6
Z Denver wyruszyliśmy po zmroku. Ben załatwił dla każdego z nas konia. O aucie nie było mowy. Po pierwsze skróty mężczyzny były drogą nieprzejezdną, a po drugie nie stać na nas na wypożyczenie pojazdu. Nie ma ich wielu. Większość zniszczyli obcy. Nie ma też paliwa. Resztki są koszmarnie drogie. Dopiero teraz potrafię docenić, jak niezwykłym wynalazkiem jest auto. Idziemy już kilka, jak nie kilkanaście godzin i jak zwykle mi trafił się najbardziej narowisty koń.
-Stój.. cze.. czekaj!- krzyczę na krnąbrną klacz, która najwyraźniej stwierdza, że idziemy w przeciwną stronę. Patrzę błagalnie, to na Bena, to na konia. Mężczyzna przewraca tylko oczami uśmiechając się delikatnie. Słyszę za placami ciche śmiechy reszty moich towarzyszy. Marszczę czoło i szarpie za wodze.
-Mav nie w tę stronę..- odwracam się, choć nie muszę bo głos ten znam doskonale..
-Nie gadaj Lenvie. Co ja bym bez ciebie zrobiła..?- krzyczę sarkastycznie lekko zirytowana. Tylko lekko.
-Mavis ciszej! Przyciągasz muty..- karci mnie Ben, a jego twarz jest na tyle poważna, że robi mi się głupio. Czemu nie potrafię zapanować nad tym durnym zwierzęciem?
-Świetnie.. zjedzą cię Krowo w pierwszej kolejności.- szepczę do konia, tak jakby ten miał mnie faktycznie zrozumieć. Klacz jest śnieżnobiała. Gdzieniegdzie ma czarne łaty. Jak krowa. Szybko żałuje tego ''szeptania''. Koń wydaję się być jeszcze bardziej niespokojny. -Daleko jeszcze?!- pytam Bena, kiedy udaje mi się wreszcie zapanować nad ruchliwym zwierzęciem i naprowadzić go na właściwy tor. Otoczenie wydaję się być takie samo od dobrej godziny. Idziemy ciągle przełęczą. Na prawo skalna ściana, na lewo skalna ściana. Fascynujące. Jest tu mało roślin. Tylko co śmielsze źdźbła trawy i górskie kwiaty. Niebo jest szare, a po mutach nie ma tu ani śladu.
-Nie. Minęliśmy Silverton jakieś półgodziny temu.- odpowiada mi Ben. Na jego słowa czuję ulgę. Przyjemne uczucie szybko mija. Koń znów zaczyna być niespokojny. Chaotycznie szarpię wodzą. Wszyscy powoli mnie mijają. Pewnie, śmiejcie się z mojego nieszczęścia... Zrezygnowana opuszczam dłonie. Dobra Krowo.. wygrałaś. Daje iść koniowi, gdzie tylko ten zapragnie. Jest mi już gorąco od tego szamotania się.
-Źle trzymasz.- słyszę za uchem czyjś głos. Czuję jak dość duże męskie ręce chwytają moje dłonie. Spoglądam na twarz Coltona całkowicie sparaliżowana. Dystans. DYSTANS KOLEGO. – Musisz bliżej ... Ograniczasz tak koniowi ruchy. Nie ma swobody, a jak ją ma to oczywiste, że z niej skorzysta.- mówi i delikatnie poprawia ułożenie moich rąk.- Nie szarp tak wodzą. Tylko się zmachasz, a koń i tak nic sobie z tego nie zrobi. Rób to delikatnie i jedną ręką, a nie dwoma...- zaczyna ciągnąć za moje ręce w jego stronę. Łeb konia automatycznie ustawia się w wybranym przez Coltona kierunku.- Plecy proste.- Jego ręka delikatnie przyciska środek moich pleców. Czuję jak od miejsca, które dotknął rozchodzi się ciepło. Jakby włożył w moje ciało petardę, która błyskawicznie wybuchła. Cicho i bezboleśnie. Przyjemne ciepło.- I rozluźnij się. Patrz, gdzie chcesz iść. Konie to mądre zwierzęta.- Mówi i puszcza moją rękę. Znowu. Wraz z jego odejściem nadchodzi zimno. Poranne powietrze owiewa moje dłonie i przyprawia mnie o dreszczyk. Zaczyna towarzyszyć mi uczucie osowiałości. Patrzę jak Cole głaszczę łeb mojej klaczy i wyprzedza mnie. Zostaje teraz zupełnie na końcu. Prawie. Ktoś staje obok mnie. Oglądam się na bok i ze zdumieniem stwierdzam, że zatrzymał się obok mnie koń Logana.
-Co chcesz?- pytam zdumiona jego zachowaniem. Patrzy na mnie wściekle. Jego oczy emanują zimnem. Może to dlatego zrobiło mi się chłodno? Siedzi na dużym czarnym koniu. Idealnie dobrani..
-Nic.- rzuca oschle i rusza przed siebie, pozostawiając mnie w całkowitym osłupieniu. Wzdycham ciężko. Co za dziwny człowiek. Delikatnie ustawiam głowę stojącej klaczy i uderzam lekko łydkę dając jej znak by ruszyła. Patrzę przed siebie i z radością stwierdzam, że koń rusza i co więcej: idzie tam, gdzie ja chce. Szybko pokonuje wzniesienie, na którego szczycie niknął moi kompani. Zimny wiatr uderza o moją twarz, kiedy wychodzę z pomiędzy skał przełęczy. Stoję na pagórku. Widzę las, choć dalej jesteśmy na lekko górzystym terenie. Otacza nas i ciągnie się wzdłuż szlaku, który prowadzi z kolei na południe. Robi się już widno. Pogoda nie dopisuje. Chyba będzie padać. Jest szaro i ponuro. Teraz, kiedy wyszliśmy z międzyskalnego przejścia widać to wyraźnie. Koń powoli schodzi w dół wzniesienia doganiając towarzyszy. Podłoże jest piaszczyste. Sypkie i niepewne. Mam wrażenie, że za chwilkę przelecę przez jego łeb, bo stopień pochylenia zbocza jest tak duży. Trzymam się mocno jedną ręką siodła, a drugą wodzy. Obyś się teraz krowo nie poślizgnęła.. Nagle pochylenie się zmniejsza, a wierzchowiec się zatrzymuje.
-No co tym razem..- szepczę sama do siebie. Podnoszę głowę i widzę, że wszyscy się zatrzymali. Stoimy przed dziwną polanką, o ile mogę tak nazwać kawałek łysego pola, otoczony lasem. Widzę zjeżdżoną ( zapewne przez karawany kupieckie) drogę, która wiedzie chen daleko równolegle do lasu po naszej prawej. Stoimy już na niej. Za polaną widnieje znowu jakiś zalesiony obszar, który lekko styka się z główną drogą. Odwracam się do tyłu i widzę dalszą część szlaku jak i wydeptany skrót, którym przyszliśmy. Skrót oddziela się od dróżki w prawą stronę i prowadzi do przejścia między skałami. To musi być ta droga. Ponownie wprawiam konia w ruch i pojawiam się tuż obok Bena, który bacznie analizuje otoczenie.
-To tu?- pytam, choć wiem, że to tu.
-Na to wygląda.
-Na co czekamy?
-Sprawdzam coś.- Bada otoczenie. Zawsze to robi. Czekam cierpliwie, aż skończy. Ostrożny zawsze ubezpieczony. Warto się rozejrzeć i upewnić, że nie wpychamy się na pozornie piękną, a tak naprawdę zabójczą polanę.
-Bezpiecznie. Idziemy.- mówi i rusza w stronę pola jako pierwszy. Coś zaczyna intensywnie śmierdzieć. Po chwili schodzimy z piaszczystej drogi. Ben zeskakuję wdzięcznie z konia, kiedy znajdujemy się blisko dziwnie wyglądającego miejsca. Reszta go naśladuje. Niezdarnie schodzę z Krowy, która wcale nie ułatwia mi zadania i ciągle się wierci. Kiedy wreszcie moje nogi uderzają o twardą ziemie posyłam jej mordercze spojrzenie i ruszam w kierunku stojącego nad czymś Bena. Moje uda i łydki po całej nocy jazdy konno wyginają się niczym żelki. Trawy są dość wysokie i wcale nie ułatwiają mi chodu. Zatrzymuję się przy mężczyźnie. Smród jest już nieznośny. Zatykam nos palcami. Widzę kamienie ułożone zapewne na ognisko, które dawno wygasło. Po za nim nie ma tu nic więcej. Prawie.
-O cholera..- mówi Aspen zakrywając sobie twarz dłonią. Pod jednym z drzew, przy lesie, leży kupka ciał. Ben błyskawicznie wstaje i rusza w ich kierunku. Idę za nim. Idealna pogoda na znalezienie trupów. Miejsce jest zrabowane ze wszystkiego. Tylko zdechlaki i kamienie. Staję nad nieboszczykami i patrzę, to na stertę rozkładających się ciał, to na klęczącego Bena. Reszta rozchodzi się po polanie szukając jakiś śladów. Czegoś więcej. Stosik ciał, to nie jest już coś, za czym z zaciekawieniem biegniemy, ale ja jestem najbardziej zainteresowana, bo chodzi o moją siostrę. Grupka to dokładnie poukładana sterta ciał. Głownie męskie. Tylko jedno żeńskie. Odwracam się, bo słyszę, że ktoś się do mnie zbliża. Patrzę prosto w bursztynowe oczy Jacka, który to również przygląda się uważnie kopcowi. Uśmiecha się do mnie delikatnie i odchodzi. Spuszczam wzrok i dostrzegam, że od sterty ciał ciągną się widoczne, krwsite ślady. Ktoś zaciągnął wszystkich zdechlaków w jeden punkt. To oczywiste, ale czemu te ślady są dalej tak widoczne? Nawet ja je dostrzegam.
-Kto to mógł zrobić?- pytam.
-Kto wie? Rabusie? Muty? Wilki?- zapada cisza. Z obrzydzeniem patrzę na szczątki rozbójników. Muty? Gdyby to były one ciała by już nie istniały. Przyciągnął by ich zapach, a to się nie stało. To znaczy, że muszą być bardzo daleko. To znaczy, że to nie one zaatakowały to miejsce, bo.. jeżeli byłyby to one ciała zostałyby doszczętnie zjedzone. Organy delikwentów są w połowie zjedzone przez dziwne, białe robaki, które, jak koc, przykrywają martwe ciała. Odganiam się od wszem obecnych much i staram nie wdychać okropnego odoru śmierci. To również nie dzikie zwierzę. To człowiek.
-Masz co chciałaś. Oni są martwi. Siostrzyczki nie ma. Śladów też nie ma. Nic nie ma.- mówi, a ja jestem gotowa, że znów usłyszę że koniec wyprawy. Spinam się w sobie w gotowości na nadchodzącą kłótnie. Nagle rozlega się czyjś głos.
-Tutaj.- To Colton. Wszyscy ruszają energicznie w stronę miejsca, wskazanego przez chłopaka. To niewielkie drzewo stojące blisko lasu. Brunet patrzy na ziemie pod nim.
-Widzicie?- pyta, kiedy wszyscy zbieramy się w grupce i wskazuje na ślady krwi. Są na drzewie i pod drzewem. Odbijają się bardzo widocznie na jasnej korze topoli.- Wygląda, że ktoś tutaj ciężko walczył.
-I uciekł w las.- dopowiada Jack, a ja dostrzegam ciągnące się, nie małe, ogromne ślady krwi, które faktycznie wbiegają do gęstwiny.
-Spójrz..- kontynuuje Cole i kieruje wzrok wszystkich na wgłębienia w ziemi. Ślady. A jednak potrafi tropić.
-One również ciągną się do lasu.
-Serio?- przerywa mu Ben. Jest wyraźnie zirytowany i zmęczony. Nie chce mu się. Temu nie mogę zaprzeczyć..- Stwierdzasz na podstawie śladów prawdopodobnie sprzed tygodnia, jak nie dłużej, w którą stronę pobiegła jej siostra? Ślady są zbyt świeże, by były jej śladami, tropicielu..- parska śmiechem i opiera się o pień drzewa. Brunet widocznie się napina. Tak samo było, kiedy po raz pierwszy zobaczył resztę towarzyszy. Szybko się denerwuje?
-Ciała mają jakieś 5 dni, maksymalnie. Są lekko nadjedzone, stężenie mięśniowe ustało. A takie rzeczy dzieją się po czasie. Taki czas temu, ten mężczyzna widział ich tu żywych. Nagle umarli? Czemu? Kupiec mówił, że mało osób tędy podróżuje ze względu na niebezpieczeństwa.
-No właśnie? Nie sądzisz, że wywiązała się walka? Na to wskazują ślady.
-Dobrze. Jeżeli by zwyciężyli, zostaliby, a ich tu nie ma. Wybacz Mav, ale strzelam że..
-Może ktoś ich zaatakował,a może właśnie nie? Może to była bójka wewnątrz grupy. Rozdzielili się i ....- Patrzę na kłótnie mężczyzn, która z sekundy na sekundę staję się coraz to głośniejsza i coraz to bardziej agresywna.
-W tym miejscu są ewidentne ślady bójki i ucieczki. Jestem tropicielem i wiem jak widzieć więcej niż ty, koczowniku. Moja wersja jest prosta. Pokłócili się. To widział ten sklepikarz. Uciekł zanim doszło do najgorszego. Grupa się sama wybiła. Ci, którzy przeżyli uciekli w las. Czy znalazłaś ciało Maishy w tej kupce? Nie. Pewnie tracąc tyle osób w grupie, zatrzymała się gdzieś, schowała. Przemyślała. Potem to ona poszła do miasta. Zdobyć pieniądze na życie za medalion. Ktoś to poukładał. Dość niedawno, bo ślady są bardzo wyraźne. Krew na ziemi zwykle w końcu przestaje być widoczna. Zaciera się jak wszystko. Ta ciągnie się do kupki ciał. Sterylnie poukładanej kupki. Pewnie wróciła, zrobiła co czuła, że powinna i odeszła. Tak jak prowadzi ścieżka. Do lasu.- Zwyciężył. Spoglądam na czerwoną twarz Bena. Dawno nie widziałam go takiego wściekłego. Mężczyzna rusza w stronę chłopaka i zatrzymuję się przed jego twarzą. Cole jest niewiele wyższy, więc spogląda na mężczyznę z przewagą kilku centymetrów. Wygląda to groźnie i nieprzyjemnie. Jak na świeżaka pozwala sobie na wiele, ale wewnętrznie martwię się o niego w tej chwili. Wolałabym, żeby nie popadł w konflikt z Benem.
-Myślisz, że kim jesteś? Ja tu dowodzę. To moja grupa. Nie będziesz wydawał rozkazów.- zaczyna krzyczeć. Chłopak nie pozostaje mu dłużny. Jego oczy wyrażają pogardę i obojętność, na to, co nasz opiekun ma do powiedzenia. Bez mrugnięcia okiem patrzy na Bena, po czym cicho szepcze mu prosto w twarz.
-Gówno mnie obchodzi kim jesteś i co tutaj robisz. Mam pomóc znaleźć dziewczynę i to robię. Wszystko co powiedziałem zgadza się z wersją straganiarza. Denerwuje cie fakt, że tropie lepiej niż ty?- pyta chłopak na co mężczyzna zamiera i widocznie cały się spina. Bena ciężko wyprowadzić z równowagi, ale jestem pewna w 90%, że nowemu właśnie się to udało.- Jesteś coraz starszy. Zrób miejsce innym... lepszym..- Mówi chłopak na tyle cicho, że wydaję się, iż inni tego nie słyszą. Prowokuje go. Po co to robi? Nie powinien. Jest nowy. Patrzę na nich, jak na dwa lwy. Ani jeden, ani drugi nie odpuszcza. Naglę na twarzy Bena pojawia się lekki uśmiech. O nie.. Chwyta chłopaka za kołnierz kurtki i zaczyna nim mocno szarpać. Colton szczerzy się lekko i dostaję pięścią w policzek. Od razu pojawia się tam czerwony ślad. Brunet błyskawicznie oddaje cios. Wrzeszczą coś do siebie. Holden stara się odciągnąć Bena, ale dostaje siarczysty policzek i ląduje na ziemi. Jack i Jess ruszają w stronę poszkodowanego. Logan stoi jak wryty podobnie, jak Len.
-Dosyć, tato!- przy ojcu naglę pojawia się Aspen. Chwyta rozwścieczonego Bena za ramię i próbuje powstrzymać.
-Odejdź ode mnie gówniaro..- krzyczy Ben i odpycha dziewczynę dalej szarpiąc chłopakiem.- Jesteś tak nieudana..- mówi w międzyczasie, na co blondynka zamiera. Jej oczy stają się przeszkolone. Jej ojciec nie zwraca nawet uwagi, na to, co robi. Kieruje nim agresja.
-Ben!- przerywam. Tego jest za wiele. Mężczyzna puszcza chłopaka i ślęczy jeszcze nad nim kilka minut. Po chwili uścisk jego dłoni się luzuje, a Colton opada na ziemię. Nasz opiekun sapie ciężko i patrzy nienawistnym wzrokiem na bruneta. Po chwili podnosi się do pionu i zbliża w moją stronę. Przez sekundę po moim ciele biegnie dreszcz. Jego spojrzenie jest... dzikie. Boję się, że mnie uderzy, bo wiem, że może. Widziałam, jak nie raz Aspen dostawała baty.
-To ty to wszystko powodujesz!- wrzeszczy na głos. Spina się i jest cały czerwony. Boje się, że zwabi muty. Nie mogę pokazać jednak słabości i potulności, bo krzyknął na mnie głośno. Oskarżanie mnie tylko wzmaga mój gniew.
-Ja? O co ci w ogóle chodzi?! Zachowujesz się jak jakiś dzikus..
-Jak dzikus?! To ty napadłaś na tego kretyna w Denver...
-Miałam powód!
-Ja również mam!
-Jaki?! Proszę podziel się z nami!
-A to już nie twoja sprawa, tak samo jak nie moją sprawą jest twoja durna siostra.
-On po prostu lubi napadać na niewinnych..- mówi po chwili Cole śmiejąc się pogardliwie. W ogóle nie boi się mężczyzny.
-Zamknij się, bo dowiesz się co to NAPAD... Nie znasz mnie, więc zamilcz..
-Możecie się w końcu zamknąć!?!- rozlega się krzyk, mocno zbulwersowanej całym zajściem, Len. Wszyscy milkną i spoglądają na brunetkę.-No!- kończy dziewczyna i robi krok w stronę stojącego na tle lasu Bena. Chyba chce coś powiedzieć, bo otwiera usta, gdy naglę z zarośli do moich uszu dochodzi dziwny dźwięk. Szelest. Odwracam głowę w stronę gęstwiny drzew, ale nie mogę niczego ujrzeć. Moja ręka ląduje na pasku, gdzie zawsze trzymam pistolet. Patrzę ze strachem na twarze towarzyszy. Oni też to słyszą. Zbliża się. Byliśmy zbyt głośno.. Dosięgam pistoletu schowanego za paskiem od spodni. Modlę się, żeby to nie były muty. Odgłosy są coraz bliższe.. Przełykam głośno ślinę. Z lasu prosto na Bena wypada...
-Serum!! SZUKAJĄ... Znajdź ją... Ona ma klucz!! Ona i ona... jego nie ma... Zostaw ją!!!- wysoka czarnowłosa kobieta wybiega z lasu wrzeszcząc niemiłosiernie. Jest prawie naga. Jej ubranie jest w strzępach. Coś ją musiało zaatakować. W szale rzuca się na Bena i próbuje rozłupać mu czaszkę, ostro zakończonym kamieniem. Mężczyzna jest w takim szoku, że upada na ziemie. Nikt nie spodziewał się tu KOBIETY! Dzikuska siada na nim okrakiem i unosząc trzymany kamień bierze zamach. Moje serce bije jak szalone. Dlaczego Ben się w ogóle nie broni? Widzę to wszystko, jak przez mgłę. Czy to koniec wielkiego Benjena Atwooda? Zabity przez dziką? Naglę w klatkę piersiową kobiety wbija się jakiś przedmiot. Nóż. Wypuszczam z siebie haust powietrza. Na twarz przerażonego mężczyzny tryska świeża krew. Odwracam głowę w kierunku, z którego nóż przyleciał.
-Colton?- wydaję z siebie cichy, gardłowy dźwięk. Chłopak nawet na mnie nie patrzy. Podchodzi do kobiety, która z opuszczonymi już rękoma dalej siedzi okrakiem na Benie. Kopie ją, w skutek czego jej ciało zsuwa się z zszokowanego 40-latka. Chłopak posyła mężczyźnie obojętne spojrzenie i odchodzi. Nie pomaga mu wstać. Wiodę za nim wzrokiem. Przed chwilą prawie się nie pozabijali, a teraz uratował mu życie. Nigdy nie zrozumiem mężczyzn.
-Wszystko w porządku?- otrząsam się, gdy na moim ramieniu ląduje ręka Lenvie.
-Tak, tak..- szybko odpowiadam i uśmiecham się lekko. W porządku ze mną? Znów spoglądam na chłopaka, który stoi teraz do mnie tyłem. Mój wzrok przenosi się na mężczyznę.- To nie ona Ben. Maisha jest blondynką. Nie wmówisz mi, że on właśnie ją zabił i nie ma sensu szukać dalej. Wiesz to prawda?- pytam mężczyznę, który siedzi do mnie również tyłem. Ten na moje słowa spluwa na ziemię krwią i powoli się podnosi.
-W tej kupce...- zaczyna Colton.- ile było żeńskich ciał?
-Jedno.- mówi cicho Jack i nie rozumiejąc pytania Coltona lustruje niepewnie Jess.
-Dwie kobiety i siostra Mavis.- szepczę cicho Aspen.- Gratulacje. Zabiłeś ostatniego świadka w tej popapranej sprawie.
👽 👽👽
Hej, witam! Na początek przepraszam za rozdział. Po pierwsze nie na czas ( bo nie w tygodniu) a po drugie taki trochę o niczym. Rozdział o dupie marynie, ale starałam się i mam nadzieje, że wam się spodoba :)
Do następnego :*💋😂 👽
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top