C H A P T E R T W E N T Y T H R E E
Z góry przepraszam za błędy ortograficzne, literówki czy korektę. Nie zwracajcie uwagi ;)
Koszmary nawiedzają nas w najmniej spodziewanym momencie. Wtedy nasze serce zaczyna zamierać, albo bije z niewyobrażalną siłą. Zostajemy przywiązani do miejsca, w którym się znajdujemy, a później zdajemy sobie sprawę, że nie możemy nic z tym zrobić. Czujemy się przestraszeni i zagubieni. Drżymy na samą myśl, co mogłoby się stać, gdyby nasz sen okazał się prawdą.
Kolejna nieudana noc. Znowu koszmary, ataki i najgorsze - strach. Bałaś się znowu zasnąć. Czułaś, jak koszmar miał zaraz wrócić i znowu cię nawiedzić.
- Chcesz jakieś tabletki ?.- zapytała cię lekarka.
- Nie, dziękuję.- uśmiechnęłaś się delikatnie.
- Znowu koszmary?.- spojrzałaś na nią.- Słyszałam.
- Darłam się ?
- Trochę. I wolałaś jeszcze "nie". Jakbyś czegoś się bała.
- Cóż. Koszmar mnie wystarczająco wystraszył.- zaśmiałaś się gorzko.
- Niestety, tak czasami bywa, droga [T.I].- zabrała stojak z tabletkami.- Jeżeli czegoś potrzebujesz, zawołaj mnie.
- Dobrze, dziękuję.
Zamknęłaś oczy, starając się uspokoić bijące serce.
Bezskutecznie.
Nie umiałaś się uspokoić.
Twoich przyjaciół już nie było, musieli wyjść jakiś czas temu.
Czułaś się już o wiele lepiej, jeżeli chodzi o twój stan fizyczy. Brzuch co prawda nadal cię bolał brzuch, ale minie za jakiś czas.
Miałaś już wychodzić z laboratorium, gdy nagle do twoich drzwi dotarł pułkownik.
- [T.I] ?
- Tak, pułkowniku ?.- stanęłaś na przeciwko niego.
- Coś jest nie tak w klanie Metkayina.- był poruszony.- Ty, Brandon jak i rodzina Sully musi wyruszyć jak najszybciej jak tylko jest to możliwe.
- Przepraszam bardzo, ale co się dzieje ? Kilka dni spędziłam w laboratorium, leżąc i płacząc z bólu przez ten dziwny jad w tych cholernych strzałach.
- Cóż. Dowiedzieliśmy się przed chwilą, że potrzebują naszej pomocy.- mruknął.- Dlatego tu przyszedłem.
- Dziękuję, pułkowniku.
Wyszłaś jak najszybciej z pomieszczenia, wołając swojego ikrana.
Ciągle trzymałaś swój bandaż na brzuchu, ponieważ bałaś się, że spadnie.
- Jesteś!.- Leyla krzyknęła na twój widok, kiedy podleciałaś do gór.
- W końcu.- przytuliłaś ją.- Słyszałam już.
- Chujowa sprawa.- obok was pojawił się Brandon.- Musimy się tam pojawić jak najszybciej.
Weszliście na górę, czyli tam, gdzie znajdowała się rodzina Sully. Już z daleka można byłoby usłyszeć kłótnię.
Nie lubiłaś krzyków ani momentu, w którym się na ciebie ktoś darł.
Dlatego musiałaś być przygotowana.
- Nie możemy ich tam samych puścić! Mają po szesnaście lat!.- krzyknęła Neytiri.- Nie! Nie ma takiej opcji!
- A masz lepszy pomysł ?.- zapytał Jake.
- Nie zgadzam się!.- krzyknął Brandon, zatrzymując kłótnie.
- To się mówi na ślubach, kiedy ktoś jest przeciwny związku małżeńskiego, debilu.- warknęła Leyla.
- A no faktycznie.
- W każdym razie.- wyszłaś na przeciw.- Co się dzieje w klanie Metkayina ?
- Ponoć mieli jakiś napad na wioskę. Nie wiadomo dlaczego i kto to spowodował.
- Klan ognia ?.- zapytałaś.
- Niewykluczone.- obok ciebie pojawił się Neteyam, kładąc swoją rękę na twoją talię.
- Mamy i tak przejebane.- wtrąciła Leyla.- A co jak klan ognia zaatakuje nas, podczas gdy my będziemy daleko ?
- I tu pojawia się problem. A może rozwiązanie ?.- zaśmiałaś się na swój szatański plan.- Co powiecie na to, aby Leyla i Brandon się przebrali za nas ?
- Za nas ?.- Neteyam wybałuszył oczy.
- Tak, za nas. Skoro mamy taką sytuację nie widzę innej opcji.
- Słucham ? Mam się przebrać za ciebie ?!.- krzyknęła Leyla.- Nie ma takiej opcji.
- Leyla, pomóż. Pandora cię potrzebuje. To jeden jedyny raz.- wzięłaś ją za ręcę.
Leyla patrzyła na ciebie jak na idiotkę. Chodź w jej oczach widziałaś zrozumienie.
Wiedziała, że nie może ci odmówić.
- No...dobrze.- odpowiedziała.
- Dziękuję!.- krzyknęłaś i zawiesiłaś się na jej szyi.
- Dobra. Mogę udawać Neteyama.- zaczął Brandon.- Ale poproszę dużo alkoholu. Bo na trzeźwo tego nie zniosę.
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał!
Miłego dnia/nocy!❤
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top