Morderca
– Kici, kici – zawołała staruszka, potrząsając dla zachęty torebką z suchą karmą dla kotów. – Gdzie się schowałyście, moje małe? – Zatrzymała się, usłyszawszy jakiś odgłos dochodzący z uliczki.
Światło ze stojącej nieopodal latarni niezbyt dochodziło w głąb zaułka, ale odważnie ruszyła w kierunku, w którym rozległ się hałas.
Holmes podczołgał się do ściany, próbując wesprzeć się o nią i stanąć na nogi. Złapał się jedną ręką, stojącego obok kontenera na śmieci, zaciskając zęby, gdyż przy każdym ruchu jego ciało przeszywał piorunujący ból. Już prawie mu się udało, ale kontener zachybotał się i przewrócił, a jego słabe nogi nie były w stanie utrzymać ciężaru. Opadł z jękiem na zimny beton.
– Halo? – Kobieta podeszła bliżej i dostrzegając skulonego pod ścianą chłopaka, upuściła z wrażenia torebkę z karmą, która rozsypała się po bruku. – Matko boska! – wykrzyknęła. – Dziecko drogie, co ci się stało? – Szybko znalazła się przy nim i nachyliła się, aby lepiej się mu przyjrzeć.
Holmes podniósł odrobinę głowę, starając się odezwać, ale oprócz przyśpieszonego oddechu, nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. Ucisk w klatce nasilał się z każdym kolejnym wdechem, jakby ktoś zgniatał mu płuca, a powietrze składało się z wrzącej lawy.
Staruszka widząc jego marny stan, natychmiast popędziła w stronę domu.
– Pomocy! – wykrzykiwała przy tym, zwracając na siebie uwagę idących w dali przechodniów.
Brunet nie za bardzo wiedział co się działo. Świat zaczął wirować, a przed oczami skakały mu białe plamki. Jakieś głosy tuż obok, coraz bliżej. Kilka osób. Ktoś chyba wezwał pogotowie.
– Jak się nazywasz? – Ciepły, kobiecy głos na moment przywrócił mu jasność umysłu. Spojrzał na kobietę w wieku zbliżonym do jego matki.
– Sher... – Starał się odpowiedzieć między oddechami.
„Niech się nie rusza." „Zadzwonił ktoś po karetkę?" – Różne głosy mieszały się ze sobą, a on poczuł, że odpływa.
– Sherlock Holmes. – Nie był pewny czy powiedział to na głos, czy tylko mu się zdawało. Twarz kobiety, jej pocieszające spojrzenie błękitnych oczu i jasne, proste włosy, zaczęły zamazywać się i obraz zmienił się w białą plamę. Dopadła go otchłań, cicha i kojąca. Poddał się jej, zamykając oczy.
W oddali rozbrzmiał sygnał nadjeżdżającej karetki.
***
4 lata wcześniej
Czerwona szafka wymazana była w całości powtarzającymi się napisami: świr, psychol, popapraniec, dupek. Holmes słyszał je na tyle często, że nie wzbudzały już w nim aż takich emocji, jakie wywołało słowo napisane dużymi, drukowanymi literami, na samym środku szafki.
MORDERCA.
Nim się spostrzegł, wokół zaczęli zbierać się zaciekawieni uczniowie, szepcząc coś między sobą. Sherlock wiedział dobrze, że to on jest powodem ich rozmów. Przycisnął mocniej trzymane w rękach książki do klatki piersiowej, wpatrując się w napisy. Starał się zachować spokój, ignorując wścibskie spojrzenia. Otworzył drzwiczki i wpakował podręczniki na półkę. Gdy tylko zamknął szafkę, zorientował się, że liczba uczniów na korytarzu zwiększyła się, a wszystkie oczy skierowane były na jego osobę. Przełknął ślinę, chcąc oddalić się jak najszybciej. Zaszyć się gdzieś w bibliotece albo w pracowni muzycznej i nie wychodzić do końca zajęć.
– Psychol – zawołał ktoś z tłumu. Pozostali zebrani dołączyli do niego, obrzucając Holmesa wyzwiskami. W korytarzu zaczęło szumieć jak w ulu. „Świr! Psychopata!" – wykrzykiwano coraz głośniej. W końcu padło słowo „morderca". Inni również podchwycili określenie i po chwili skandowane coraz głośniej słowo było na ustach wszystkich zebranych.
„Morderca, morderca, morderca" – dudniło w uszach Sherlocka, który z rosnącym przerażeniem wodził wzrokiem po rówieśnikach. Chciał uciec od krzyczącego tłumu, który zdawał mu się coraz większy. Morze ludzkich głów zbliżało się do niego. Cofnął się do tyłu, natrafiając na metalowe drzwiczki szafki. Zrobiło mu się duszno, oddech przyspieszył. Ruszył stanowczo w kierunku sali muzycznej, ale kilku chłopaków zagrodziło mu drogę.
– Zabiłeś go, psycholu! – rzucił jeden z nich, popychając Holmesa z powrotem na szafki.
– Nikogo nie zabiłem! – krzyknął w obronie brunet.
– Jesteś nienormalny! – odezwał się drugi chłopak.
– Zamordowałeś Carla z zimną krwią! – dodał pierwszy z nich. – Tak jak Trevora.
Holmes zacisnął dłonie w pięści.
– Nieprawda! – wykrzyknął, czując jak serce łomocze mu w piersi. – To nie ja! To... to był wypadek – dodał, dygocząc już z nadmiaru emocji.
Tłum nie miał zamiaru mu uwierzyć, a głosy nie ucichły. Nie mogąc już wytrzymać hałasu i kpiącego śmiechu przeplatającego się z wyzwiskami, odepchnął z całej siły stojących mu na drodze uczniów i przedarł się przez zbiegowisko. Słysząc za sobą skandujący tłum, popędził przed siebie, jak najdalej od nich. Wpadł do łazienki i zatrzasnął drzwi kabiny, przekręcając zamek. Skulił się w rogu, nie potrafiąc powstrzymać płynących po policzkach łez. Zaciągnął się spazmatycznie powietrzem i osunął się na zimne płytki. Ukrył twarz w drżących dłoniach, pozwalając kolejnym słonym kroplom wsiąkać w mankiety koszuli.
„Zabiłeś go! Jesteś mordercą! Zabiłeś nasze dziecko. Psychopata! Nieczuły bachor. Świr! Zaufał ci. Czubek! Jak mogłeś? Zostawiłeś go na śmierć. To twoja wina! To wszystko przez ciebie. Gdyby cię nie poznał..." – Głosy uczniów mieszały się z rozpaczliwym tonem państwa Trevorów. Zacisnął mocniej powieki, nie będąc w stanie ich uciszyć.
„To moja wina. To przeze mnie."
– Zabiłem go – zaszlochał. – To moja wina. – Podciągnął kolana pod brodę, mierzwiąc nerwowo włosy. Dręczące go głosy stopniowo cichły. Nie był pewien ile minęło minut - kilka czy kilkadziesiąt - zanim był w stanie wyjść z kabiny i spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Przetarł rękawem zaczerwienione od płaczu oczy, wycierając pozostałości łez i wygładził potargane włosy.
– To idioci. – Wzdrygnął się, usłyszawszy wypowiedź nieznajomego chłopaka. Pewny siebie ton rozbrzmiał ponownie po pomieszczeniu. – Nie zabiłeś Carla. – Młodzieniec uśmiechnął się tajemniczo, opierając się o futrynę. – Victora też nie.
Holmes przełknął ślinę, mierząc nieznajomego podejrzliwym spojrzeniem.
– Skąd ta pewność? – burknął, patrząc mu prosto w ciemne oczy, w łazienkowym oświetleniu przypominające dwa błyszczące, czarne węgliki. Rozmówca rozciągnął usta w szerszym, triumfalnym uśmiechu.
– Wiem to. – Przechylił lekko głowę, przyglądając się Sherlockowi. – Oni nie są warci twojej uwagi – kontynuował, przejrzawszy się w lustrze i poprawiwszy zaczesane do tyłu, kruczoczarne włosy. – Jesteśmy tacy sami. Nie to co ta zgraja głupiutkich robaczków. Ty i ja jesteśmy wyjątkowi. Lepsi. – Podszedł do Holmesa, nie spuszczając z niego swojego hipnotyzującego spojrzenia. – Oni nie rozumieją jak to jest widzieć więcej, wiedzieć więcej. Egzystują, zamiast żyć.
Sherlock przymarszczył w zaintrygowaniu brwi.
– Do czego zmierzasz?
– Pokrewne umysły powinny trzymać się razem.
Wyciągnął rękę, stając naprzeciwko bruneta.
– James Moriarty – przedstawił się, przymrużając oczy jak kot szykujący się do skoku na ofiarę. Holmes obrzucił krótkim spojrzeniem wyciągniętą dłoń. Zawahał się przez moment, lecz ostatecznie ją pochwycił. James zacisnął palce na bladej skórze, przysuwając się odrobinę bliżej. Jego usta wygięły się w coś na kształt uśmiechu, który zaliczyć można było do dość niepokojących. Holmes wyrwał pośpiesznie rękę z uścisku, czując dyskomfort z powodu bliskości chłopaka. Coś w jego oczach sprawiło, że po plecach przebiegł mu dreszcz.
– Jestem indywidualistą – odparł Sherlock, robiąc krok w tył.
– Cóż, mam nadzieję, że zmienisz zdanie – rzekł z pobrzmiewającą w głosie zachętą. Wyciągnął z kieszeni spodni małą karteczkę i położył ją obok jednej z umywalek, po czym odwrócił się i zrobił parę kroków w stronę wyjścia. Nim jednak zniknął za drzwiami, dodał:
– To nie był wypadek.
Holmes stał kilka sekund, wpatrując się w kartkę. Widniał na niej numer telefonu i drukowane litery „JM". Po namyśle, postanowił schować ją do kieszeni.
„To nie był wypadek." – Słowa chłopaka wciąż pobrzmiewały mu w głowie.
***
Uniósł powoli powieki. Miał wrażenie, że zrobione są z ołowiu, tak jak i reszta jego ciała. Zamrugał, kiedy jasne światło szpitalnych lamp nieprzyjemnie wdarło się mu w źrenice.
Zamknął oczy, krzywiąc się z bólu. Każdy oddech wywoływał uczucie wbijających się w mięśnie igieł, połączonych ze zgniataniem klatki piersiowej w imadle.
– Synku! – Niepokój w głosie matki i jej delikatny dotyk dłoni na jego policzku, zmusiły Sherlocka do ponownego spojrzenia na otaczającą go rzeczywistość. Ulga malująca się na twarzy ojca, stojącego za Vivian Holmes niczym cień, była pierwszym co zarejestrował po ponownym podniesieniu powiek. Spojrzał na matkę, która ściskała mu kurczowo rękę, jak gdyby bojąc się, że rozpłynie się w niebycie.
– Mamo. – Wysilił się, aby wydobyć z siebie słaby głos i spróbował podciągnąć się na poduszce. Fala bólu przeszyła go niczym pocisk. Jęknął, zastygając w bezruchu.
– Moje biedne dziecko – odezwała się, z troską odgarniając mu spadające na czoło loki. – Lekarze mówią, że musisz leżeć. Żadnych zbędnych ruchów. Masz złamane trzy żebra – oznajmiła, poprawiając kołdrę na piersi syna.
Brunet westchnął z rezygnacją, przymrużając oczy.
– Jak się czujesz, synku? – Rozbrzmiał zafrasowany głos ojca.
– A jak się może czuć, Rupercie? – odparła zdenerwowanym tonem Vivian.
Pan Holmes zerknął na żonę z widocznym w oczach rozżaleniem.
– Och, przepraszam – rzuciła, biorąc go za rękę. – Jestem strzępkiem nerwów – mruknęła ciszej, wracając wzrokiem na Sherlocka.
Chłopak miał wrażenie, że znowu odpływa w ciemność. „To pewnie skutek działania leków" – pomyślał.
– Odpoczywaj. – Usłyszał głos matki, przebijający się niewyraźnie przez ogarniającą go senność. Ostatnim co zapamiętał, nim pogrążył się we śnie, był przyjemny ciężar dłoni na przedramieniu.
~~~~~~
Niespodzianka, Kochani! Ekspresowo szybko udało się skrobnąć kolejny rozdział. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu.
Jestem mile zaskoczona i bardzo wdzięczna za tyle głosów, a przede wszystkim komentarzy. Każdy z nich sprawia mi wiele radości i motywuje do dalszego pisania. Ogromnie dziękuję. :3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top