Zaufanie
Otworzyła mu pani Hudson, z lekko zaskoczonym wyrazem twarzy. Momentalnie jednak zastąpił go szczery uśmiech.
– Witaj, mój drogi chłopcze – powitała go radośnie, otwierając szerzej drzwi.
– Dzień dobry. Ja do Sherlocka. Mogę? – zapytał na wejściu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na górze.
– Oczywiście – machnęła ręką na znak, że nie musi pytać. Watson nie czekając, aż zaproponuje mu coś do picia, albo co gorsza zapyta o oznaki bójki widniejące na jego wymiętym stroju i poobcieranych knykciach, pokonał w susach schody i stanął przed drzwiami do pokoju Sherlocka. Wziął głębszy wdech i zapukał. Usłyszał leniwie wypowiedziane „proszę", po czym chwycił za klamkę.
Holmes leżał w łóżku, oparty o wezgłowie i przeglądał jakieś gazety. Podniósł wzrok, obrzucając analizującym spojrzeniem postać blondyna. Znudzona mina, zmieniła wyraz w coś na kształt zaniepokojenia, ale trwało to za ledwie chwilę, nim brunet przybrał swoją standardową postawę niewyrażającą emocji.
John zacisnął usta, wpatrując się w niego spod przymarszczony lekko brwi. Widać było, że jest zdenerwowany i zamierza coś powiedzieć, ale Holmes odezwał się jako pierwszy.
– Już wiesz. – Stwierdzenie to zabrzmiało jak wyrok, którego się obawiał.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – rzucił z rozżaleniem, podchodząc do łóżka. Brunet odsunął na bok papiery i spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem.
– Mycroft ci powiedział?
– Nie – mruknął. – Zaraz, to twój brat wiedział cały czas i nic z tym nie zrobił?
– Zrobił. Cała banda już siedzi.
– Oprócz Henry'ego – dopowiedział, siadając na brzegu łóżka, bokiem do korepetytora. – Dlaczego? – zapytał ponownie, zwracając się w jego stronę.
– A niby po co? Nic dobrego by z tego nie wynikło – odrzekł, wędrując wzrokiem po sylwetce przyjaciela i zatrzymując się na dłoniach, na których widniały wyraźne obtarcia.
– Jestem twoim przyjacielem, powinieneś mi powiedzieć – westchnął, zakrywając drugą ręką obite knykcie lewej dłoni.
– Bo co? Są jakieś zasady, których muszę przestrzegać będąc twoim przyjacielem?
– Bo ludzie tak robią, kiedy sobie ufają – odezwał się podniesionym tonem, podnosząc się z łóżka.
W pokoju zapadła cisza. Wpatrywali się w siebie kilka sekund, zanim John dodał:
– Chyba, że mi nie ufasz? – Jego zazwyczaj radosne oczy ogarnął smutek.
Holmes milczał, nie urywając kontaktu wzrokowego. Blondyn nie wytrzymał w końcu i odwrócił głowę.
– Rozumiem – mruknął, kierując się do wyjścia.
– Wcale, że nie, John. Gdybym ci powiedział, że twój kolega z drużyny, ten sam o którym mnie zapewniałeś, że nic mi nie zrobi, mnie pobił, to uwierzyłbyś? Komuś kogo znasz niecały miesiąc? – Podciągnął się do pozycji siedzącej, ignorując dające o sobie znać obolałe mięśnie. – Załóżmy nawet, że tak. To czy zmieniłoby to coś, gdybyś wiedział o tym tydzień temu? – Uniósł brwi, jakby rzucał mu wyzwanie. – Miałbyś tylko przez to wcześniej kłopoty, bo z twoim porywczym charakterem nie oszczędziłbyś Henry'ego, bez względu na to jak i kiedy byś się dowiedział. – Zsunął nogi na podłogę i odepchnął się od materaca. – Zresztą, miałem też swoje powody, żeby nikomu nie mówić – mruknął pod nosem, stając na miękkim dywanie. Zacisnął zęby, ale powstrzymał się przed oparciem się o nocną szafkę. John przyglądał się mu w zaskoczeniu, nie wiedząc co odpowiedzieć.
– Teraz i tak już nie ma sensu udawać, że dalej chcesz to ciągnąć – kontynuował, robiąc pierwszy krok w stronę biurka.
– O czym ty mówisz? – odezwał się w końcu, odsuwając się od drzwi.
– O Rudobrodym – odparł ciszej, jakby wspomnienie o nim wciąż sprawiało mu ból.
– Dalej nie wiem o czym mówisz – odrzekł pewniejszym tonem Watson.
Holmes zrobił jeszcze trzy kroki, próbując zachować przy tym dumną postawę, ale przy czwartym zwichnięta kostka zaprotestowała i zachwiał się. John wiedziony przeczuciem, wcześniej już zmniejszył dystans między nimi, więc zdążył podbiec i złapać go, zanim jego korepetytor przewrócił się na podłogę. Silne ramiona blondyna owinęły się wokół jego tali, aby nie naciskać na pogruchotane żebra.
– W porządku? – zapytał z zaniepokojeniem.
Zażenowany sytuacją Holmes, przytaknął tylko, nie mając odwagi spojrzeć w błękitne tęczówki swojego wybawiciela. Z niewielkiej odległości jaka ich dzieliła, mógłby z łatwością dostrzec każde przebarwienie i rozróżnić odcienie, malujące się w oczach blondyna. Normalnie nie odczuwał skrępowania w stosunku do innych osób, i często wypominano mu, że nie zachowuje przyjętych norm przestrzeni osobistej czy kontaktu wzrokowego, ale przy Johnie zaczęła budzić się w nim wewnętrzna nieśmiałość. Mogło to mieć też swoje powody w tym, że tak naprawdę nie dopuszczał do siebie nikogo oprócz rodziny i pani Hudson. I nie pozwalał na jakiekolwiek kontakty fizyczne, włączając w to podawanie ręki na powitanie. Nie lubił, gdy obcy, a nawet znajomi przekraczali jego strefę komfortu, przez co bodźce dotykowe starał się ograniczać do niezbędnego minimum. Ciepło bijące od Watsona i jego dłonie, spoczywające na wysokości zakończenia bandaża elastycznego, który miał na celu usztywnienie okolic klatki piersiowej, wydawały się mu jednak całkiem przyjemne.
– Wytłumaczysz mi o co ci chodzi? – wyrwał go z zamyślenia głos Johna, który wcale go nie puścił, przesuwając tylko ręce odrobinę w dół, tak aby mieć pewność, że nie naciskają na żebra.
– Musiał ci powiedzieć o Powersie i Victorze – zaczął, spoglądając wreszcie na blondyna.
– Masz na myśli te brednie, że niby to ty ich zabiłeś? – Przymarszczył w niedowierzaniu brwi, nie będąc w stanie pojąć, jakim cudem Holmes mógł pomyśleć, że uwierzy w coś takiego.
Brunet nie miał ochoty dalej prowadzić tej rozmowy, szczególnie że zbliżała się ona do punktu, w którym miał ponownie zagłębić się w niemiłą dla siebie przeszłość. Aby zająć umysł czymś innym, położył dłoń na boku Johna. Zjechał wzrokiem na klatkę piersiową przyjaciela, która rytmicznie unosiła się i opadała. Okrywająca ją zielona koszulka, była zaskakująco miękka w dotyku. Palce Holmesa badawczo poruszyły się po materiale, skutecznie rozpraszając Watsona, który spiął się odruchowo. Z trudem ignorując poczynania chłopaka, John powrócił wzrokiem na niedającą się odczytać twarz przyjaciela.
– Chyba nie sądziłeś, że mu w to uwierzę? – dodał, starając się nie zwracać uwagi na wędrujące po jego ubraniu smukłe palce Holmesa. Była to dość dziwna sytuacja, ale John zaczął podejrzewać, że ma to na celu wybicie go z tematu, który nie leżał Sherlockowi.
– Inni uwierzyli – odrzekł ściszonym głosem brunet, spoglądając na niego spod długich jak na chłopaka rzęs.
– Ja nie jestem jak inni – stwierdził z pewnością w głosie, zauważając, że szczupła dłoń zatrzymała się na wysokości siódmego żebra.
– Teraz jestem już pewien, że nie jesteś – mruknął zadziwiająco niskim jak na jego niepozorną budowę głosem.
– Skoro już wyjaśniliśmy sobie, że nie wierzę w pierniczenie Henry'ego, może wrócisz do łóżka?
– Muszę zapalić – oznajmił, próbując wyminąć Watsona i dostać się do biurka.
– Palisz? W twoim wieku?
– Nie bądź taki zgorszony, John – doparł, wyswobadzając się z uchwytu i kuśtykając w obranym kierunku.
– Rodzice wiedzą?
– Mycroft wie – westchnął z irytacją, przewracając oczami. Otworzył szufladę i wygrzebał z dna paczkę papierosów oraz zapalniczkę.
– Nie powinieneś. To świństwo – dodał John, przyglądając się mu z surową miną.
Holmes wzruszył lekko ramionami, a potem skierował się w stronę balkonu.
– Czekaj. – Blondyn podszedł do niego. – Nie chcę, żebyś wyłożył mi się tu jak długi – dodał, kładąc dłoń na ramieniu bruneta. Ten prychnął tylko na znak, że gardzi insynuacjami przyjaciela, ale bez dalszych protestów dał zaprowadzić się na balkon.
– Podaj szlafrok – rzucił, oparłszy się o barierkę.
– Mówi się proszę – dorzucił blondyn, posyłając mu wymowne spojrzenie. Korepetytor zaciągnął się, zerkając na niego przez ramię.
– Proszę – dodał od niechcenia, wypuściwszy dym z płuc, który rozmył się pędzony lekkim wietrzykiem. Blondyn uśmiechnął się półgębkiem, podając mu niebieski szlafrok.
– Jak chcesz, to potrafisz być miły – dorzucił, stając obok i przyglądając się pustej uliczce, ciągnącej się wzdłuż kamienicy.
– Nawet nie wiesz jak bardzo – wymruczał, zaciskając usta na filtrze i wciągając kolejną dawkę nikotyny. Wzrok Johna mimowolnie powędrował na kształtne wargi chłopaka, co nie uszło jego uwadze. Szaro- niebieskie oczy figlarnie zabłyszczały w popołudniowym słońcu. Watson powrócił szybko wzrokiem w przestrzeń przed nim, aby nie przedłużać niezręcznego momentu.
Kilka pociągnięć i większość papierosa zamieniła się w popiół, lądując w doniczce ledwie żywego kwiatka, który samotnie stał w rogu balkonu.
– Skończyłeś już trucie się? – zapytał John, zerkając na zamyślonego bruneta.
– Co dokładnie powiedział Donovan? – mruknął niespodziewanie, dogaszając niedopałek.
– No, że powinienem trzymać się od ciebie z daleka, bo – spojrzał na wpatrzonego w błękitne niebo chłopaka – twój ostatni przyjaciel skończył przez ciebie na cmentarzu, czy jakoś tak. Powiedział jeszcze, że niedługo po tym, jak przeniosłeś się do szkoły, gdzie chodził Powers, znaleziono go martwego na basenie i to twoja sprawka. Byłem zdenerwowany, więc nie do końca pamiętam co jeszcze za idiotyzmy wygadywał.
– Mogę cię zapewnić, John, że nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Powersa.
– Wierzę. – Wyciągnął rękę, żeby pomóc mu dojść do łóżka. Kiedy Holmes usiadł już na materacu, John chciał pójść po krzesło, ale w połowie drogi zatrzymały go dwa wyduszone słowa.
– Ufam ci.
Odwrócił się do bruneta zaskoczony wyznaniem.
– Cieszę się – odrzekł z uśmiechem. – Ja tobie też.
– A gdybym ci powiedział, że Henry po części ma rację i Victor zginął przeze mnie?
Zdanie to kompletnie zbiło go z tropu. Zawrócił i stanął przy łóżku, przyglądając się z lekkim zdziwieniem przyjacielowi. Nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego, a już na pewno nie w tym momencie.
– Co masz na myśli mówiąc „przeze mnie"?
Holmes zacisnął usta w wąską linię, nie będąc gotowym na podzielenie się z kimkolwiek swoim wspomnieniami z dzieciństwa.
– To co powiedział ci Donovan to w pewnym sensie prawda – mruknął tylko.
– W pewnym sensie? W takim razie, może powiesz mi jaka jest prawda w całym sensie?
– Nie mogę – wymamrotał, posmutniawszy.
– Nie możesz czy nie chcesz? – drążył John.
– Jedno i drugie.
– Dobra. Zapytam, więc wprost. Zabiłeś Victora?
Holmes spojrzał mu w oczy. Ich otwarty, przyjacielski wyraz, kontrastował z charakterem zapytania. Zazwyczaj w takim momencie, spodziewał się oskarżycielskiego, potępiającego wzroku. Surowo ściągniętych brwi, czy grymasu. Oblicze Johna podziałało uspokajająco i dodało mu odwagi.
– Nie – odezwał się po chwili ciszy, mimo kłębiących się w głowie przykrych wspomnień, które nasuwały mu odmienną odpowiedź. Przypomniały mu się słowa Mycrofta, którego poważne spojrzenie do tej pory świdrowało mu umysł. „To nie była twoja wina, Williamie." Wtedy jeszcze nie był w stanie przyznać przed samym sobą, że śmierć Trevora nie była jego winą. Zamknął się w sobie, zakazując używania swojego pierwszego imienia. Można by rzec, że przez to traumatyczne wydarzenie narodził się Sherlock Holmes. Zdystansowany, odcinający się od uczuć murem obojętności, który budował przez lata.
– No i to mi wystarczy – odpowiedział z małym uśmiechem Watson, skupiając rozproszone przeszłością myśli Holmesa na swojej osobie. – Wierzę ci. – Usiadł na łóżku obok bruneta, darując sobie pójście po krzesło. – Może kiedyś, kiedy bardziej mi zaufasz opowiesz mi jak było naprawdę?
Widząc, że rozmowa wywołał niekomfortową atmosferę, postanowił zmienić temat.
– Co to? – zapytał, wskazując na gazety, zajmujące większą część kołdry. Brunet od razu ożywił się, biorąc do ręki jeden z egzemplarzy The Times.
– To materiały dotyczące morderstw w ostatnich dwóch miesiącach, mających miejsce w okolicach Londynu i w mieście. Wszystkie mają wspólny mianownik, jakim jest modus operandi, co oznacza, że mamy do czynienia z tym samym sprawcą.
– To ta kobieta z zaułka – odezwał się John, wskazując palcem na jeden z artykułów.
– Zgadza się. Nasz zabójca to Golem.
– Jak ten stwór z wierzeń żydowskich?
Sherlock przytaknął.
– Oscar Dzundza, płatny zabójca. Nie sądzę, żeby długo jeszcze przebywał w Londynie, więc muszę go dopaść jak najszybciej.
– Chwila, moment. Chcesz sam złapać seryjnego mordercę? – John nie krył zaskoczenia wypowiedzią przyjaciela.
– Oczywiście, że nie sam. – Watson miał już odetchnąć z ulgą, kiedy tajemniczy uśmiech zagościł na ustach Sherlocka. – Pójdziesz ze mną.
~~~~~~
Zadziwiająco szybko udało mi się skrobnąć tę część. :3 Tym razem pojawił się już Sherlock, więc mam nadzieję, że wszyscy, którzy ubolewali nad jego brakiem w poprzedni rozdziale są zadowoleni.
Dziękuję za Wasze niezmiernie motywujące komentarze. <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top