnie, ale z każdą następną sekundą, czuł jak serce mocniej łopocze mu w piersi.

– Zabrali go – wydukała pomiędzy krótkimi, nerwowymi oddechami, nie odrywając głowy od niebieskiego szalika.

– Kto? Mówili coś? Powiedz mi wszystko co pamiętasz – nakazał, odsuwając ją od siebie na odległość ramienia. Blondynka trzęsła się cały czas, a zapłakane spojrzenie zdawało się być nieobecne.

– Sherlocku? – Głos Mycrofta, wkraczającego do kuchni, zmusił detektywa do oderwania wzroku od Harriet. – Co z nią? – zapytał, przyglądając się siedzącej na podłodze kobiecie.

– Rana postrzałowa ramienia. Straciła trochę krwi, jest w szoku – streścił brunet, podnosząc się z ziemi. – Nie jest w stanie udzielić żadnych informacji. Powiedziała tylko, że zabrali Johna.

Mycroft ze skupieniem malującym się na twarzy, przeniósł wzrok z pani Watson na brata. Za plecami usłyszeli odgłosy przemieszczających się po domu policjantów.

– Musisz coś zobaczyć – odparł niepokojącym tonem. Detektyw podążył za nim do sypialni, zostawiając Harriet pod opieką ratowników medycznych, którzy przybyli chwilę po ekipie policyjnej.

Gdy tylko przekroczył próg, miał wrażenie, że na moment stanęło mu serce, a żołądek podszedł do gardła. Na ścianie, tuż nad łóżkiem, widniał napis. Czerwone litery układały się w makabryczny wierszyk.

Czerwone róże,

Biało kwitnie bez,

Serce swe znajdziesz,

Gdzie początku kres.

Taki widok nie powinien pozbawić go tchu, ale wizja zakrwawionego Johna majacząca mu pod powiekami, dopełniła efektu. Zamrugał kilkukrotnie, aby lekko zamazany obraz nabrał ostrości.

– Co z agentami? – zapytał brata, który ze strapioną miną nie spuszczał z niego wzroku.

– Nie żyją – odparł krótko Mycroft, przenosząc spojrzenie na napis. – Wiesz co to może oznaczać? – dodał.

– Jeszcze nie – odpowiedział słabym głosem, będąc świadomym, że każda minuta zwłoki może przesądzić o losie Johna.

~~~~~~

W końcu udało mi się napisać kawałek dalszego ciągu. Mam nadzieję, że jesteście wytrwali i nie zniechęciła Was długa przerwa.

Komentujcie, Kochani, bo nie ukrywam, że bardzo przyda mi się Wasze nieocenione wsparcie i świadomość, iż czytacie. ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top