Rodzina
John otworzył drzwi mieszkania. Usłyszał hałas dochodzący z kuchni. Głuchy dźwięk przewracającej się butelki sprawił, że wzdrygnął się mimowolnie.
– Gdzie byłeś!? – Rozbrzmiał donośny, lekko niewyraźny głos ojca.
Podszedł ostrożnie do stołu, przy którym siedział pan Watson. Groźnie zmarszczone brwi i zamglone spojrzenie, nie wróżyły niczego dobrego.
– Byłem na imprezie z okazji dostania się naszej drużyny do ćwierćfinałów.
– Imprezie, tak? – prychnął, dopijając resztkę alkoholu z dna szklanki.
– Tak. Asystowałem przy zdobyciu kluczowego punktu – odparł, wciąż naiwnie wierząc, że ojciec pochwali go za sportowe osiągnięcia. Za cokolwiek.
– Strata czasu – mruknął pod nosem. Odstawił szklankę z głośnym brzękiem. – Kłamiesz!
John zacisnął uchwyt na pasku torby na dźwięk podniesionego głosu.
– Przysięgam, możesz zapytać moich kolegów – odpowiedział pośpiesznie. „Boże, a jeśli dowiedział się o tym dachu... Nie, to niemożliwe. Myśl logicznie."
Pan Watson podniósł się gwałtownie. Krzesło zaszurało przeraźliwie o podłogę.
– Dzwonił Bill. Impreza już dawno się skończyła – warknął. Chłopiec dał krok do tyłu, widząc że ojciec jest w kiepskim nastroju.
– Tak, ja... ja byłem z kolegą. Byliśmy u niego. Uczyliśmy się chemii – odparł, dla uwiarygodnienia swoich słów, wyciągając z torby jedną z książek pożyczonych od Holmesa. Mężczyzna wyrwał mu podręcznik z rąk i nawet na niego nie spoglądając, cisnął książką przez kuchnię. Upadła na kafelki z głośnym plaskiem.
– Masz mi mówić gdzie chodzisz! – wrzasnął.
– Oczywiście, ojcze. Przepraszam. – John spuścił wzrok.
– Gdzie jest twoja siostra? – burknął.
– Nie wiem – odezwał się cicho. Po czym schylił się po książkę leżącą pod ścianą, cały czas zerkając na ojca.
– Szlaja się znowu – burknął pod nosem, jakby do siebie. – Nic z niej nie będzie. – Odwrócił się do Johna, który wkładał właśnie podręcznik z powrotem do torby. – Tylko ty mi zostałeś – dodał głośniej, łapiąc syna za ramię. Blondyn spiął się automatycznie, niepewnie przyglądając się reakcji mężczyzny. – Musisz bronić honoru rodziny, John – dodał lekko bełkotliwym głosem i ścisnął mocniej ramię chłopaka. – Rozumiesz mnie? – zapytał ostrym tonem.
– Tak, ojcze – odpowiedział szybko. – Mogę już iść, proszę?
Mężczyzna puścił go i mruknął coś jeszcze, ale John nie usłyszał dokładnie co. Biorąc to za pozwolenie, pośpiesznie wyszedł z kuchni i pobiegł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i rzucił torbę obok wąskiego łóżka. Przysiadł na brzegu i zaczął rozcierać obolałe miejsce na ramieniu.
„Dobrze, że nie przyszedłem tu z Sherlockiem" – przemknęło mu przez głowę. Odchylił się do tyłu, spoglądając na przesuwające się na suficie cienie. Narastający wiatr smagał konary rosnącego naprzeciwko drzewa. Wyciągnął książki z torby i oparł się o poduszkę, gładząc palcami po okładce podręcznika, którym rzucił ojciec.
„Chciałbym, żeby było jak dawniej" – westchnął w myślach, wpatrzony w stronę tytułową, która lekko się zagięła.
***
Cała niedziela upłynęła Sherlockowi na unikaniu brata i rodziców, co nie było jakoś wybitnie trudne, gdy z samego rana wymknął się do swojego „domku na drzewie", jak określił mieszkanie na Baker Street John.
Poniedziałkowy poranek niósł ze sobą widmo spotkania, z którymś z członków rodziny, więc żeby zmniejszyć prawdopodobieństwo wpadnięcia na spragnioną wieści matkę albo co gorsza upartego brata, Holmes wypruł ze swojego pokoju prosto do wyjścia.
Niestety, plan nie wypalił.
– Dokąd to? – Dobiegł go z kuchni głos matki.
– Do szkoły.
– Bez śniadania? Nie ma mowy.
– Nie jestem głodny, mamo – jęknął, widząc stanowczy wzrok kobiety.
– Pani Hudson mówiła, że bardzo mało jesz. To niezdrowe dla kogoś w twoim wieku. Wciąż rośniesz – stwierdziła, odsuwając krzesło w geście zaproszenia do stołu.
– Tak, wiem – mruknął.
– Siadaj i coś zjedz – dodała, spoglądając na Sherlocka szaro-niebieskimi oczami.
Holmes westchnął głęboko i sięgnął ostentacyjnie po tost z dżemem pomarańczowym.
– Dzień dobry. – Usłyszał za plecami głos brata. „Niech to..." – pomyślał.
Po chwili pojawił się też ojciec z gazetą pod pachą. W milczeniu nalał sobie kawy i usiadł obok Sherlocka.
– Jak tam minął weekend? – zagadnęła matka.
– Dobrze – mruknął chłopak, upiwszy łyk herbaty.
– Pani Hudson mówiła, że był u nas jakiś chłopiec. Znalazłeś sobie kolegę?
Sherlock posłał jej umęczone spojrzenie znad kanapki.
– Bardzo się z tatą cieszymy, że w tej szkole idzie ci lepiej i zdobywasz nowych znajomych – dodała z uśmiechem.
Brunet nie skomentował liczby mnogiej w zdaniu matki, wgryzając się w pieczywo.
– Jak się nazywa twój nowy kolega?
„Jakbym miał jakiś starych" – westchnął w myślach.
– John Watson. Dwa lata starszy. Kapitan szkolnej drużyny rugby. Niezbyt zamożny. Matka umarła w wypadku samochodowym pół roku temu. Mieszka z siostrą i ojcem przy...
– Mycrofcie – odezwała się matka karcącym tonem.
– Udzielam tylko odpowiedzi, bo nasz Sherlock najwyraźniej połknął język – odparł, rzucając mu wyzywające spojrzenie.
Brunet zmarszczył groźnie brwi i gwałtownie podniósł się od stołu. Złapał za torbę, którą położył przy krześle, piorunując przy tym Mycrofta lodowatym wzorkiem.
Starszy z Holmesów posłał mu spojrzenie w stylu: A nie mówiłem, że dowiem się wszystkiego, czy ci się to podoba czy nie.
– Zajmij się swoim tłustym tyłkiem – burknął w odpowiedzi chłopak, odwracając się na pięcie.
– Sherlocku! Dokończ śniadanie. – Wzrok pani Holmes wystarczył, żeby obaj zamilkli.
Brunet usiadł z powrotem przy stole i z wściekłością w oczach, ugryzł tost. Po chwili ciszy jaka zapadła w kuchni, matka postanowiła kontynuować.
– Chcielibyśmy go poznać.
Sherlock wepchnął do buzi ostatni kęs kanapki i poderwał się od stołu.
– Idę – wybełkotał, przeżuwając jeszcze kawałek pieczywa.
– Weź zjedz jeszcze coś później i zaproś Johna na obiad – zawołała za nim matka. W odpowiedzi usłyszała odgłos zamykanych drzwi.
~~~~~~
Trochę krócej niż ostatnio, ale mam nadzieję, że się Wam spodoba. ^^
Jeśli macie jakieś uwagi, sugestie, opinie chętnie je poznam. ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top