2 (Strzał)
~* * * ⁂* * * ~
Cichy strzał i huk tłuczonego szkła. Odruchowo otworzyłam oczy i ujrzałam, jak mój szef i napastnik szamoczą się. Obaj trzymali pistolet, który zaraz wypadł im z rąk i wylądował na podłodze.
— Łap gnata, Katherine! — krzyknął pan Wood, trzymając przeciwnika w klinczu.
Jego głos wyrwał mnie z odrętwienia. Serce waliło mi jak młot. Rzuciłam się do przodu, lecz napastnik kopnął pistolet, posyłając go pod sofę przylegającą do ściany. Znieruchomiałam, nie wiedząc z której strony obejść mężczyzn. Mój szef był postawnym człowiekiem o pokaźnej tuszy, co wcale nie pozbawiało go lekkości ruchów, zaś one sprawiły mi trudność w przemknięciu obok niego, gdy się z kimś szarpał pośrodku gabinetu.
Napastnik wydawał się wyższy, ale chyba przeciętnej budowy ciała. Złapany od tyłu i unieruchomiony w ramionach miotał się niczym ryba bez wody. Spychał Georga Wooda na szafy, obijał nim stoliki, kopał po nogach, a ja co rusz odskakiwałam, próbując dotrzeć do sofy pod ścianą.
— Pieprzyć to — rozległ się nagle zirytowany, obcy mi głos.
Popatrzyłam na napastnika. Łypał na mnie wściekłym wzrokiem. Zarzucił głową do tyłu i przywalił w twarz szefa. Pan Wood zalał się krwią, a mężczyzna w kominiarce wyślizgnął się z jego uścisku. Doskoczyłam do sofy, ale gdy spostrzegłam, że napastnik zmierza w moją stronę, w panice złapałam za ciężką figurkę zdobiącą pobliską szafkę i rzuciłam. Potem pobiegłam do drzwi, rzucając za siebie wszystkim, co mi wpadło w ręce. Nie oglądałam się za siebie, więc pewnie ani razu nie trafiłam w zbira, ale z nerwów nie zauważyłam pokruszonego szkła na półkach postrzelonej witryny i skaleczyłam się przy łapaniu za porcelanowego słonika.
Po dotarciu do drzwi usłyszałam łoskot. Spojrzałam przez ramię. Napastnik leżał na podłodze, osłaniając ramionami twarz przed pięściami siedzącego na nim okrakiem Georga Wooda. Ogarnęła mnie ogromna ulga. Pomyślałam, że wygraliśmy. Wtedy napastnik odsunął ręce, przyjmując niezdarne ciosy, i dosięgnął pistolet, leżący przy nodze pana Wooda. Błyskawicznie wymierzył i posłał kulę w bok mojego szefa.
Strach całkowicie przejął kontrolę nad moim ciałem. Wybiegłam na korytarz i gnałam ile sił w nogach. A właściwie tyle, ile pozwalały buty. Obcas w kozakach miałam niski, zaledwie pięciocentymetrowy, ale miałam wrażenie, że pędzę tempem ślimaka. Kiedy dopadłam do schodów, usłyszałam ponowny strzał. Jęknęłam płaczliwie, domyślając się, co oznaczał. Zaczęłam zbiegać po stopniach w dół. Chciałam wybiec z budynku, krzyczeć o pomoc i wzywać policję. Powtarzałam to w duchu jak mantrę, żeby nie dopuszczać do siebie paraliżującej myśli, że grozi mi niebezpieczeństwo i muszę przeżyć.
Zeskakując z ostatniego schodka usłyszałam szybkie stukanie dochodzące z góry. Szybsze niż moje kroki. Serce podeszło mi do gardła. Musiałam jeszcze pokonać kolejny korytarz, małe open space i hol. W każdym z tych miejsc napastnik mógł łatwo strzelić mi w plecy. Nie mogłam wybrać tej drogi. Zakręciłam się na pięcie i pobiegłam w przeciwnym kierunku, ku łazience. Resztki przytomności umysłu przypomniały mi, że posiadała solidne drzwi z zamknięciem.
Wpadłam do łazienki niczym burza. Przekręciłam zamek w drzwiach, przebiegłam obok kabin sanitarnych i przypadłam do okna. Roztrzęsiona położyłam rękę na klamce i usłyszałam szarpanie drzwiami. Obróciłam ją w bok i pociągnęłam. Prawie się rozpłakałam z ulgi, gdy owiał mnie chłodny wiatr. Wspięłam się na parapet i wybiegłam na środek bocznej uliczki.
Powinnam krzyczeć. Chodnikami szli ludzie, za znakiem parkingu zatrzymał się samochód, przy remontowanym sklepiku para mężczyzn nosiła puste palety. Ktoś by zwrócił na mnie uwagę.
Powinnam zadzwonić po policję. Wyciągnąć komórkę z kieszeni spódnicy i zgłosić zabójstwo. Funkcjonariusze przyjechaliby w kilka minut.
Ale nie potrafiłam. Wdychałam w płuca zimne powietrze, jakby to było dla mnie nowe doznanie w życiu. Głos uwiązł mi w gardle. Zmusiłam się, by odejść spod linii okna. Przeszłam na drugą stronę ulicy i szłam do niedalekiego skrzyżowania, bez żadnego konkretnego celu.
— Proszę pani? Potrzebuje pani pomocy? — usłyszałam łagodny, żeński głos.
Spojrzałam w bok i zobaczyłam kobietę wskazującą na moją rękę. Podążyłam oczami za jej spojrzeniem. Okazało się, że krwawiłam lekko z wewnętrznej części dłoni. Nawet nie czułam bólu.
— Może wezwiemy pogotowie? — zaproponowała kobieta.
— Właściwie to... — wydusiłam nieco otępiała — policję.
— Och. Robert, chodź tu. Pilnuj, żeby ta pani nie upadła czy coś. Trzeba wezwać policję.
Podszedł partner kobiety i zapytał, co się stało. Nie umiałam odpowiedzieć. Zerknęłam w stronę głównego wejścia do kancelarii Green&Wood. W tym samym momencie drzwi stanęły otworem i pojawił się ten mężczyzna. Już bez kominiarki, teraz chował oczy za wielkimi okularami przeciwsłonecznymi. Na głowie miał ciemnobrązową czapkę z daszkiem. Poprawił ją, rozglądając się dookoła, aż nagle zastygł w bezruchu, z twarzą skierowaną w moją stronę. Zaszumiało mi w uszach, przestałam słyszeć osoby obok mnie.
Mężczyzna przyłożył palec do ust, a potem odwrócił się i poszedł.
⁂
— Jaki miał kolor włosów?
— Nie wiem, powtarzam setny raz.
— Długie? Krótkie? Kręcone? Proste?
— Nie wiem.
— Jaki miał kolor oczu?
— Nie wiem. Nie zauważyłam.
— Patrzyliście na siebie.
— Nie zauważyłam, jakie miał oczy.
— Pani Jones, proszę się odprężyć, proszę się zastanowić. Nic już pani nie grozi.
Oparłam ręce na stole i schowałam twarz w dłoniach. Mijała trzecia godzina na komisariacie. Większość czasu czekałam, aż ktoś przyjdzie. Cztery albo pięć razy opowiadałam, co się wydarzyło w kancelarii. Wiele razy odpowiadałam na niezmienne pytania. Irytowało mnie, że musiałam tak długo się z tym mierzyć, ale policjanci tłumaczyli, że za każdym kolejnym razem dopowiadałam coś nowego.
Znowu wyszli. Mimowolnie popatrzyłam na zapiski, walające się po stole. Prześlizgnęłam wzrokiem po opisie mojej ucieczki. Skubnęłam plaster na dłoni, odtwarzając w myślach moment wybiegnięcia na korytarz. Widziałam, jak bandzior podniósł broń z podłogi i...
— O, Losie — wyszeptałam, porażona nagle wspomnieniem, którego nie miałam w głowie wcześniej.
Jego rękaw! Jego rękaw był rozerwany. Widziałam to teraz wyraźnie we wspomnieniu. Dziura w rękawie odkryła nagie ramię. Ramię pokryte tatuażem! Złapałam za notes, przewróciłam kartkę i na czystej spróbowałam narysować długopisem wzór tatuażu. Zaraz jednak się poddałam. Nigdy nie umiałam przelać dobrze wizji z głowy na papier. No i, przecież nie rozumiałam, co w ogóle dostrzegłam!
Odstawiłam długopis i zastanowiłam się, jak mogłabym opisać rysunek z ramienia. Skrawek. Od tego warto zacząć. Na pewno był to fragment większego obrazu, więc lepiej jakbym przystopowała z ekscytacją. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie jeszcze raz, jak dobiegam do progu gabinetu i spoglądam za siebie. Skupiłam się na ramieniu napastnika. Co tam było?
— Tusz miał odcienie czerni — wyjawiłam policjantom, gdy wrócili.
Przynieśli mi ciepłego hotdoga i herbatę. Miło z ich strony, ale miałam zbyt ściśnięty żołądek, by móc jeść.
— Nie potrafię określić, co dokładnie przedstawiał tatuaż — ciągnęłam. — W pierwszej chwili pomyślałam, że zobaczyłam kawałek banknotu, ale im dłużej myślę, tym więcej innych obrazów pojawia się w mojej głowie.
— Jakich obrazów?
— Nie wiem. Mogłabym teraz byle jak pomazać długopisem kartkę i to co by wyszło, przypominałoby mi tatuaż.
— Załóżmy, że tam był banknot. Był rozłożony płasko? Zwinięty w rulon? Półzwinięty? Ujęty z boku? — dociekał jeden z policjantów.
— Chyba płaski, nie wiem. Odnoszę wrażenie, że tam było jakieś nieludzkie oko, pośrodku banknotu.
— Nieludzkie? Czyli zwierzęce?
— Chyba, nie wiem.
— Czy jeśli prześlemy pani e-katalogi z lokalnych salonów tatuaży, przejrzy je pani?
— Oczywiście.
Pół godziny później wreszcie wypuszczono mnie do domu.
Moje wynajmowane mieszkanie składało się z jednego dużego pokoju dziennego, aneksu kuchennego, łazienki i malutkiej sypialni. Każde pomieszczenie urządziłam w stylu glamour.
Padłam na kanapę, włączyłam telewizor i wlepiłam wzrok w odbiornik, niezdolna do żadnej innej aktywności. Do nikogo nie zadzwoniłam, nie napisałam, wyłączyłam uczucia i odcięłam się od rzeczywistości.
Dochodziła północ, gdy wyszłam z wanny po zażyciu długiej, kojącej kąpieli. Wytarłam się i owinęłam bawełnianym, pudrowo-różowym szlafrokiem sięgającym mi kolan. Miałam takie przyzwyczajenie, że chodziłam w nim przed snem, a gdy już się kładłam do łóżka, zdejmowałam go i zakładałam piżamę.
Chwilę później poczłapałam do kuchni i wyjęłam z szafki butelkę słodkiego wina. Nalałam trunek do kieliszka i wypiłam trzy duże łyki. Zaszumiało mi w głowie. Postawiłam kieliszek na blacie i westchnęłam ciężko. Odkąd wróciłam do domu, unikałam myślenia o szefie, lecz uparcie migało mi przed oczami, jak walczył o życie. Kosztem swojego uratował moje. Gdyby nie złapał za broń, gdy zbir zaczynał celować we mnie, z pewnością zginęłabym tam, gdzie stałam. Napiłam się kolejnego łyka, postawiłam kieliszek i znowu westchnęłam.
— Aż takie niedobre? — rozległ się męski głos.
Moje serce zamarło.
~* * * ⁂* * * ~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top