Mission Impossible


          Sherlock Holmes wiele razy dokonywał niemożliwego. Łapał morderców, terrorystów i kryminalistów. Rozwiązywał problemy logiczne, mechaniczne i te z podłożem psychologicznym. Jednak tylko jedna sprawa zasługiwała na miano Mission Impossible z Tomem Cruzem w roli głównej. Mianowicie ta, którą otrzymał dnia piętnastego marca, w pewien deszczowy dzień, od swojego przyjaciela Johna Watsona.

~*~

          - Sherlock! – John Watson ubrany w kurtkę i z parasolem w ręce wołał swojego przyjaciela. Miał właśnie wychodzić do pracy, kiedy uświadomił sobie, że w lodówce stoi pusty karton po dwuprocentowym mleku, a ponieważ nie wierzył, że magicznie napełni się sam, postanowił coś z tym zrobić. Mianowicie postanowił kazać je kupić Sherlockowi. – Sherlock!
Dźwięki skrzypiec nagle się urwały i John usłyszał charakterystyczne skrzypienie drzwi od sypialni bruneta. Rozległo się szuranie bosych stóp po parkiecie i już po chwili doktor, mógł podziwiać swojego przyjaciela, w całej jego sherlockowej i śpiącej jeszcze, postaci. Detektyw konsultant spojrzał na niego pytająco i podniósł lewą brew.

          - Sherlocku, proszę cię, powiedz mi co zmieniło się w naszym mieszkaniu od wczoraj wieczorem? – Zaczął John. Brunet przeczesał każdy centymetr pomieszczenia, swoim bystrym spojrzeniem i odpowiedział:

          - Pani Hudson przestawiła moją książkę o kanibaliźmie o jedną półkę w dół, podczas sprzątania. Kanapa przesunęła się o cztery centymetry w prawo, a na biurku przybyła nowa sterta gazet.

          - Naprawdę doskonale, ale nie o to mi chodziło – podsumował lekko skonfundowany spostrzeżeniami przyjaciela Watson. – Chodziło mi bardziej o stan naszej lodówki.

          Doktor podszedł do urządzenia i otworzył je, wyciągając przy tym karton po mleku. Potrząsnął nim, aby dać do zrozumienia, że nic tam nie ma i wyrzucił karton do kosza. Na wszystko to patrzył się nic nierozumiejący Sherlock.

          - Po co mnie tu ściągnąłeś? – spytał. – Mam na prawdę ciekawsze zajęcia od patrzenia jak znęcasz się nad kartonem po mleku.

          John westchnął ciężko.

          - Po to, aby dać ci do zrozumienia, że cierpimy na deficyt mleka, po tym jak to wypiłeś siedem herbat jednego dnia!

          - Więc je kup. – Sherlock dalej nie rozumiał dokąd zmierza ta rozmowa, ani dlaczego zaprzątnięto jego uwagę czymś tak prozaicznym jak brak czegoś w lodówce.

          - Nie Sherlocku. Ty je kupisz – odpowiedział John kładąc nacisk na słowo „ty”. – Będę około godziny trzeciej, masz pięć godzin na podróż do sklepu i z powrotem. Mi ta trasa wraz ze zrobieniem zakupów zajmuje godzinę, ale dam ci margines błędu, abyś nie czuł się niesprawiedliwe.

          - A jeśli się nie zgodzę? – Spytał detektyw.

          - Wtedy, pożegnaj się ze swoimi skrzypcami. Wyrzucę je za okno. Ich szatański dźwięk o pierwszej w nocy od dłuższego czasu zaczyna doprowadzać mnie do myśli samobójczych. - John chwycił za parasolkę i zszedł dwa schodki w dół, ale po chwili stanął w miejscu. – Mark & Spencer znajdziesz na Buyanston Street, niedaleko Portman Square. – Odwrócił się na pięcie i zostawił swojego przyjaciela sam na sam z misją niemożliwą.

         10:11. Misja o kryptonimie „mleko” rozpoczęta.

~*~

10:30

          Sherlockowi naprawdę nie chciało się wychodzić na zewnątrz. Chwilę rozważał zatrudnienie Mycrofta, lub Lestrade’a do tej niewdzięcznej roboty, ale uznał że zarówno MI5 jak i New Scotland Yard, mają ciekawsze rzeczy do roboty. Chociażby układanie pasjansa na komputerze. Chcąc nie chcąc zwlekł się z kanapy i ziewając poszedł do swojego pokoju. Otworzył szafę i chwilę w niej grzebał szukając swojej ulubionej fioletowej koszuli. Przecież nie pokaże się w byle czym.

          - Szukajcie, a znajdziecie – mruknął pod nosem brunet i przyjrzał się koszuli. Jego bystrym oczom nie umknęły liczne zagniecenia na powierzchni ubrania. Westchnął. Trzeba wyprasować.

~*~

10:53

          Po odszukaniu żelazka i odpowiednim użyciu go wraz z deską do prasowania koszula była gotowa. Szybko się ubrał i umył zęby, następnie wstawiając wodę na herbatę. Bo na herbatę zawsze jest czas.

~*~

11:05

          Znalazł kolejny powód, przez który jego misja nabierała znaczeniu. Oprócz wizji roztrzaskanych skrzypiec, motywowała go nowo zdobyta informacja. Herbata bez mleka już nie jest taka dobra.
Sprawdził w myślach listę rzeczy, które miał ze sobą zabrać. Portfel z dwoma banknotami o nominale dwadzieścia i pięćdziesiąt funtów, spoczywał bezpiecznie we wewnętrznej kieszeni płaszcza. Telefon – w kieszeni spodni. Dokumenty – w drugiej kieszeni spodni.
„Okey. Jeśli Frodo dał radę zanieść pierścień do Mordoru, ty dasz radę pójść do sklepu po  karton mleka i wrócić w jednym kawałku” – była to najskuteczniejsza mowa motywacyjna jaką zdołał wymyśleć. Chwycił leżące na stole klucze i wyszedł z mieszkania.

~*~

11:15

          Kolejne spostrzeżenie: Nie wiadomo co by człowiek robił, lodowate krople wody i tak znajdą się za twoim kołnierzem. Przemoczony Sherlock stał na chodniku i czekał aż na horyzoncie pojawi się upragniony kształt Londyńskiej taksówki. Wreszcie! Czarny, lakierowany samochód na jego machnięcie ręką zatrzymał się niecały metr od niego. Brunet z ulgą westchnął kiedy znalazł się w ciepłym i, co najważniejsze, suchym miejscu. Przywołał w myślach nazwę ulicy, na której według Johna znajdował się sklep i podał kierowcy adres:

            - Buyanston Street.

          Kierowca w odpowiedzi tylko kiwnął głową i ruszył spod mieszkania na Baker Street, mieszając się z tłumem innych pojazdów na ruchliwej ulicy w centrum Londynu.

          Zostały trzy godziny, dwadzieścia pięć minut i trzydzieści dziewięć sekund.

~*~

11:58

          Taksówka z detektywem zatrzymała się kilka metrów przed wejściem do sklepu. Sherlock wręczył kierowcy banknot o wartości dwudziestu funtów, otrzymując resztę (siedem funtów i trzydzieści pensów), wysiadając przy tym z samochodu. Chwilę wpatrywał się w drzwi wejściowe, wziął głęboki wdech i wszedł wprost do pieczary smoka.

~*~

12:07

          Huston! Mamy problem! Gdzie jest dział z artykułami spożywczymi?! Sherlock mógłby przysiąc, że regały, wieszaki i półki sklepowe zmieniają swoje miejsce z każdym jego krokiem, układając się w pozbawione logiki wzory. Jasne, mógł kogoś spytać, jednak wtedy jego ego zyskałoby spory uszczerbek na zdrowiu. A to nie wchodziło w grę. Detektyw westchnął cicho. Jak to było w micie o Pandorze, nadzieja po coś ludzkości została podarowana.

~*~

12:34

          Nareszcie! Ileż to zajęło mu czasu! Labirynt Dedala, przy tej plątaninie regałów i ludzi, krzątających się niczym wściekłe fretki, to bułka z masłem. Coś często dzisiaj odnosi się do mitologii greckiej... Po długiej i męczącej wędrówce nareszcie znalazł się na dziale spożywczym. Teraz tylko znaleźć nabiał i z głowy. Będzie można wrócić do ciepłego i przytulnego mieszkanka na Baker Street i zająć się jakimś przyjemnym i odprężającym morderstwem, popijając przy tym pyszną herbatę z mlekiem. Tak, to jest to.

          „Według mojej analizy temperatury powietrza, stwierdzam, że lodówki znajdują się za północny zachód od miejsca, w którym się aktualnie znajduję.” – Przeprowadzając tą dedukcję detektyw poczuł się trochę pewniej, gdyż choć raz tego dnia zrobił coś w czym czuł się dobrze i na czym się znał. Co, jak co, ale jeśli chodzi o robienie zakupów, to nie była jego działka.

~*~

12:43

          Przepchać się przez ten tłum ludzi z ich wrzeszczącym potomstwem i z wózkami sklepowymi to jakaś masakra! Niech rachunek prawdopodobieństwa ma mnie w opiece i nigdy nie dopuści do kolejnego, bezpośredniego spotkania z tą częścią społeczeństwa. W imię mózgu, intuicji i selekcji naturalnej, amen. Dobra, znajdźmy to mleko i po kłopocie.

~*~

12:46

          Sherlocka zamurowało. Dosłownie, w przenośni i każdym innym znaczeniu tego słowa. O ironio, czemuś zagrała mi „Nocturn” na nosie! „Miałem kupić mleko, szkoda tylko, że nie mam pojęcia które dokładnie.” Bowiem na półkach lodówki znajdowały się produkty co najmniej dziesięciu firm, a każda z nich oferowała swój produkt w wersji dwuprocentowej, półtorej procentowej, jednoprocentowej, trzyprocentowej, a nawet czekoladowej. Patrzył się więc z niedowierzaniem, próbując sobie przypomnieć jakie mleko znajdowało się w ich lodówce. Czemuż uznał tą informację za niepotrzebną?! Czemuż wywalił ją przez okno pałacu i z satysfakcją patrzył jak rozbija się na kawałki, po zetknięciu się z podłożem?!

          Mijały kolejne minuty, a Sherlock starał się podjąć decyzję, od której miała zależeć przyszłość jego skrzypiec i smak herbaty... To drugie było zresztą ważniejsze. Tik-tak, tik-tak.

~*~

13:15

          „No dobra, najwyżej moje skrzypce wylądują na chodniku przy ulicy Baker Street. Co nie zmienia faktu, że byłoby szkoda.” Takie też myśli towarzyszyły brunetowi, który pełen wątpliwości sięgnął po dwuprocentowy, biały płyn opakowany w czerwono-biały karton. Oby John się nie przyczepił. Klamka zapadła, teraz – do kasy!

~*~

13.20

          - Mogę być winna pensa? – Znudzony głos sprzedawczyni zadał niesamowicie irytujące pytanie. Sherlock westchnął.

          - A można wiedzieć dlaczego? Po odgłosach, jakie wydawała szuflada stwierdzam, że ma pani jak mi wydać resztę, więc czemu pani tego nie zrobi?

          Czarnowłosa, pięćdziesięcioletnia kobieta zmarszczyła swoje niezbyt udanie pomalowane brwi, przybierając wyraz twarzy podobny do wściekłego mopsa. Wzięła głęboki wdech i z całą mocą wydarła się na bruneta.

~*~

13.57

          Zapamiętać, nigdy nie złościć kasjerek. To diabły w spódniczce, z rogami schowanymi pod kudłami natapirowanych włosów i kłami ukrytymi pod nieumiejętnie pomalowanymi ustami, w odcieńu wściekłego różu. Sherlock zerknął na zegarek i stwierdził, że została mu godzina. Pora wracać.

~*~

14.30

          Głupie londyńskie korki! Po co napychać tyle świateł i skrzyżowań? To tylko utrudnia przejazd. Jeśli za dwadzieścia osiem minut nie znajdzie się na Baker Street, John da upust swoich emocji na jego pięknym instrumencie. Na myśl o zniszczonym, delikatnym drewnie i poszarpanych strunach, aż się skrzywił.

~*~

14.59

          Sprint do drzwi, wspinaczka po schodach, pchnięcie drzwi. Idealnie! Jeszcze nie było Johna. Zerknął na zegarek – 15:00. Huston! Mission Impossible zakończona sukcesem!

____________________________________
Chciałabym poinformować państwa, że mamy książkowy rekord! 1473 słowa!

Kolejny rozdział bardziej komiczny, niż poważny. Mam nadzieję, że podobał się wam równie mocno co reszta.

Jeśli masz jakieś uwagi, coś ci się spodobało lub nie - zapraszam do komentarzy!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top