Zakład

Dawno nie cieszył się tak z niedzieli i wolnego dnia. Głowa ćmiła jeszcze lekko, lecz nie to było powodem, przez który nie chciał podnosić się z łóżka i wyjść z pokoju. Nadal nie miał logicznego wytłumaczenia dla swojego zachowania, a czarna plama obejmująca część poprzedniego dnia, powodowała jeszcze większy stres. Zebrał się jednak na odwagę i zarzuciwszy na siebie szlafrok, zszedł do salonu. Rozejrzał się w poszukiwaniu współlokatora. Nie zastawszy go, odetchnął w duchu. Założywszy, że Holmes za pewne czuje się gorzej od niego i dogorywa w swoim pokoju, nie zamierzał mu przeszkadzać. Zrobił mocnej kawy i sięgnął po podrzucone przez panią Hudson ciasteczka. Zjadł jedno i odsunął talerzyk, poczuwszy, że jego żołądek zaczyna się buntować. Kiedy usłyszał dochodzący z łazienki szum wody, świadczący o tym, iż jego współlokator wreszcie wstał, sięgnął po gazetę, próbując udawać, że czyta. Niestety, takie wysiłki w zderzeniu z badawczym i przenikliwym spojrzeniem Holmesa, szły na marne. Mimo wszystko, usilnie skupił wzrok na linijkach tekstu o jakiś gospodarczych problemach państwa, popijając małymi łyczkami gorącą wciąż kawę. Kątem oka dostrzegł jednak sylwetkę przyjaciela, wyłaniającą się z łazienki i sunącą powolnym krokiem w jego kierunku. Zerknął śmielej na bruneta i momentalnie tego pożałował. Sherlock ostentacyjnym krokiem, z narzuconym niedbale na nagie ramiona szlafrokiem, przeszedł obok niego i opadł na krzesło, stojące naprzeciwko. W międzyczasie, John zdążył zapomnieć o utrzymywaniu pozorów zainteresowania lekturą prasy i zaczął gapić się na niego otwarcie. Dopiero, gdy szaro-niebieskie oczy napotkały jego wzrok, zmieszany ukrył się za gazetą, pociągając zbyt duży łyk kofeinowego napoju i parząc sobie przez to język oraz podniebienie. Syknął z bólu, karcąc się jednocześnie w myślach za swoje poprzednie zachowanie. Nawet przez warstwę papieru, oddzielającą go od bruneta czuł, że ten go obserwuje.

– Kawy? – odezwał się w końcu, aby przerwać zalegającą w pomieszczeniu ciszę.

– Nie, dziękuję – mruknął cicho Holmes, lekko zachrypniętym głosem.

– Jak się czujesz? – zapytał, odkładając gazetę na bok. Cienie pod oczami i szklisty wzrok nie były oznaką dobrego zdrowia, a bledsza niż zwykle skóra oznaczała, iż skutki wczorajszego wybryku jeszcze nie minęły.

– Lepiej – odparł mimo tego, ale w jego tonie wyczuć można było zmęczenie.

Nim John zdążył się odezwać, komórka Sherlocka oznajmiła nadejście wiadomości.

– Nowa sprawa – rzucił detektyw, zerkając szybko na ekran. Podniósł się od stołu, jakby wstąpiły w niego nowe siły i zniknął w swojej sypialni. Parę chwil później, ubrany w niemiłosiernie dobrze dopasowaną granatową koszulę i czarne spodnie, stanął w progu, gotowy do wyjścia. Posłał Johnowi przelotne spojrzenie i ruszył do drzwi. Watson powędrował za nim wzrokiem, nie będąc pewnym czy ma zostawić na wpół wypitą kawę i iść się ubrać, czy zaszyć się pod kołdrą i nie wychodzić, aż ludzie i sam Sherlock zapomną o udawanym związku, który lekko wymknął się spod kontroli. Wątpliwości nie trwały jednak długo, gdyż po chwili zza framugi wychyliła się postać detektywa, który obrzucił go zniecierpliwionym spojrzeniem.

– Idziesz? – odezwał się, unosząc odrobinę brwi w wyczekiwaniu na reakcję Johna. Doktor nie potrafił odmówić, więc szybko wyszykował się i podążył za detektywem, mimo wewnętrznego przeczucia, że będzie tego żałował.

***

Przestało padać i niebo rozpogodziło się, ukazując błękit, przedzierający się zza szarawych obłoków. Przeszli na drugą stronę ulicy, w stronę dwupiętrowego budynku. Watson rozejrzał się po okolicy i z westchnięciem rezygnacji, przekroczył bramę domostwa. Dzielnica, w której się znaleźli zaliczana było do obszaru, który lubili wybierać na swoje mieszkania niepoprawnie bogaci mieszkańcy Londynu. Sam rozmiar ogrodu przez, który szli powalał swoim ogromem. Jako zwykły zjadacz chleba, John skrzywił się tylko na widok luksusowego basenu i jacuzzi, kiedy dotarli na tył domu.

– Na co komu w Anglii jacuzzi na powietrzu? – prychnął pod nosem. Nie oczekując odpowiedzi, skierował się za Sherlockiem do szeroko otwartych, przeszklonych drzwi prowadzących do salonu. Jak tylko przekroczyli próg, powitał ich inspektor Lestrade w zadziwiająco dobrym humorze, zważywszy na okoliczności, czyli martwego mężczyznę koło pięćdziesiątki, leżącego w kałuży krwi, tworzącej wokół jego głowy szkarłatną aureolę. Przez całą drogę John czuł na sobie rzucane jemu i Holmesowi ukradkowe spojrzenia, kręcących się po posiadłości policjantów. Miał tylko nadzieję, że nie ma to związku z sensacjami, jakie pisali o nich w prasie, lecz widząc tajemniczy uśmiech na twarzy Grega, stracił jakiekolwiek złudzenia.

– Co masz? – rzucił na dzień dobry Sherlock, skupiając wzrok na zwłokach.

– Adam Forcheston, pięćdziesiąt cztery lata, właściciel tej bajecznej posiadłości i firmy produkującej mrożonki. Śmierć nastąpiła od silnego ciosu w tył głowy.

– Kto by pomyślał, że można zbić taki majątek na zamarzniętych marchewkach – powiedział John, napotkawszy zaciekawione spojrzenie inspektora. Od razu poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach.

– Owszem. Znalazła go jego żona, została wstępnie przesłuchana. Twierdzi, że przyjechała do domu koło jedenastej i zastała otwarte drzwi. Gdy weszła do środka, Forcheston już nie żył. Od razu zadzwoniła po policję i pogotowie.

Holmes kompletnie niezainteresowany podejrzanym zachowaniem Lestrade'a, który uśmiechał się tajemniczo, zajął się oględzinami miejsca zbrodni.

W tym czasie, Greg przysunął się do Watsona i odrobinę przyciszonym tonem, zapytał:

– Który z was zrobił pierwszy krok?

Blondyn starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy, ale czuł jak gorąco wpływa na jego policzki. Miał tylko nadzieję, że fizycznie tego nie widać i nie przypomina zawstydzonego nastolatka, który został przyłapany w niezręcznej sytuacji.

– To nie tak jak myślisz, Greg. My nie... – Spojrzał na Holmesa, taksującego wzrokiem pokój. – Nie jesteśmy razem – dokończył, napotkawszy na moment spojrzenie szaro-niebieskich oczu. Nieodgadniony wyraz twarzy przyjaciela, nie pomagał w skupieniu myśli i dalszej konfrontacji z pytaniami, jakie miał do niego inspektor.

– Jak to? Przecież cały Londyn widział was na pierwszej stronie Daily Telegraph. Zresztą, zaplanowaliśmy już w Yardzie przyjęcie, a ja dzięki temu zgarnąłem sto funtów – dodał z zapałem Lestrade. Watson posłał mu pytające spojrzenie.

– Wygrałem zakład – odchrząknął, zerkając na posępnego Andersona, który wszedł do pokoju.

– Chyba wolę nie wiedzieć jaki – mruknął John.

– Nie mam zamiaru ich zwracać – kontynuował z chytrym uśmieszkiem. – No i nie każ mi wszystkiego odwoływać.

– Przykro mi, ale nie masz wyjścia.

– No, no, a jednak. – Usłyszał za sobą głos Sally. – Wiedziałam, że musi być coś na rzeczy, inaczej nie wytrzymałbyś z nim tak długo.

Watson odwrócił się do niej, przeklinając w myślach moment, w którym opuścił Baker Street. Na szczęście, przed dalszą konwersacją na ten temat, wybawił go głos Sherlocka.

– Lestrade, gdzie świadek? – Detektyw podszedł do nich, rzucając obojętne spojrzenie członkom policyjnej ekipy.

– W pokoju obok.

– Jak tam, świrze? Postanowiłeś wreszcie odwdzięczyć się Johnowi za te wszystkie lata usługiwania? – rzuciła złośliwie Donovan.

– Lepiej zajmij się swoim życiem erotycznym, Sally, bo niedługo zabraknie ci członków wydziału – burknął, omijając ją i kierując się do drugiego pokoju.

– Też jesteś taki wyszczekany, kiedy John cię bzyka?! – zawołała z wściekłością na całe pomieszczenie. Brunet przystanął. Mięśnie szczęki napięły się, gdy zacisnął zęby, powstrzymując się przed wypowiedzeniem kłębiących się w myślach słów.

– Donovan! – odezwał się karcącym tonem Lestrade.

Watson miał wrażenie, że wszyscy w pokoju patrzą się tylko na nich i obawiał się rozejrzeć, żeby nie potwierdzić swoich przypuszczeń. Wziął głęboki wdech, wlepiając wzrok w tłoczoną w orientalne wzory tapetę. Nie był w stanie spojrzeć na przyjaciela, który powoli odwrócił się do policjantki. Wyćwiczony do perfekcji opanowany wyraz twarzy, zaburzał gniewny wzrok jaki wbijał w Sally.

– Czemu zakładasz, że to ja jestem na dole? – odparł, siląc się na beznamiętny ton.

John zwrócił wzrok w stronę detektywa. Niedowierzanie i szok malujący się na jego twarzy, momentalnie ustąpiły miejsca zdenerwowaniu.

– Przepraszam na moment – rzucił, zakręciwszy się na pięcie i szybkim krokiem udał się na zewnątrz. Powinien stanowczo zaprzeczyć, ale wybrał drogę ucieczki. Nie chciał dłużej przysłuchiwać się rozmowie, jednocześnie czując na sobie wzrok przyjaciela i pamiętając ich ostatni pocałunek, który sam zainicjował. Wypadł na taras, zaciągając się wilgotnym powietrzem. Zamknął oczy, próbując uspokoić głębokimi oddechami walące serce. Prawie podskoczył, poczuwszy na ramieniu czyjąś dłoń.

– John, wszystko w porządku? – Holmes stał obok, wpatrując się w niego badawczym spojrzeniem.

– Nie, nie jest w porządku! – wykrzyczał, odtrącając jego rękę. – Co to było, do cholery?!

– Ja – zaczął z niespotykaną dla siebie nieśmiałością – chciałem... – urwał, nie będąc pewnym co chce powiedzieć. John był jedyną osobą, która potrafiła wywołać w jego głowie całkowity chaos. – Wytłumaczyłem im, że udawaliśmy – dodał po chwili zrezygnowanym tonem. Gniewnie zmarszczone brwi i ściągnięte w wąską linię usta blondyna były dowodem, że popełnił wielki błąd i zwykłe przepraszam nie podziała.

– Cudownie – warknął Watson. – Idę do domu. Boli mnie głowa.

– Dobrze. Rozwiążę sprawę i możemy iść – stwierdził, ruszając za doktorem.

– Nie zrozumiałeś, Sherlocku. Nie zamierzam tam wracać. Ty możesz sobie dedukować dalej, ale ja mam dosyć. – Ruszył stanowczo przed siebie, nie zważając na śledzące go spojrzenia funkcjonariuszy.

~~~~~~

Co zrobi Sherlock? Kiedy John przestanie negować swoje uczucia?

Tego jeszcze nie wiem nawet ja. XD

Trochę to trwało i pierwotnie ten rozdział miał wyglądać inaczej, ale wyszło jak wyszło. Mam nadzieję, że się Wam podobało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top