9




Ubrania  nieprzyjemnie przylegają  do mojego, mokrego ciała. Szybko wyschnął. Słońce wskazuje, że jest już wczesny ranek.Ruszyliśmy w głąb niewielkiego lasu, który oplatał polanę. Ben rozdzielił nas na dwójki. Trzeba w końcu coś upolować. Zapasy zabrane z miasta szybko zniknęły. Teraz zanim dojdziemy do Hesperus polujemy. Ustaliliśmy, że punkt ponownego spotkania będzie jednym z drzew. Jest to wysoki dąb. Ogromne, bo i stare drzewo. Żeby opleść jego pień potrzebne byłby ramiona Cole'a, Holden'a, Bena i Logana. Może i jeszcze jednej osoby. Ciężko go nie zauważyć zważywszy, że większość drzew  w tym lesie ma około 10-15 lat i stosunkowo mniejsze średnice pni.  Przywiązujemy do niego konie. Na polowaniu będą tylko przeszkadzać. Zostaje z nimi Jess, a z nią Jack. Chłopak jako tako radzi sobie polując, ale jego siostra.. Może się jeszcze wyrobi. Tak czy siak sama nie zostanie. Jest zbyt delikatna jak na moje oko. Mamy godzinę. Dobrałam się w parę z Len. Mało rozmawiamy podczas polowań dlatego polujemy bardzo dobrze. Nie płoszymy zwierzyny zbędnym babskim gadaniem. Cichym truchtem oddalamy się od miejsca spotkania. Las wygląda pięknie. Przez zielone korony drzew przebija się słońce. Te nie są jeszcze pełne, bo to dopiero wiosna, ale nie są też łyse jak podczas zimy. W oddali słyszę śpiewy ptaków. Lekki wiatr muska moją twarz. Idziemy dobrą stroną. Zwierzęta przed nami nie wyczują zapachu człowieka. Ziemia jest zwilżona, ale nie brejowata. Nie zatapiam się w niej, ani nie ślizgam. Po chwili zatrzymuję się nad śladami kopyt w ziemi. Lekko je dotykam. Taki odruch. Ewidentnie wskazują, że coś tędy przechodziło. I to wcale nie tak dawno.



-Co jest między tobą, a tym nowym?- pyta po chwili Len. Odwracam się w jej stronę, lekko zdezorientowana pytaniem. Dziewczyna kuca do mnie tyłem i również sprawdza coś w ziemi.  Czuję jak wszystko się we mnie spina. Nie wiem jak na to szybko i spokojnie odpowiedzieć. Presja.



-Nic.- mówię cicho starając się nie zająknąć. Odwracam wzrok i udaję, że dalej coś badam. Oczywiście taka odpowiedź to jedna z tych najgorszych...



-Jak to nic?- Skupiam się na śladach. Prowadzą w niewielkie zarośla przede mną. Podnoszę wzrok. Sarna. Las jest lekko zamglony, przez co nie wiem, co znajduję się za krzakami, ale wiem że tam odeszło moje śniadanie. Wiem, że jesteśmy blisko.



-No, a co ma być. Pomaga tropić Maishe. Lepiej powiedz mi co z tobą i Holdenem?- zgaszona. Mav 1, Len 0. Dalej nie przywiązuje zbytniej uwagi do tego, co mówię.  Staram się bardziej skupić na tym, co robię. Ważniejsze jakoś jest dla mnie jedzenie. Po za tym temat Coltona wprawia mnie w zażenowanie. Zwłaszcza po dzisiejszym poranku.



-Nie odwracaj kota ogonem.- mówi dziewczyna z wyrzutem.



-Ciszej.. co cie dziś naszło na jakieś rozmowy..- wstaję i odwracam się do brunetki splatając ręce na piersi. Nasze śniadanie ucieka, a tej teraz zebrało się na nastoletnie domysły, o tym kto kogo kocha i dlaczego..



-Sama nie wiem.- wzdycha dziewczyna..- chyba potrzebuje porozmawiać, ale nie wiem jak zacząć..



-Normalnie. Przecież się przyjaźnimy.- mówię cicho, by przypadkiem nie spłoszyć niczego, czego jeszcze nie widzę, a może tu być. Dziewczyna uśmiecha się łagodnie i spuszcza niewinnie wzrok. No dobra. Robimy chwile przerwy.- Co jest?



-Sama nie wiem.- zaczyna wreszcie.- Kiedy jestem w otoczeniu Holdena czuję się tak... tak... niekomfortowo... Znam go niby 10 lat, ale nie potrafię się już przy nim w samotności zachowywać, jak dawniej. Nie jest dla mnie już tylko Holdenem. Tak sądzę. On się zmienił. Jest wyższy i jakiś taki bardziej... męski?



-Zakochałaś się w Holdenie?!- mówię troszkę za głośno, za co karcę się sama w głowię. Typowe nastolatki, co? Nie ważne, czy apokalipsa, środek mglistego lasu, czy polowanie. Temat chłopaka wszędzie się ostatecznie musi wpitolić. 



-Ciszej!- łapie mnie za usta i rozgląda się, jakbyśmy były na szkolnym korytarzu. Tylko, że jesteśmy na  środku lasu... podczas apokalipsy... na polowaniu. –Nie zakochałam się, tylko czuję się przy nim niekomfortowo.



-Spokojnie..- mówię i ściągam jej dłoń z moich ust.- Przecież mu nie powiem. Przy okazji umyj ręce smakujesz jak...-  Nie kończę, bo posyła mi mordercze spojrzenie. Zaczynam pluć na bok. Dziewczyna wyciera sobie rękę w spodnie i kontynuuje.



- Dzięki. Potrzebowałam komuś to powiedzieć..



-I serio nie zrobiłaś tego wcześniej? Len.. jesteśmy jak siostry.. mów mi zawsze wszystko, co cię męczy. I staraj się panować nad sobą przy Holdenie, bo pomyśli, że go nie lubisz...



-Chyba wolę to, niż żeby myślał, że jestem wariatką.- Patrzę na nią, jak na osobę niespełna rozumu. Jest zawstydzona, ale szczęśliwa. Chwila się kończy, kiedy słyszę trzask. Patrzę przed siebie i błyskawicznie kucam. Len robi to samo. Z mgły przed nami wyłania się ogromna, cienista sylwetka. Jeszcze nas nie dostrzegła, ani o dziwo nie usłyszała. Przynajmniej na to wygląda.



-Sarna.- szepczę.



-To jeleń, geniuszu.- poprawia mnie Len.



-Wszystko jedno. Patrz jakie to wielkie. Nażremy się tym na cały przyszły tydzień.- mówię z ekscytacją w głosie i przyglądam się kolosalnemu rogaczowi. Chwytam za pistolet, przymocowany do paska od spodni. Czaimy się jak dwa głodne lwy. Czekamy. Za chwile zaatakujemy.



-Będę czynić honory.- mówię szeptem i mrużąc jedno oko celuję prosto w głowę zwierzęcia. To będzie szybki strzał. Prosty strzał.  Obraz się wyostrza, a ja w skupieniu kładę palec na spuście. Rogacz  wyłania się z mgły. Idzie prosto na nas. Jak mógł nas nie usłyszeć? Mój brzuch momentalnie zaczyna się skręcać. Z głodu, czy z ekscytacji? To takie dziwne uczucie. Kiedyś tak cieszyłam się na widok lodów, czy pączków, a teraz? Teraz na myśl o mięsie zaczynam czuć się szczęśliwa. I to o mięsie jelonków, które dokarmiałam z mamą w zoo. Za głową zwierzęcia zaczyna jednak tlić się jakiś inny cień. Odwraca na sekundę moją uwagę. Rogacz staje w bezruchu. Staram się dostrzec, co za nim stoi dalej celując. Słyszę cichy szept Len, ale nie wiem, co znaczy. Jestem zbyt mocno rozproszona, a może właśnie skupiona na cieniu za rogaczem. Obca sylwetka również zbliża się w naszą stronę. Wyłania się z bieli.  W końcu dostrzegam jeden charakterystyczny punkt. Blondynka. Niska blondynka. Zatrzymała się. Patrzy w moją stronę. Czy to w ogóle możliwe? Przestaje celować i wybiegam z kryjówki. Płoszę jelenia, ale on teraz  się nie liczy. Znalazłam ją? Jasnowłosa zaczyna uciekać w tę samą stronę, co moje niedoszłe śniadanie. Tylko tamten już zniknął, a ona dalej jest widoczna.



-Mavis!- słyszę za sobą wściekły krzyk Lenvie. Nie ma on dla mnie znaczenia. Gonię moją siostrzyczkę. Nie uciekaj ode mnie. Przyspieszam i prawie ją doganiam. Czemu akurat teraz moje nogi zdają się zatapiać w ziemi? Trzęsę się. Moje kolana wydają się z trudem uginać. Znalazłam ją? Ot tak? Po tylu latach?! Dziewczyna niknie co chwilkę za drzewami, po czym znowu się pojawia i sprawia, że uderza we mnie ciepło. Prawie ją doganiam. Jestem tuż za nią. Doskakuję jej i razem upadamy na ziemię. Ląduje na niej i nie zważam, że upadek był bolesny. Liczy się, że to faktycznie ona. Miałam racje. Wystarczyło jej poszukać w okolicy miasta.



-Maisha..- sapię cicho i lekko zsuwam się z dziewczyny. Urosła? Jak wygląda z przodu? Co tu robi? Co przeszła? Czy mnie szukała?



-Ty chora psychopatko.- mówi odwracająca się na plecy Aspen. Trzyma się za brzuch i krzywi z bólu. Uśmiech błyskawicznie znika z mojej twarzy. Pojawia się rozczarowanie i całkowite osłupienie. Bardzo bolesne uczucie. Sapię dalej, ale nie tak ciężko jak na początku. Siedzę na ziemi i wpatruje się w błotnistą glebę.



-Mavis, co jest do cholery?- pyta dobiegająca do nas Lenvie.- Spłoszyłaś tego jelenia! Co z tobą?



-Widać, że jest chora..- warczy blondynka dalej wijąc się z bólu. Jak mogłam ją pomylić z Maishą? Jak mogłam myśleć, że  to ona...



-A tobie co?




-Rzuciła się na mnie! Mocno uderzyłam brzuchem o ziemie...



-Dasz radę wstać?



-Daj mi chwilę...- mówi i kołysze się skulona.- Spłoszyłaś mi śniadanie, kretynko.



-Co tu się dzieje?- pyta pojawiający się obok Ben. Polował z Aspen w parze. 



-Ta debilka spłoszyła mi sarnę i rzuciła się na mnie.- odpowiada dziewczyna i podnosi się do pozycji siedzącej. Jej głos jest za głośny. Niesie się echem po lesie i drażni moje uszy. Wabi... wabi je.



-Niestety nie umrzesz.- warczę i wstaję wściekle próbując odejść. Za rękę łapie mnie Len.



-Mavis?- jej oczy dają mi do zrozumienia, że powinnam się uspokoić i wyjaśnić. To moja wina. Moja wina, że nie mamy śniadania. Moja wina, że idziemy gdzieś wszystkim nie w drogę. Moja wina...



-Ja nie wiem.- łapię się za głowę. To moja wina... Chcę stąd szybko zniknąć. Czuję się zawstydzona. Zepsułam wszystkim polowanie i dla czego? Dla niczego... Chcę się z tego wytłumaczyć, ale moje wytłumaczenie nie jest wcale dobre.- Myślałam, że to Maisha..



-Mavis.. tobie się chyba miesza w głowie..- mówi zdumiony Ben. Jego wyraz twarzy nie sugeruje nic. Jest po prostu zszokowany, znużony i rozczarowany.



-Od dawna to mówię.- dopowiada spokojniej Aspen.



-Spłoszyłaś takiego jelenia../ Mavis..- jeszcze Len przeciwko mnie. Dziewczyna sapie tylko ze zmęczenia i rozczarowania. Jestem winna. Wpadam w obłęd.



-Co się stało?- dobiegają do nas Cole i Holden. Patrzą na leżącą na ziemi Aspen, która nagle doznała osłabienia i zaczyna znowu jęczeć w agonii. Usłyszeli pewnie jej głos.. Piskliwa kretynka.. 



-Zapytajcie Mavis. Nie chce mi się powtarzać. Boli za bardzo...- chłopaki patrzą na mnie pytająco, dalej nie wiedząc co się stało. No i co im powiem?



-Cholera..- zaczynam wściekle. – Myślałam, że to ona. Moja wina..- mówię, a do moich oczu napływa słona ciecz. To nie na moje nerwy. Świadomość, że ona żyje, a ja muszę ją znaleźć..  to obciąża. Bardzo. Maisha jest moim słabym punktem. Chyba zawsze była, ale teraz? Nigdy nic nie doprowadziło mnie do takiego stanu.- Cholera no..- mówię już cicho sama do siebie, a po moim policzku biegnie pierwsza łza. Wszyscy są do tego źli NA MNIE. Zniosłabym Aspen, ale Len? Ben? No nie... Nie wiem czy wiecie, jakie to okropne uczucie, gdy każdy jest przeciw tobie. Spuszczam głowę, bo naprawdę nie chce, żeby widzieli, że płaczę. Nie o taką pierdołę.



-No już..- mówi po chwili Colton, a ja czuję jak jego ręka przyciska moją głowę do jego klatki piersiowej.- Jestem z tobą, bekso.- szepcze ciszej. Jedną ręką odwzajemniam uścisk. Słabnę, a nie mogę. Zwłaszcza teraz. Muszę mieć siłę, by ją znaleźć i uratować. Nie mogę ryczeć jeszcze przed startem. Uspokajam się i odpycham od siebie chłopaka. On również nie może widzieć moich słabości. Musi nabrać do mnie szacunku. Tak, to musi zrobić.


Colton.

Ruszyliśmy lasem w stronę Hesperus. To małe miasteczko. Mieścinka wręcz. Kilka domów obok siebie. Byłem tam kilka razy podczas moich wędrówek. Nic ciekawego. Wszyscy prowadzą swoje konie. I tak tutaj nie da się galopować, a zwierzęta mają troszkę lżej. Idę na końcu naszej grupy. Na szczęście z Holdenem upolowaliśmy kilka bażantów, więc w minimalnym stopniu zaspokoiliśmy głód. Odpoczniemy w Hesperus. Patrzę na idącą na początku Mavis. Rozmawia z Lenvie. Spokój w jej uśmiechniętej twarzy mnie intryguje. Jest urocza. Uśmiecham się sam do siebie przypominając jej zachowanie w jeziorze. Jest twarda, ale naiwna. Zakładam, że nie miała kontaktów z mężczyznami. Jakkolwiek to nie brzmi. Przykro mi, że jako pierwszy złamie jej serce. Nauczy się przynajmniej czegoś. Mój uśmiech znika. Konie z trudem przeprawiają się przez leśną ścieżkę dlatego zdecydowaliśmy je prowadzić. Dróżka jest wąska. Idziemy gęsiego. Drzewa rosną bardzo blisko siebie, więc nie możemy iść swobodnie. Nie z końmi. Jest już południe. Las wygląda nieziemsko. Spowity blaskiem, bijącego żarem, słońca. Pomimo to, nie zadziwiają mnie jego żywe kolory. Byłem w tysiącach miejsc takich jak to. I zapewne, kiedy skończę to, co zacząłem, będę w kolejnych tysiącach.



-Czekaj.- słyszę za plecami. Odwracam głowę i widzę idącego w moją stronę Logana. Zatrzymuję wierzchowca. Chłopak wpycha się ze swoim koniem między mnie, a pobliskie drzewo. Jest dość ... dziwny? Irytuje mnie. Jednak muszę zachować pozory. Nasza grupa zaczyna się oddalać. Nie usłyszą naszej rozmowy.



-Co jest?- pytam siląc się na przyjazny ton.



-Wiem czego chcesz od Mavis i dobrze ci radzę, daj sobie spokój.



-Słucham?



-Głuchy jesteś, tak?- patrzę chłopakowi w oczy, które wyrażają pustkę. Spinam się lekko, ale jestem przyzwyczajony do takich sytuacji. Wiele musiałem zrobić, żeby przeżyć. W takich chwilach zdenerwowanie to najgorsze, co mogę zrobić. Dać mu satysfakcje? Sprowokować? Po co?



-Nie chcę skrzywdzić Mavis.- to nie kłamstwo.- I tego nie zrobię.- to kłamstwo.



-Nie wierzę ci. Kręcisz się wkoło niej, bo chcesz ją zaliczyć? Czy może chcesz czegoś więcej? Popularność? Jakiś przedmiot? Zemsta?- wzdrygam się na to ostatnie, ale chłopak chyba tego nie widzi. Strzela na oślep. Jest mniej naiwny, niż wszyscy w tej zadufanej grupie. On chyba jako jedyny wie, że nie są niezniszczalni i że coś im będzie grozić. On jest świadom, że to ja stanowię zagrożenie. Widzi to. I bardzo dobrze... dla niego.



-Mówię ci, że nie chce od niej niczego. Po co miałbym coś od niej brać?- mój ton jest bardziej znudzony, w środku zaczynam się jednak gotować. Atakuje mnie bezpodstawnie. A może ma podstawy? Chciałbym zachować spokój. Zwykle mi się to udaje. On jednak wydaje się być na równi ze mną. Denerwuje mnie to. Równie sprytny.



-To się od niej odwal i najlepiej opuść tę grupę. Damy sobie radę sami. Ty też dasz.- warczy groźnie i przygwożdża mnie do drzewa, które rośnie tuż za moimi plecami.- Zrobisz jej coś i rozwalę ci czaszkę. Rozumiesz to?- mówi na co uśmiecham się lekko, ale milczę. Niech sobie mówi. Wiem, że mógłbym teraz spełnić jego groźbę, tylko na nim samym, ale wtedy wyleciałbym z grupy. Jego śmierć mi nic nie da. Brunet posyła mi tylko obojętne spojrzenie i odchodzi. On mi raczej nie zaufa. No cóż. Bywa i tak.



Do natępnego;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top