Obrońca
Do jego uszu dobiegły znajome głosy. Próbował zobaczyć coś ponad stłoczoną gromadką zainteresowanych bijatyką, wspinając się na palce, ale nie na wiele to się zdało.
– Przepraszam. Przepraszam – mamrotał, przesuwając się do przodu, aż w końcu udało mu się wydostać ze zbiegowiska.
– Sherlock! – wykrzyknął z przerażeniem, dostrzegłszy leżącego na podłodze bruneta i stojącego nad nim Henry'ego. – Henry, co ty wyprawiasz?! – zwrócił się ostro do kolegi.
– Nie wtrącaj się, John. Ten świr sobie zasłużył. – Henry złapał Holmesa za koszulę i pociągnął do góry, chcąc go podnieść.
– Zostaw go! – warknął John, łapiąc kumpla i odciągając od Sherlocka.
– Odwal się! – rzucił wściekle Henry, odpychając blondyna.
– Uspokój się – rozkazał stanowczym tonem, przybierając obronną postawę. – Co on ci zrobił? – dodał, zerkając na klęczącego wciąż na podłodze bruneta.
– Nie będzie mnie psychol obrażał! Ani mojej siostry! – Henry ruszył w stronę Sherlocka, ale na drodze stanął mu Watson. – Chyba nie chcesz go bronić? – zapytał z niedowierzaniem w głosie.
– Powiedziałem, że masz go zostawić – wysyczał przez zęby, marszcząc przy tym groźnie brwi.
– Jesteśmy kumplami, a ty stajesz po stronie tego czubka? Przecież dopiero go poznałeś.
– Przyszedł tu ze mną i jestem za niego odpowiedzialny, więc lepiej się opanuj albo to się może źle skończyć.
– No nie wierzę! – wykrzyknął, łapiąc się za głowę. – Chyba cię popieprzyło, John!?
– Hej, wyluzuj, Henry – wtrącił Bill, dołączając do Watsona. Gospodarz zacisnął ze wściekłości pięści i dał krok w ich stronę. Sherlock zerknął w górę na stojącego obok Johna. Widział jak w odpowiedzi na ruch Henry'ego, Watson napiął mięśnie, szykując się do odparcia ataku. Wzrok Johna mówił stanowcze "nie radzę". W międzyczasie reszta chłopaków z drużyny dopchała się na miejsce, gotowa rozdzielić kumpli. Henry rozejrzał się gniewnym wzrokiem po kolegach.
– Pieprzcie się! – rzucił wściekle. – Koniec imprezy. Wypad! – krzyknął do zebranych. Wśród tłumu zaczęły rozbrzmiewać głosy rozczarowania. – Pogratulujcie Holmesowi! – odparł w odpowiedzi na niezadowolenie gości, posyłając złowrogie spojrzenie Holmesowi, który próbował podnieść się z podłogi. Następnie odwrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni. Zebrani również zaczęli się rozchodzić, mamrocząc między sobą o całym zajściu.
– Idę go przypilnować – rzucił Bill, podążając w kierunku, w którym poszedł gospodarz. Watson skinął głową i zwrócił się do Sherlocka.
– Pomogę ci – odezwał się, wyciągając rękę w stronę swojego korepetytora. Ten łypnął na niego spod opadającej na czoło zmierzwionej czupryny.
– Nie potrzebuję pomocy – syknął, odtrącając wyciągniętą dłoń Johna. – Nie potrzebnie się wtrącałeś.
– Czyżby?
– Poradziłbym sobie – mruknął, wycierając rękawem krew z rozciętej wargi.
– Jasne. Świetnie sobie radziłeś – odparł z lekkim uśmiechem, przyglądając się brunetowi. – Pokaż to – dodał, zauważywszy nieciekawie wyglądające zadrapanie nad prawym okiem.
– Powiedziałem, że nie potrzebuję...
– Powinien to obejrzeć lekarz – przerwał mu, przesuwając z czoła niesforne loczki, aby lepiej przyjrzeć się skaleczeniu. Sherlock zastygł w bezruchu, spoglądając na skupioną twarz blondyna. Delikatne muśnięcie opuszkami palców stłuczonej okolicy, wywołało mimowolny grymas na twarzy bruneta.
– Przepraszam – odparł przejętym tonem John.
Holmes odchrząknął i odwrócił się bokiem do Watsona.
– Pani Hudson chyba mnie zamorduje – dodał blondyn, aby zniwelować napięcie.
– Zapewne – mruknął pod nosem, kierując się w stronę drzwi wejściowych.
– A ty dokąd?
– Do domu.
– Pojedziemy na pogotowie.
– Nie ma mowy. Żadnych szpitali! – oznajmił stanowczo.
– Osioł. – Holmes spojrzał się na niego, marszcząc brwi. – Uparty jak osioł – dokończył John, kręcąc głową. – Trzeba to chociaż opatrzyć – dodał, idąc tuż za brunetem.
– Nic mi nie będzie. Nie zamierzam lądować w szpitalnej poczekalni.
– Nie można...
– Matko – jęknął. – I kto tu jest upartym osłem – bąknął, zerkając przez ramię na podążającego za nim chłopaka. – Jeśli to uspokoi twoje sumienie, proszę bardzo. Sam możesz to zrobić, w końcu chcesz być lekarzem.
John uśmiechnął się półgębkiem.
– Skoro wolisz marny substytut, zamiast profesjonalnej opieki, ok. Pójdziemy do mnie. Mam apteczkę...
– John! – Blondyn obrócił się na dźwięk swojego imienia. – Wszystko w porządku? – zapytała Sara ze zmartwioną miną.
– Tak. Przepraszam, że się ulotniłem, ale musiałem pomóc koledze – mówiąc to, wskazał ręką miejsce, w którym chwilę temu stał Holmes. Niestety, po chłopaku nie było ani śladu. Watson zmarszczył z niezrozumieniem brwi. – Eemmm... On... – Spojrzał na nie za bardzo orientującą się w sytuacji szatynkę. – Muszę już iść – rzucił. – Pogadamy w szkole, dobra?
– Jasne – odpowiedziała, posyłając mu niepewny uśmiech.
~~~~~~
Szaleństwo, skrobnęłam kolejną część. x3 Wiem, że krótka. Wybaczcie, ale nie chciałam znowu trzymać Was miesiąc w oczekiwaniu na nowy rozdział. ^^"
Mam nadzieję, że się podoba. Piszcie co sądzicie. :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top