Pierwsze objawy

Dni mijały i wydawać by się mogło, że wszystko wróciło na utarty tor. Watson wyprostował kwestię udawanego związku na blogu, prasa straciła zainteresowanie tematem, tak samo jak ekipa Yardu, a życie na Baker Street znowu kręciło się wokół śledztw, niegrzeszących estetycznością eksperymentów Sherlocka, problemów z niedoborem mleka w lodówce i wieczornych dyskusji nad niedorzecznością fabuł oglądanych seriali. Aż do pewnego jesiennego piątku.

W progu mieszkania stanął zdyszany Lestrade.

– Czemu, na Boga, nie odbierasz?! – zaczął, próbując złapać oddech.

Holmes nie zmieniając pozycji na kanapie, otworzył jedno oko, objeżdżając inspektora znudzonym spojrzeniem.

– Co masz?

– Nie mów, że nie słyszałeś?! Trąbią o tym we wszystkich wiadomościach – wyklepał na wdechu.

Detektyw nie wyglądał na poruszonego informacją, unosząc odrobinę brwi w wyczekującym wyrazie.

– Mamy już trzy trupy – kontynuował, kładąc na ławie akta sprawy. – Wszystkie ofiary to mężczyźni w przedziale dwadzieścia pięć – trzydzieści pięć lat. Identyczna przyczyna zgonu i rodzaje obrażeń.

Sherlock podciągnął się do pozycji siedzącej, zrzucając z siebie koc i sięgnął po akta.

– Głęboka rana cięta tuż nad linią szczęki – mruknął, przeglądając dokumenty.

– Liczne ślady obrażeń wskazują na skłonności sadystyczne sprawcy.

– Powstały w różnych odstępach czasu – dodał Sherlock, przekręcając kolejną kartkę. – Co najmniej trzy dni.

– Podejrzewamy, że porywa ofiary i przetrzymuje je przez trzy do czterech dni.

– Zabijając jedną, już musi mieć upatrzoną następną.

– Od ostatniego odnalezienia zwłok minęły dwa dni – dorzucił inspektor.

– Muszę obejrzeć ciała – stwierdził, wstając z kanapy. Szklisty wzrok przetoczył się w poszukiwaniu paczki chusteczek, leżącej na kawowym stoliku. Brunet chwycił ją i skierował się szybkim krokiem do sypialni. Greg usiadł na kanapie w oczekiwaniu na detektywa, który poszedł zmienić szary t-shirt i spodnie od piżamy na coś bardziej wyjściowego. Z sypialni rozległ się tłumiony odgłos kaszlu. Kiedy w końcu Holmes wyłonił się z pokoju, ubrany w grafitową koszulę i czarne spodnie, na schodach rozbrzmiały kroki drugiego z domowników.

Sherlock szybkim ruchem zarzucił na siebie płaszcz, chcąc jak najprędzej wypruć z mieszkania, ale Watson był już w przedpokoju i prawie wpadł na pędzącego detektywa.

– A ty dokąd? – zdziwił się, mierząc współlokatora karcącym spojrzeniem.

– Nowa sprawa – rzucił, próbując go wyminąć.

– O nie! Nigdzie nie wychodzisz – oznajmił stanowczym tonem.

– Cześć, John. – Zza drzwi wyłonił się Greg.

– Cześć. – Machnął ręką na powitanie, skupiając na powrót uwagę na przyjacielu.

– To może być coś ciekawego – mruknął podirytowany upartością doktora.

– Dopiero co miałeś trzydzieści dziewięć stopni temperatury. Nie zamierzam wysłuchiwać jak wypluwasz sobie po nocach płuca, kiedy nabawisz się zapalenia.

– Jadę do kostnicy, a nie na bieg przełajowy po Londynie.

– Jasne. Jakbym cię nie znał – westchnął, krzyżując wymownie ręce na piersi.

– Oddaj mi telefon – burknął, próbując sięgnąć do przedniej kieszeni kurtki Johna, który odtrącił jego rękę, cofając się w porę.

– To ja poczekam na dole – odezwał się lekko skonfundowany inspektor, starając się wybrnąć dyplomatycznie z domowej sprzeczki.

– Świat się nie zawali, jak poleżysz kilka dni w łóżku – kontynuował John, ignorując Lestrade'a, czmychającego już w szybkich krokach po schodach.

– Zgodziłem się na dwa dni. – Detektyw spojrzał na zegarek. – Od trzech godzin i szesnastu minut jest już po terminie, więc... – przerwał, walcząc z odruchem odkaszlnięcia. Niestety, łaskotanie w gardle było zbyt uporczywe i nie mógł powstrzymać odruchu.

– Właśnie słyszę, że już ci lepiej. Ciekawe jak będziesz rzęził w nocy? – dodał, z wymowną satysfakcją unosząc brwi.

– Mam lekarza na miejscu – fuknął brunet, zapinając guziki płaszcza. – Jak coś, wypiszesz mi receptę.

– O tak! – rzucił z sarkazmem. – Marzę wprost o leczeniu zapalenia płuc u najbardziej nieznośnego pacjenta, jakiego miałem przyjemność poznać.

– Nie widzę różnicy w moim zachowaniu, więc powinieneś być już przyzwyczajony – odgryzł się, przymrużając butnie oczy.

– Ha, powinienem cię nagrać i puścić to dyrekcji w pracy. Może wtedy zrozumieliby, czemu wyglądam jak zombie.

– Lekko podkrążone oczy nie są spowodowane moim zachowaniem.

– Nie? A przespanie w ostatnich dwóch dobach trzech godzin snu, z powodu latania w tę i z powrotem, aby zapewnić „księciu" rozrywkę i królewskie warunki, wcale się do tego nie przyczyniło, prawda?

– Ja cię do niczego nie zmuszałem, John.

– Racja – westchnął. – Masz dobitny dar przekonywania.

– Tym bardziej powinieneś pozwolić mi iść. Zajmę się śledztwem, a ty odpoczniesz – stwierdził z miną sugerującą genialność swojego pomysłu.

– Wyglądałeś za okno? – Machnął ręką w stronę salonu. – Leje, a ty, znając życie, będziesz biegał po mieście w poszukiwaniu mordercy, za nic mając beznadziejne warunki pogodowe i swoją osłabioną kondycję.

– Idę tylko zbadać zwłoki. – Przekręcił w znużeniu oczami. – Mam ci przypomnieć, gdzie są przechowywane? – Wyprostował się, pokasłując odrobinę. – Pomieszczenie zamknięte, zadaszone, bez ryzyka przemoknięcia i przewiania.

– Nie licz na empatię z mojej strony - burknął surowo blondyn.

– Jako lekarz powinieneś mieć ją samoistnie rozwiniętą.

– Widocznie przy tobie zanika.

– Nonsens – mruknął, poprawiając wiązanie szalika. – Komórka – dodał, wyciągając rękę w stronę Watsona, który groźnie zmarszczył brwi. –Proszę – dorzucił, uśmiechając się krzywo.

Blondyn z rezygnacją wyciągnął telefon z kieszeni i podał detektywowi.

– Kostnica i do domu! – rzucił jeszcze za Holmesem, kiedy ten zbiegał po schodach.

~~~~~~~

Wiem, że rozdział nie wyszedł zbyt długi, ale mam nadzieję, że się Wam spodobał. ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top