Złe wieści
John cały dzień chodził jak struty, nie mogąc ułożyć w głowie odpowiedniego usprawiedliwienia dla swojego wczorajszego zachowania. Z determinacją postanowił jednak poszukać Holmesa i na spokojnie z nim porozmawiać. Niestety, nigdzie nie mógł go znaleźć. Szukał na stołówce, w bibliotece, czekał dłuższą chwilę przy jego szafce, w nadziei że brunet się pojawi, ale nie było po nim śladu. W końcu kiedy lekcje dobiegły końca, usiadł z rezygnacją na ławce przed szkołą i obserwował wyjście. Z tego co udało mu się ustalić, klasa Sherlocka powinna niedługo kończyć zajęcia, więc postanowił, że poczeka. Kilka minut później, dostrzegł w drzwiach dziewczynę w brązowym płaszczyku, z kolorową apaszką w kwiatki. Poderwał się z miejsca i popędził za nią.
– Molly! Hej! – zawołał.
Szatynka odwróciła się i dostrzegając blondyna, uśmiechnęła się serdecznie.
– Cześć, John.
– Posłuchaj, nie widziałaś może Sherlocka?
– Nie. Nie było go dzisiaj w szkole – odparła, przyglądając się mu z uwagą. – Coś się stało? – dodała, widząc nerwową postawę chłopaka.
– Nie, to znaczy... Muszę z nim pogadać – odrzekł, spoglądając w bok na wychodzących ze szkoły uczniów.
– Przykro mi, John. Nie wiem, czemu dzisiaj nie przyszedł, ale czasem mu się to zdarza.
– No nic, dzięki, Molly – odparł z kurtuazyjnym uśmiechem.
Dziewczyna pożegnała się i ruszyła w obranym kierunku, a on stał jeszcze przez chwilę zastanawiając się, czy to z jego powodu Holmes nie przyszedł dzisiaj do szkoły. Spojrzał na zegarek. Zgodnie z umową za dwie godziny powinni rozpocząć korepetycje. Zakręcił się na pięcie i udał się w stronę Baker Street.
„Najwyżej poczekam na zewnątrz" – stwierdził w myślach, nie chcąc nachodzić przedwcześnie pani Hudson i sprawiać jej kłopotu.
Nie spieszył się, wiedząc, że ma spory zapas czasu. „Długi spacer dobrze mi zrobi" – pomyślał, przemierzając wolnym krokiem alejki Regenst's Park. Zatrzymał się na moście i oparł się o barierkę. Zamyślony wzrok powędrował na zielonkawą taflę jeziora. Nie chciał zranić Sherlocka. Polubił go i dobrze czuł się w jego towarzystwie. „Nawet, jeśli jest gejem, to przecież możemy się przyjaźnić" – stwierdził w myślach, obserwując jak na wodzie tworzą się małe kółka, od wrzuconego do niej kamyka.
***
– Sherlocku? – Poważny głos brata wybudził go ze snu. Niespiesznie otworzył oczy, nie mając ochoty na pogawędkę jaka go czekała.
– Czego chcesz? – zapytał lekko zachrypniętym głosem.
– Musimy porozmawiać – zaczął Mycroft, podając mu szklankę z wodą.
– Niby o czym?
– Nie zgrywaj durnia, bo ci to nie pasuje – odparł, poprawiając się na krzesełku. – Kto to był?
– Nie wiem. Nie znam wszystkich kryminalistów w tym mieście – burknął.
– Wiesz dobrze, że tak tego nie zostawię. Dowiem się wszystkiego z twoją pomocą czy bez niej. Ale mógłbyś zaoszczędzić mi czasu.
– Taaa, jako przyszła szycha masz go coraz mniej na takie błahe sprawy – mruknął złośliwie. Starszy z Holmesów zignorował przytyk.
– Znasz ich, prawda? – Ton jego głosu bardziej sugerował stwierdzenie niż pytanie.
– Nie. Zresztą, nie za bardzo pamiętam co się stało – odrzekł z obojętnym wyrazem twarzy.
– Możesz sobie kłamać przy znajomych, ale mnie nie oszukasz – drążył daje Mycroft.
– Skąd to wzmożone zainteresowanie? Sądziłem, że już się przyzwyczaiłeś do mojego talentu do pakowania się w kłopoty – westchnął ze znużeniem brunet.
– To nie były wyzwiska, czy drobne przepychanki. Jakbyś nie zauważył, trafiłeś do szpitala. – Przejechał wzrokiem po sylwetce brata. – Całe szczęście, że skończyło się tylko na połamanych żebrach i zwichniętej kostce, ale mogło być znacznie gorzej. Nie możesz lekceważyć takich sytuacji – oznajmił stanowczo.
– Nie lekceważę, wręcz przeciwnie – fuknął. Mycroft zmierzył go surowym wzorkiem.
– Henry Donovan, zdaje się, że go znasz, prawda? – postanowił kontynuować temat i nie dać się wyprowadzić z równowagi.
Młodszy Holmes posłał mu poirytowane spojrzenie.
– Być może. Nie staram się zapamiętywać całej masy idiotów z mojej szkoły – burknął, krzywiąc się z bólu, kiedy zbytnio naciągnął mięśnie, próbując odstawić szklankę na szafkę, stojącą przy łóżku.
– Głupiutki braciszku – westchnął pod nosem, zabierając mu szklankę z ręki i stawiając na szarym blacie. – Zajmę się tym – dodał, podnosząc się z krzesła.
– Daj spokój, Myc – odezwał się głośniej.
– Czego się boisz? – Zmarszczył brwi, przyglądając się bratu.
– Niczego się nie boję! – odparł oburzony. – Po prostu, zostaw tę sprawę. – Zdeterminowane spojrzenie spoczęło na Mycrofcie. – Nie warto – dodał ciszej.
Przymrużone oczy i analizujący wyraz twarzy, świadczyły o tym, że nie przekonał brata. Bynajmniej, sprawił, że zaintrygowany odpowiedział:
– Byłoby łatwiej, gdybyś współpracował. Gwarantuję, że Donovan cię już nie tknie.
– To nie był on, rozumiesz? – rzucił podniesionym tonem. – Nie znam ich! Daj mi spokój! – Kłujący ból w klatce piersiowej, spowodował, że zacisnął usta, próbując oddychać spokojniej.
– Uparty dureń – prychnął, sięgając po parasolkę, zawieszoną na oparciu krzesła. – Zawołam pielęgniarkę – dodał wyraźniej, kierując się do drzwi. Sherlock wiedział, że ciężko było ukryć cokolwiek przed bratem, a zawziętość w dążeniu do celu nie ustępowała jego własnej. Nie chciał jednak, żeby Mycroft dociekał prawdy.
– Myc – jęknął. – Obiecaj mi, że nie będziesz się tym zajmował – zawołał za bratem, starając się ukryć nerwowość w głosie.
Mycroft popatrzył na niego z łagodniejszą miną. Stuknął parasolką o podłogę, wykrzywiając usta w trudnym do określenia wyrazie.
– Zastanowię się.
***
John stanął przed drzwiami ze złotymi cyferkami 221 na czarnym tle. Wyciągnął rękę w stronę dzwonka w momencie, gdy drzwi otworzyły się, a w progu pojawiła się pani Hudson. Prawie wpadła na niespodziewającego się jej Watsona, wydając z siebie odgłos zaskoczenia.
– John!
– Dzień dobry, pani Hudson.
– Och, a co ty tu robisz? – Pospiesznie przekręciła zamek i schowała klucze do torebki.
– Eeemm, umówiłem się z Sherlockiem na korepetycje. Wiem, że jestem trochę za wcześnie, ale nie chciałem jeździć w tę i z powrotem. – Widząc jej zdziwiony wyraz twarzy, dodał: – Nie mówił pani może czy dziś przyjdzie?
– Och, drogi chłopcze. – Zmartwiona mina kobiety, nie wróżyła niczego dobrego. – O niczym nie wiesz, prawda?
John popatrzył na nią pytająco.
– Sherlock jest w szpitalu – oznajmiła ze smutkiem.
Watson miał wrażenie, że serce przestało mu bić.
– W szpitalu? – powtórzył z niedowierzaniem. – Co się stało? To coś poważnego? – wypalił z pytaniami, woląc nie snuć w głowie żadnych ponurych scenariuszy.
– Napadnięto go. Ma połamane żebra, ogólne stłuczenia. Och, byłam tak zdenerwowana, kiedy się dowiedziałam, że nie zapamiętałam dokładnie.
– Kiedy to się stało? – zapytał, przełykając ślinę.
– Wczoraj wieczorem. Wracał do domu z jakiejś randki.
Blondyn zacisnął dłonie w pięści. Oblała go fala złości połączona z poczuciem winy. „Gdybym nie palnął tamtych głupot, to by nie wyszedł i pewnie nie natknął się na bandziorów. Nic by mu nie było." – Zamyślił się, marszcząc w podenerwowaniu brwi. Kobieta z łatwością rozszyfrowując postawę Watsona, zaproponowała:
– Właśnie do niego jadę. Chciałbyś może zabrać się ze mną?
– Tak! – rzucił błyskawicznie, po czym dodał zawstydzony swoją gwałtowną reakcją: – Jeśli nie sprawi to pani kłopotu, to bardzo chętnie.
– Poczekaj tutaj, zaraz podjadę po ciebie – odparła z ciepłym uśmiechem.
Niecałe trzy minuty później, pod kamienicę zajechał Aston Martin V8 w ceglastym odcieniu. John z początku, nie ruszył się z miejsca, przyglądając się bajernemu samochodowi. Dopiero, gdy lekko przyciemniana przednia szyba zjechała w dół, za kierownicą ukazała się mu niepozorna postać pani Hudson.
– No, wsiadaj, chłopcze! – zawołała.
Watson otrząsnąwszy się z szoku, podbiegł do auta i usadowił się na przednim siedzeniu. Z malującym się na twarzy zaskoczeniem, wodził wzrokiem po wnętrzu pojazdu.
– Zapnij pasy – poleciła, uśmiechając się półgębkiem, i gdy tylko zapięcie kliknęło, wdepnęła gaz, a sportowy wóz pognał ulicami Londynu, za nic mając ograniczenia prędkości.
~~~~~~
Jeśli są błędy, to przepraszam, ale późna godzina i zmęczenie robi swoje.
Komentujcie, Kochani!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top