Na ratunek
– Ha! Idziemy! – Holmes poderwał się gwałtownie z kanapy, zrzucając przy tym papiery, które spoczywały na jego brzuchu.
John brutalnie wyrwany z lekkiej drzemki, podskoczył w fotelu.
– Co? – zapytał, spoglądając na detektywa, w którego wstąpiła nowa energia.
Błysk w oku, świadczył o tym, że na coś wpadł i mieli to zaraz sprawdzić.
– Ruchy, John. Dziecko czeka na ratunek – rzucił podekscytowanym tonem. Watson nie był pewny czy stwierdzenie o dziecku dodał specjalnie dla podkreślenia dramatyzmu, czy z czystego wyrachowania, świadom, że John na te słowa szybko złapie za kurtkę i wybiegnie za nim na dół. Nie zważając na powód, efekt był taki sam. Obaj siedzieli w taksówce, która wiozła ich na polecenie Holmesa, w bliżej nieznane Watsonowi miejsce.
Podjechali pod jeden z budynków, stojących wzdłuż Shipton Street. Piętrowy bliźniak z beżowo-brązowej cegły, odznaczał się na tle innych wściekle czerwonymi drzwiami, prowadzącymi do mieszkania państwa Daltonów.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał John, jak tylko wysiedli z taksówki.
– Przed domem rodziców tego zaginionego chłopca – wyjaśnił Sherlock i skierował się do drzwi.
Po chwili otworzył im wysoki mężczyzna. Okrągłe okulary wyolbrzymiały jego pełne smutku, szare oczy. Przeczesał dłonią siwiejące po bokach blond włosy i zapytał czego chcą.
– Sherlock Holmes, a to mój przyjaciel doktor Watson. Mam kilka pytań odnośnie zaginięcia pana syna.
Na wzmiankę o chłopcu Dalton zaciągnął się powietrzem, prostując się natychmiast.
– Panowie z policji? – zapytał, gdy pierwsza fala zdenerwowania minęła.
– Niezupełnie, ale pomagamy policji znaleźć pańskiego syna.
– Kto to? – Zza rogu wyłoniła się postać przygarbionej nieco kobiety, z opuchniętymi od płaczu oczami. Jej włosy sterczały gdzieniegdzie z kucyka, w którym próbowała je zebrać.
– Panowie w sprawie Timmy'ego – odezwał się do żony. Od razu podbiegła do nich z nadzieją w bursztynowych oczach.
– Znaleźliście go? Błagam, powiedzcie, że go znaleźliście, że nic mu nie jest. – Zaczęła szlochać pod koniec zdania.
– Jenny, uspokój się. – Dalton objął żonę w pasie i przytulił. – Przepraszam, żona to bardzo przeżywa.
– To zrozumiałe – odezwał się John.
– Możemy wejść? – dodał Holmes, rozglądając się po wiszących w holu zdjęciach.
– Tak, proszę. – Odsunął się na bok, żeby mogli przejść w głąb mieszkania.
– Zapraszam. – Wskazał na zieloną kanapę w salonie. – Zrobię herbaty – odezwała się Jenny, jak gdyby wybudzona z letargu.
– Nie trzeba, dziękujemy – rzucił Watson, zerkając na Holmesa, który bacznie przyglądał się wnętrzu.
– Czy państwa syn mówił ostatnio o nowym koledze, jakimś nieznajomym?
– Nie – odparł stanowczo ojciec chłopca.
– A komu mógłby zaufać na tyle, żeby wsiąść z nim do samochodu? – kontynuował, podnosząc się z kanapy.
Ojciec zastanawiał się przez chwilę.
– Timmy to takie spokojne i ciche dziecko. Przestrzegaliśmy go przed obcymi – odpowiedziała kobieta, choć głos łamał jej się na końcu każdego słowa.
– Mogę zobaczyć jego pokój? – zapytał detektyw.
– Tak, oczywiście. – Pan Dalton zaprowadził Holmesa do pokoju syna. John postanowił zostać z roztrzęsioną panią Dalton.
Mały pokoik, pomalowany na jasnobłękitny kolor, zdawał się na pierwszy rzut oka nie wnosić nic przydatnego do sprawy. Sherlock obszedł go dookoła, starając się nie nadepnąć na leżące przy łóżku samochodziki. Zatrzymał się przy małym biurku, nad którym wisiała korkowa tablica. Była cała obwieszona rysunkami syna Daltonów. Większość z nich przedstawiała ich rodzinę, zwierzaki, dinozaury lub samochody. Jeden jednak przykuł uwagę Sherlocka. Odsunął kartkę wiszącą obok i odpiął rysunek przedstawiający dwie postacie. Jedna była wyraźnie większa od drugiej i miała na głowie jajowatą czapkę. Ubrana na czarno, odznaczała się na tle niebieskiego nieba i zielonej trawy.
– Kto to? – Wskazał obrazek ojcu.
–Nie mam pojęcia – odparł z przejęciem Dalton.
– Kiedy syn to narysował? – dodał Holmes, przyglądając się rysunkowi.
– Chyba jakieś dwa dni temu.
– Dwa dni. To nie może być przypadek – mruknął pod nosem.
***
– John, idziemy! – zawołał, przelatując przez salon jak burza. Watson poderwał się z kanapy i z wyrazem współczucia na twarzy, uścisnął dygoczącą dłoń kobiety.
– Znajdziemy go. Sherlock to najlepszy na świecie specjalista. Proszę się nie martwić – odparł, spoglądając na państwa Daltonów.
Nim wyszedł z mieszkania, czarna taksówka czekała już przy krawężniku.
– Nie wiem jak ty to robisz – rzucił do Sherlocka, który pochłonięty sprawą, nawet nie zarejestrował wypowiedzi przyjaciela.
– 30 Padbury Court – polecił kierowcy detektyw, po czym wyciągnął komórkę i wybrał numer.
– Lestrade, sprawdź policjantów, którzy uczestniczyli w prelekcjach na temat bezpieczeństwa w szkołach... Tak... To łączy oba miejsca zaginięć. – Zerknął na wpatrzonego w niego blondyna. – Jedziemy z Johnem do pustostanu przy Padbury Court.
Gdy tylko samochód się zatrzymał, detektyw wyleciał z niego pędem. Od razu skierował się do piętrowego budynku z bordowej cegły, mieszczącego się na końcu ulicy. Watson przyśpieszył, żeby dogonić przyjaciela.
Przystanęli przy drzwiach, na których widniał napis „do rozbiórki".
– Pójdę od tyłu – odezwał się Holmes. John skinął na potwierdzenie, i gdy brunet zniknął za rogiem, wyciągnął zza paska pistolet. Nacisnął na klamkę, która zapiszczała przeciągle. „Cholerne zardzewiałe drzwi." Wszedł do środka, rozglądając się uważnie. W pomieszczeniu panował półmrok, więc musiał ostrożnie stawiać stopy, żeby na nic nie nadepnąć. Stary stół i dwa rozlatujące się krzesła stały w rogu pokoju. Po środku leżała zepsuta parasolka, a obok niej ledwie zauważalny przez brak odpowiedniego oświetlenia mały czerwony samochodzik. John przykucnął i podniósł znalezisko, aby lepiej się mu przyjrzeć. Coś zaskrzypiało w drugim końcu pokoju i Watson automatycznie wycelował w tamtym kierunku.
– To ja. – Rozszedł się po pomieszczeniu głos detektywa.
John opuścił broń, podchodząc do bruneta, który wyłonił się zza drzwi, prowadzących do drugiego pokoju.
– Trzeba sprawdzić górę – stwierdził Holmes i obaj ruszyli do schodów.
Przez zabite deskami okna, docierały tylko pojedyncze snopy ulicznego światła. Musieli ostrożnie stąpać, aby się nie przewrócić i nie hałasować, gdyż wysłużona podłoga jęczała pod każdym mocniejszym naciskiem buta. Przejrzeli pokoje, ale nie odnaleźli niczego ani nikogo.
– Znalazłem to na dole – odezwał się John, wyjmując z kieszeni mały samochodzik. Holmes wziął go do ręki, sprawnie obracając w palcach. Bez słowa zbiegł na dół, nie zważając już na hałas jaki przy tym powodował. Watson nie wiele myśląc ruszył za nim. Gdy tylko zszedł na parter, dostrzegł bruneta przemierzającego podłogę na klęczkach, z nosem prawie przy ziemi. Wyglądał trochę jak pies gończy poszukujący tropu. John uśmiechnął się na samą myśl o porównaniu. Komórka zawibrowała w kieszeni płaszcza. Holmes spojrzał na ekran i rzucił telefon Johnowi, który w ostatniej chwili złapał urządzenie.
– Lestrade, odbierz – polecił Watsonowi.
– Halo, tak... Na razie nie. – Odsunął telefon, zwracając się do Holmesa. – Sprawdzili już, w obu przypadkach powtarza się jedno nazwisko. To Robert Kinsley. Pojechali do niego do domu, ale go nie było.
– Nie było, bo już wie, że wpadł – rzucił, odrywając ucho od podłogi. Poderwał się błyskawicznie i odsunął zakurzony dywan. – Mam cię – mruknął z zadowoleniem. Ich oczom ukazała się klapa do piwnicy. Detektyw pociągnął za metalowy uchwyt. Klapa ani drgnęła.
– Pomóż mi, John.
– Tak... Czekamy. – Blondyn rozłączył się i podszedł do Sherlocka.
Obaj złapali za rączkę i pociągnęli z całej siły. Coś zaskrzypiało i chrupnęło, następnie zamknięcie klapy puściło. Holmes nie czekając ani chwili wskoczył do otworu, prowadzącego pod podłogę domu.
– Podaj telefon – odparł z dołu.
Watson wręczył mu komórkę i sam zszedł do środka. Droga oświetlana bladym światłem z telefonu przypominała labirynt korytarzy. Zimne, ceglane ściany ciągnęły się w jedną i drugą stronę.
– Idę w prawo – zakomunikował detektyw i ruszył przed siebie. Blondyn wyciągnął swoją komórkę i oświetlając nią drogę, ruszył w przeciwnym kierunku. Po paru metrach zauważył metalowe drzwi. Pociągnął za klamkę. Bezskutecznie. „No dobra, będzie trochę bolało" – stwierdził w myślach, po czym odsunął się na odpowiednią odległość i z impetem naparł na drzwi. Zawiasy zazgrzytały przeraźliwie, ale próba się opłaciła. Uchylił ostrożnie drzwi, zaglądając do środka. W pierwszej chwili nie zauważył poruszającego się w kącie obiektu. Wkroczył do pokoju, kierując światło z telefonu na róg pomieszczenia. Coś wyraźnie poruszało się pod brązowym kocem. Ostrożnie pociągnął za materiał i jego oczom ukazał się przerażony chłopiec, kulący się przy ścianie. John przykucnął, odkładając pistolet na bok i poświecił na chłopca, żeby ocenić jego stan.
– Hej, nie bój się – odezwał się najłagodniej jak potrafił.
– Proszę, ja chcę do mamy – wyszeptał chłopiec, bojąc się spojrzeć na blondyna.
– Zabiorę cię do mamy. Już nic ci nie grozi – dodał z uśmiechem John. Chłopiec zwrócił w końcu ku niemu wzrok. Bursztynowe oczy zabłyszczały w niebieskawym świetle komórki. Jednak chwilę później źrenice chłopca rozszerzyły się w przerażeniu i John wiedział już, że ktoś stoi za jego plecami. Nie zdążył chwycić za pistolet. Upadł na ziemię razem z napastnikiem. Ostrze noża błysnęło w powietrzu.
– Uciekaj, Timmy! – krzyknął Watson, starając się zabrać broń Kinsley'owi. Chłopiec sparaliżowany strachem, wtulił się tylko w róg pomieszczenia i zacisnął piąstki na kocu.
~~~~~~
No, w końcu trochę akcji. x3
Piszcie śmiało co sądzicie. ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top