Progres

Sino-blade zwłoki leżały na metalowym stole do sekcji, cierpliwie znosząc badawczy wzrok Holmesa.

– Patolog twierdzi, że wszystkie obrażenia z wyjątkiem tego cięcia – Greg wskazał palcem głęboką ranę, sięgającą aż do kości żuchwy – powstały za życia ofiar.

Sherlock nachylił się, przyglądając się nacięciu. Schematyczne linie wypełnione zaschniętą krwią pokrywały całe ciało, układając się w makabryczną mozaikę świadczącą o cierpieniu jakie przed śmiercią przeżywał mężczyzna. Pozostali dwaj denaci spoczywający na stołach ustawionych obok, czekali na swoją kolej, ale i bez wnikliwych oględzin widać było analogię w zadawaniu ran.

– Metodyczny, skrupulatny, cierpliwy. Nie będzie łatwo – mruknął brunet, obserwując ze skupieniem korpus trzeciej ofiary.

– Dlatego ty tu jesteś – westchnął ze znużeniem Lestrade. – Dziennikarze już zwęszyli sensację i nie dają nam żyć.

Brunet zignorował słowa inspektora.

– Nacięcia wydają się być symetryczne. – Powiódł wzrokiem po bladym ciele, obchodząc powoli stół wokoło. – Fascynujące – mruknął wyraźnie zaciekawiony.

Greg nie skomentował tego, przyzwyczajony do zachowania Holmesa.

– Czemu ktoś miałby zadać sobie tyle trudu, aby zrobić takie same cięcia po obu stronach ciała? – zapytał, marszcząc lekko brwi.

– Mam kilka teorii, ale na razie nie chcę wysuwać pochopnych wniosków – odrzekł poważnie, skupiając wzrok na przedramieniu drugiej ofiary. Obrócił rękę zmarłego, przymrużając w zastanowieniu oczy. Na sinej skórze widniał niewyraźny ślad przypominający tatuaż. Detektyw wyjął szkło powiększające, aby lepiej przyjrzeć się okrągłemu kształtowi, znajdującemu się tuż za nadgarstkiem. Po chwili wpatrywania się w tajemniczy wzór, wyprostował się z nową energią i zwrócił do Lestrade'a.

– Muszę obejrzeć rzeczy osobiste, które przy nich znaleźliście. – Bezceremonialnie ściągnął lateksowe rękawiczki i umieścił je sprawnym rzutem w koszu. Gdyby nie tłumione pokasływanie i dyskretnie przykładana do nosa chusteczka, można by było sądzić, że jest w pełni sił, a nowa sprawa magicznie go uleczyła.

– Jasne – westchnął inspektor, podążając za Holmesem.

***

John podsypiał przed telewizorem, skutecznie wprowadzany w stan błogiej drzemki przez hipnotyczne dźwięki programu dokumentalnego o afrykańskich plemionach. Nie był jednak na tyle śpiący, żeby nie usłyszeć powrotu współlokatora. Głośne kasłanie, które coraz bardziej brzmiało jak napad duszności, całkowicie wybudziło go z półsnu.

– Nic nie mów – wychrypiał Sherlock, przemykając do kuchni.

– Ależ skądże – prychnął doktor. – Co ja tam mogę wiedzieć. Przecież jestem tylko marnym lekarzem. – Podniósł się z kanapy, aby przyjrzeć się dokładniej krzątającemu się po kuchni przyjacielowi.

– Gdzie ten syrop? – rzucił podirytowany Holmes, otwierając po kolei każdą z szafek.

– Jaki syrop?

– Dobrze wiesz jaki – mruknął. – Dawałeś mi go w tamtym roku, kiedy...

– Nabawiłeś się zapalenia oskrzeli, po kąpieli w Tamizie, tak, pamiętam – wtrącił John z kwaśną miną.

– Właśnie, to gdzie on jest?! – Kontynuował poszukiwania, zaglądając do szuflad z coraz większą irytacją.

– Skończył się, zresztą nie będę trzymał w domu otwartych leków w nieskończoność – odrzekł, groźnie marszcząc brwi.

Holmes westchnął z niepocieszoną miną.

– Daj mi coś innego – stwierdził w końcu, zaprzestając samodzielnych poszukiwań medykamentów.

– Dałem, rano. – Watson skrzyżował ręce na piersi w postawie świadczącej, że nie zamierza ulec zbliżającym się utyskiwaniom przyjaciela.

– To za mała dawka. Mija trzeci dzień i żadnych efektów.

– Może gdybyś stosował się do wszystkich zaleceń, jakieś by były? – Wymownie zmierzył bruneta wzrokiem.

– Bzdura – bąknął, pośpiesznie wycierając zaczerwieniony już nos.

– Nie dostaniesz więcej antybiotyku – oznajmił stanowczo, wymijając Holmesa i sięgając po metalowe pudełko, kiedyś będące opakowaniem ekskluzywnej herbaty, którą Sherlock dostał w prezencie świątecznym.

– Jeżeli ma ci przejść, to musisz to wyleżeć – westchnął, wyjmując z pudełka dwa opakowania tabletek.

– Nie mam czasu. Lestrade...

– Nic mnie nie interesuje, co powiedział Greg – przerwał mu żołnierskim tonem. Brunet zmarszczył brwi, przyglądając się mu w oczekiwaniu. – Jako twój osobisty lekarz, nakazuję ci przebrać się w piżamę i nie wychodzić z łóżka co najmniej przez następnych osiem godzin.

– Muszę przeanalizować dane nowej sprawy. – Holmes wyraźnie niezadowolony z pomysłu, zamierzał postawić na swoim.

– Nie widzę przeszkód. Jeśli tylko dasz radę, możesz to robić w łóżku – dorzucił z cwanym uśmieszkiem blondyn.

Holmes chciał się odezwać, ale jak na złość dopadł go kaszel. Głęboki i wyczerpujący, zatkał skutecznie Holmesa na parę chwil. John przestał się uśmiechać, słysząc pogarszające się odgłosy jakie przy każdym kaszlnięciu wydobywał z siebie brunet. Ze zmartwioną miną obserwował go uważnie, aż kaszel się uspokoił. Holmes oddychał ciężko. Policzki zaróżowiły mu się od wysiłku, a w kącikach oczu zabłyszczały słone kropelki.

– Idź! Natychmiast! – dodał doktor tonem nieznoszącym sprzeciwu, popychając pacjenta w stronę sypialni. Brunet próbował udawać niewzruszonego napadem kaszlu i nie zamierzał zaciągnąć się tak łatwo do łóżka.

– Joohn – jęknął, czując silny chwyt dłoni Watsona na swoim przedramieniu.

– Gorzej niż z dzieckiem – burknął pod nosem blondyn, stanowczo kierując mamroczącego coś o śledztwie detektywa do sypialni. – Sam tam pójdziesz – zmierzył Holmesa śmiertelnie poważnym spojrzeniem – albo cię tam zaniosę.

Sherlock prychnął śmiechem, spoglądając na współlokatora z politowaniem.

– Chciałbym to zobaczyć – mruknął z kpiącym uśmieszkiem.

– Nie przeginaj – rzucił, marszcząc brwi w zdeterminowanym wyrazie.

Na ustach Holmesa wciąż czaiło się rozbawienie, ale z pełną powagą zmierzył blondyna wzrokiem, po czym wyrwał rękę z jego stanowczego uścisku.

– Nie dasz rady – wymamrotał pod nosem, starając się wyminąć doktora i przejść do salonu.

Kiedy zdawało mu się, że współlokator dał za wygraną, usłyszał za plecami głębokie westchnięcie i ku swojemu zaskoczeniu poczuł, jak John chwyta go w pasie. Nie spodziewając się desperackiego ruchu ze strony blondyna, zamarł na chwilę. To wystarczyło, żeby Watson dźwignął go znad posadzki. Tracąc grunt pod nogami, ocknął się z szoku.

– John! Puszczaj! – krzyknął, usilnie starając się oswobodzić z objęć przyjaciela.

– Przypominam ci, że byłem żołnierzem, więc radzę ci się poddać – odezwał się Watson, przekręcając ich w stronę sypialni.

– Nie jesteś moją matką, żeby mi rozkazywać – prychnął z oburzeniem maskującym nerwowość.

– Fakt. Nie jestem. – W głosie Johna pobrzmiewało coś, co Holmes odczytał jako ostrzeżenie.

Siłowali się przez moment, aż w końcu brunet stracił równowagę i legł razem z Johnem pośrodku korytarza.

Blondyn jęknął, rozmasowując obolały bark.

– Brawo, doktorze. – Detektyw spoglądał na niego spod przymrużonych powiek. – Jeszcze jakieś genialne pomysły?

– Gdybyś współpracował... – urwał, zdając sobie sprawę ze swojego położenia. Podciągnął się na rękach, odsuwając się od przyjaciela leżącego tuż pod nim. Szaro-niebieskie oczy wpatrzone w jego oblicze, nie ułatwiały powrotu do przerwanego wątku. – Dureń – mruknął, podnosząc się pośpiesznie z podłogi, po czym wyciągnął rękę w stronę Holmesa.

– Idiota – odparł cicho, chwytając dłoń doktora. Najwyraźniej gorączka znowu postanowiła o sobie przypomnieć, powodując ogarniającą go duszność i wypieki na policzkach. Ciepło dłoni Watsona zdawało się potęgować tylko uczucie gorąca, choć jednocześnie było nad wraz przyjemne. Przez parę sekund stali w milczeniu, patrząc sobie prosto w oczy i cały czas nie puszczając swoich dłoni. Zbyt długo, aby móc uznać to za konieczne, lecz żaden z nich nie postanowił tego skomentować. Od czasu wyprostowania sprawy udawanego związku, ani razu nie zbliżyli się do siebie na odległość mniejszą niż pół metra. Krążyli wokół siebie, utrzymując neutralny dystans, jak gdyby był między nimi mur, który bali się przeskoczyć. Tym bardziej nieoczekiwane zachowanie Johna spowodowało konsternację Sherlocka, który cały czas próbował znaleźć w nim cząstkę logiki. Nie szło mu jednak najlepiej, a wyraz ciemnoniebieskich oczu skupionych na jego osobie, skutecznie utrudniał analizę faktów.

W końcu, John rozluźnił palce, zwalniając chwyt.

– Zrobię herbaty – zaoferował, przerywając kontakt wzrokowy. – A ty idź... – nie zdążył dokończyć, zerknąwszy na Holmesa, który z westchnięciem obrócił się na pięcie w kierunku swojego pokoju.

– Tak, wiem – dopowiedział z rezygnacją w głosie.

Watson z małym uśmiechem triumfu sięgnął po czajnik, stojący na kuchence. Chwila zwycięstwa nie trwała jednak zbyt długo.

– Jooohn! Podaj mi laptop! – Z sypialni dobiegł go lekko zachrypnięty głos detektywa. Przekręcił oczami, stawiając dwa kubki na kuchennym blacie.

– Zaczyna się – mruknął pod nosem, przeklinając w myślach epidemię grypy, okropną pogodę i swoją naiwność w minimalny progres w relacjach doktor-pacjent między nim, a Sherlockiem.


~~~~~~

Ech, przeciągnęło mi się napisanie tego rozdziału, co mam nadzieję nie wpłynie negatywnie na ogólne wrażenie. Ostatnio doskwiera mi chroniczny brak czasu i weny. W ogóle zdaje mi się, że ten rozdział jest jakiś taki bezpłciowy... =_= No nic, pozostaję mi żywić nadzieję, że mimo tego się Wam spodoba.

Dziękuję za wszystkie komentarze. Dostarczają mi one dużo radości i napędzają do dalszego tworzenia. ;3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top