5




-O dobry Boże! Czego chcesz?!- zaczyna z przerażeniem mężczyzna, którego wczoraj poturbowałam. Chowa się za drewnianą ladą swojego straganiku. Przyjmuje pozycje bojową i patrzy na mnie nieprzyjaźnie. Muszę przyznać, to dość śmieszny widok.-Nie mam tego głupiego wisiora, więc daj mi spokój!- Ślady mojego ataku są dziś jeszcze bardziej widoczne. Oko podbite na siny kolor. Nos zaklejony jakimś plasterkiem.  Jakby to miało czemuś pomóc.



-Spokojnie..- zaczyna Holden.- Nic panu nie chcemy zrobić..- próbuje uspokoić mężczyznę, ale ten wygląda jakbyśmy byli jakąś mafią. Nie zanosi się na to, że rozmowa pójdzie gładko, czy szybko.



-Chcemy tylko zadać panu kilka pytań..- mówi Len najspokojniej jak potrafi.



-Co to FBI? Nic nie wiem i nic nie mam. Nie wiem czego chcecie.. nic nie zrobiłem! Jestem spokojnym kupcem.. jeżeli wam tak przeszkadzam, to jutro wyruszę do innego miasta! Wszędzie psychole!- to mówiąc zaczyna powoli składać swoje rupiecie do jakiegoś wielkiego pudła pod ladą.



-Czy mógłby nas pan wysłuchać?- pyta Holden, coraz bardziej zniecierpliwiony zachowaniem sprzedawcy. Ja tylko stoję i przyglądam się wysiłkom przyjaciół. Sama jednak zaczynam się irytować. Facet, a tak bojaźliwy? Co za miernota...



-Nic nie wiem.. dajcie mi spokój!- krzyczy coraz głośniej mężczyzna.- albo..



-Albo?- pyta Logan wychylając się z cienia grupy. Jak wilk z lasu. Wygląda groźnie. Jak zawsze. Reakcja tego człowieka sprawia, że chyba zaraz wszyscy wybuchnął śmiechem. Widocznie przełyka on ślinę. Milknie i niepewnie patrzy na bruneta. Atmosfera jest napięta, ale równocześnie zabawna.



-..albo wezwę strażników.



-Mówiłam nakopmy mu na starcie, ale jak zawsze wy wiecie lepiej..- mówię w końcu nie mogąc wytrzymać, na co Len zaczyna się podśmiechiwać.



-Skończ, Mavis..- mówi obojętnie Ben, na co podnoszę ręce w geście obronnym.-Niech mnie pan posłucha, a znikniemy szybciej niż się pojawiliśmy. Dobrze?- człowiek milknie.- Chcemy wiedzieć, czy zna pan właścicielkę wisiora, za który wczoraj... dostał pan takie baty.- mówi i posyła mi gniewne spojrzenie. Uśmiecham się na to niewinnie. Kupiec zaczyna intensywnie myśleć. Widać to po jego pofalowanym czole i chmurnie wyglądających brwiach.



-I to tylko tyle?- pyta wyraźnie zdumiony.



-No a chcesz dać coś więcej?- wtrąca Cole, na co sprzedawca się krzywi. Uśmiecham się sama do siebie.



-No więc?- ponaglam znudzona.



-Wiem o kogo wam chodzi. Wczoraj nie pierwszy raz ją widziałem. Nie znam jej imienia. Wydaje mi się, że jest koczownikiem. Znam mieszkańców z tego miasta i nigdy nie słyszałem o niej. Wydawała się dość... skryta. Widziałem ją jeszcze wcześniej. W drodze tutaj. Była z grupką mężczyzn i dwoma kobietami. Na szlaku między Durango, a Montrose jest taki punkt. Łyse pole. To lesisty, lekko górzysty i bardzo niebezpieczny teren z właśnie  tym... wcześniej wymienionym miejscem. Pełno tam dzikich zwierząt, złodziei i mutów. Aczkolwiek te ostatnie nie spacerują zwykle blisko drogi. O świcie znajdowałem się blisko Silverton. Wchodząc na lekko zalesioną górę zobaczyłem dym.  Pomyślałem: ''co za idiota rozbija obóz na tym szlaku i co więcej sam tworzy sygnał gdzie jest.'' W mojej głowie pojawiły się dwie opcje. Albo już go ograbili i nic mi tam nie grozi, albo to on chce ograbić mnie. Ostrożności nigdy za wiele. Sprowadziłem swojego konia nieco w las. Głupi zrozumiałem, że i tak mnie widać, ale znacznie mniej. Widziałem ich. Byli tak zaaferowani kłótnią, że nie zwrócili na mnie większej uwagi. Zapamiętałem ją, bo to jej ktoś groził. Wysoki mężczyzna. Umięśniony i starszy. Chwycił ją za gardło i podniósł jak piórko w górę. Po tym... rzucił gdzieś w dal. Wywiązała się walka między nim, a jakimś młodszym chłopkiem. Tak mnie ten widok przeraził, że gdy ujrzałem ją ponownie współczułem... takiej grupy... Choć teraz wiem, że u was to norma.- mówi i posyła mi wrogie spojrzenie.- Uciekłem szybko, bo czułem, że mój bezpieczny czas tam, się kończy. Wydaje mi się, że oni mają tam swoją siedzibę. Albo mieli. Do miasta przybyła kilka dni po mnie, więc strzelam, że kryją się blisko murów.



-Widzisz!- zaczynam pełna energii patrząc na Bena. Ten tylko przewraca oczami. Skaczę wkoło niego ignorując zdumione spojrzenia przechodniów. Sklepikarz z kolei, wygląda na zniesmaczonego moim zachowaniem.- To MAISHA! Jest blisko!



-Teraz już może nie...- krzywi się do mnie kupiec. Cała bańka szczęścia pęka. W jednej sekundzie. Zaciekawiona i lekko zirytowana, niezbyt optymistyczną uwagą mężczyzny, nasłuchuje, co ma do powiedzenia.- Była w mieście, dała co miała i być może.. odeszła już...- nie kończy, bo posyłam mu mordercze spojrzenie.



-On może mieć racje..- mówi cicho Ben.



-Ale może też jej nie mieć...- odpowiadam.- Nic nam nie zaszkodzi...- czuję jakby miał odwołać całą wyprawę. Czuję jakbym go traciła..- Ben no..- staram się zrobić jak najbardziej uroczą minę na świecie. Mężczyzna patrzy na mnie ze zmęczeniem w oczach. Nie jestem pewna czy to ona, ale coś każe mi to sprawdzić. Każe mi sprawdzić to miejsce. Co jeżeli to ona? Czemu się w to wplątała? Kim byli ci ludzie? 



-Dobra..- parska po chwili.- Do Silverton mamy dzień. To kawał drogi nawet skrótami. Niebezpiecznej drogi. Wyruszamy o zmierzchu. Zgromadźcie zapasy, a ja poszukam tu stajni.. Dziękujemy panu za pomoc..- mówi i rzuca w stronę mężczyzny złotą monetą. Drogą monetą, ale dla nas zwyczajnym kawałkiem metalu. Prawdopodobnie któreś z nas ją zwędzi ponownie przed opuszczeniem Denver. Mężczyzna chwyta ją jak głodny drapieżnik ofiarę. Przygląda się przedmiotowi z fascynacją. Zaczynamy się rozchodzić ku uciesze sklepikarza.


-Logan.



-Tak, Ben?- pyta brunet spoglądając na naszego przywódce.


-Ukradniesz mu tę monetę przed podróżą.- na te słowa Aspen i Jack prychają cicho. Ja również zaczynam się uśmiechać. To takie typowe...



-Jasne szefie..- rzuca krótko brunet i zaczyna powoli się od nas oddalać. Ja zaś kieruję się do sklepu z bronią. Pewnie będę potrzebować mnóstwa naboi. Szukam odpowiedniego zakładu. Zbieram przy okazji trochę jedzenia i lekarstw z innych sklepów, które znajduje wcześniej. W jednym, moją uwagę przykuwają.. damskie rzeczy.. tak. Typowo damskie. Apokalipsa apokalipsą, ale okres to ja mieć muszę. Patrząc na dwa ostatnie pudełka, które szybko chwytam i kupuję, przypominam sobie minę Bena, kiedy masowo ja, Aspen, Jess i Len ''stawałyśmy się kobietami''. Uśmiecham się do siebie w duchu. Cieszę się, że dalej można je zdobyć. Rzadko można je znaleźć, bo to już 10 lat, ale niektórzy, dla świetnych cen, potrafili je schować do dnia dzisiejszego.



-Extra chłonne..?- słyszę za plecami męski głos. Szybko przyciskam pudełka do klatki piersiowej, jakby to miało je schować. Odwracam się twarzą do stojącego za mną Coltona. Robi mi się gorąco i zapewne cała się czerwienię.-Widzę, że bierzesz na serio tę wyprawę..- śmieje się chłopak, a ja błyskawicznie mam ochotę zapaść się pod ziemię. 



-Zjeżdżaj z mojej drogi kretynie.- Mówię, po czym odpycham chłopaka i ruszam do wyjścia. Jestem zażenowana. 



-Hej!- przeciąga brunet udając smutek. To denerwuje mnie jeszcze bardziej. Traktuje mnie, jak idiotkę. Jak słabszą osobę. Nie zachowuje w stosunku do mnie szacunku, jaki świeżak powinien zachowywać do doświadczonego zabójcy.- Chcę się zaprzyjaźnić.



-Polecam przyjaźnić się z tą samą płcią.- mówię pchając drzwi i wychodzę na zewnątrz gwarnej uliczki. O moją twarz uderza powiew wiatru i ciepłe promienie słońca, które za niedługo zacznie chylić się ku zachodowi.



-Ale ja chciałbym z tobą..- dogania mnie szybko i już czuję jego oddech za uchem. Wzdycham ciężko, choć w sumie sama nie wiem czemu. Jestem dla niego wredna, a to on ma mi pomóc. To chyba jakaś reakcja obronna przeciwko... debilom.



-Musisz za mną łazić? I do tego chuchać mi na uszy?- Zawsze wszędzie jestem sama. Fakt przyjaźnie się z Len, ale obydwie mamy się na co dzień od 10 lat. Lubimy od siebie czasem odpocząć. Rozejść się i być chwile samemu. Po za tym Jess wymaga więcej uwagi od biednej brunetki, niż ja. Jest młodsza. Najmłodsza w naszej grupie. Z Aspen raczej nikt nie może się dogadać.



-Ja nie chucham..- zaczyna i nachyla się jeszcze bliżej. Jego głos zamienia się w szept.- Zmysłowo szepczę.- jego ręka ląduje na moich plecach. Chce mnie popchnąć do przodu. Zaczyna mi być gorąco. Odsuwam się od chłopaka i spoglądam mu w oczy.



-Łapy przy sobie. Myślisz, że nie wiem, co kombinujesz? Jesteś w dużym błędzie... Nie zachowuj się jak upośledzony i niewyżyty trzynastolatek.- chłopak staje, jak wryty. Zaczynam odchodzić. Nie idzie za mną. Dopiero teraz dostrzegam Aspen, która stoi na końcu tłocznej uliczki. Patrzy na mnie z zaciekawieniem i typowym dla niej wyrzutem. Nie wiem ile tam stoi i szczerze mam to gdzieś. Ruszam do sklepu z bronią, który będzie ostatnim punktem moich zakupów.



Ben.


Siedzę w barze. W głośnym, tłocznym barze. Wszędzie wyczuwalny jest zapach alkoholu, potu i dymu. Nikt nie dba o nic. Nic już nie ma znaczenia. Mężczyźni biją się w każdym wolnym rogu sali, a kobiety... cóż... te większość czasu spędzają w barze i są pijane, lub będą pijane. Wszyscy starają się zapomnieć, o otoczeniu na swój sposób. Pije jakieś pseudo piwo. Pomyje, które w dzisiejszych czasach są nagminnie produkowane, dla zadowolenia zrozpaczonego społeczeństwa, a raczej jego resztki. To nie to samo, co przed tym całym gównem. Przyglądam się młodej dziewczynie, która robi za barmankę. Młodej i przestraszonej. Musi jakoś żyć. Coś robić. Ta praca zapewnia jej cel w życiu, jak również... jedzenie. To dzisiaj jest najważniejsze. 



-Bombardują, ale nie mogą się dostać. Przyrzekam!


-Stul pysk.- kilka stołków na moje prawo znajdują się dwaj mężczyźni. Ukryci w cieniu sali. W jej szarym, cienistym rogu. Jeden z nich jest wyraźnie zdenerwowany, a drugi za bardzo podekscytowany. Wyglądają dość podejrzanie. Zaczynam się im przyglądać. Czarne ubiory. Koczownicy. Dwaj? Tak mała grupka, a raczej nie grupka tylko para? Muszą być bardzo dobrze wyszkoleni. Patrzę za siebie. Nikt nie zwraca uwagi na tych dwoje. Nikt nie zachowuje się jak oni. Zaczynam więc nasłuchiwać. Wśród całej wrzawy ludności, która udaje, że bawi się na całego, słyszę.



-W ostatnich tygodniach zwiększyły się ataki statków. Trzy miasta padły. Engie i Marcus nie żyją. Florence uciekła i nie chce wrócić. Zostałem ja, ty i Glance. Za mało.



-Mieliśmy zgarnąć ten szajs i uciekać gdzie się da! Tymczasem ty musiałeś wymyślić sobie kartę przetargową z NIMI?! Nie ma arki! Zrozum. Umowa między ludźmi, a nimi nie istnieje. Przyśniło ci się coś i teraz..? Teraz jesteśmy w dupie.- widzę jak mocno brunet zaciska zęby. Jest czerwony, wściekły, wysoki. Wygląda mrocznie. Blondyn, który zdaje się być całkowicie zafascynowany czymś, nie zwraca uwagi na nic.



-Przyrzekam, Vittor. Skontaktowali się ze mną. Chcieli, żebym pomógł im to zabrać. Tylko człowiek może tam wejść. 



-I dlaczego miałbyś być to akurat ty?



-To właśnie nie ja... Dlatego .. dlatego nas zaatakowali. Szukają kogoś. Kontaktują się z tymi, których złapali podczas apokalipsy!



-Jesteś chory psychicznie! Słyszysz głosy? Gwarantuje ci. Jeżeli nie skończysz oszukiwać i zachowywać się jak porypaniec... Zabije cie. Własnoręcznie. Po co mieliby się kontaktować z ludźmi i prosić nas o pomoc w dostaniu się do...



-Cii... To tajemnica.- blondyn zachowuje się, jak opętany. W jego oczach widać szaleństwo. Włosy stają mu dęba. Trzęsie się. Pamiętam ten stan. Też to kiedyś przechodziłem. To.. to wszystko wina apokalipsy. To zawsze następuje po stracie... wszystkiego. Ciemnowłosy chwyta drugiego za gardło i bardzo mocno zaciska ręce na szyi nieszczęśnika, który z niezwykle zadowolonego, zmienia się w całkowicie zdezorientowanego i przerażonego. Wyższy zaczyna coś szeptać do ucha pochwyconego biedaka. W oczach tego drugiego maluje się ogromny strach. Spogląda na mnie, a ja marszcząc brwi nie mam ochoty odwracać wzroku. Patrzę prosto w te, coraz większe, bursztynowe oczy. Sam zaczynam odczuwać pewnego rodzaju lęk. Jestem jak w transie. Wysoki brunet w końcu puszcza gardło młodego chłopaka. Odsuwa się od niego i odsłania go w całej okazałości. Blondyn wygląda jakoś inaczej. Czuje niepokój związany z jego widokiem. Oczy chłopaka zostają zamknięte przez dwa palce jego kolegi. Nic nie mówi. Nie rusza się. Pozwala mu na to. Brunet chwyta za kufel z piwem, który znajduje się koło dziwnie opadającej głowy blondyna. Wkłada go do ręki wspólnika i klepie go w twarz. Ten gest jest przyjacielski i wrogi równocześnie. Odchodzi nawet się nie rozglądając. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Nie ma absolutnie żadnych świadków. Tylko ja. Wiem, że on...



-Benjen...- słyszę sykliwy głos. Głos tak bliski, jakby rozbiegał się za moją głowa. Towarzyszy mu echo. Rozglądam się. Nikt jednak nic do mnie nie mówi. Nikt na mnie nie patrzy. Moje ciało obiega dreszcz. Wszyscy się kłócą. Po chwili dochodzi do mnie, że słyszałem już ten głos. Lata temu. Ten okropny głos... Czy znowu wrócił? Na długo? Może mi się wydaje. Ignoruje to wszystko. Pije dalej o wiele bardziej spięty i czujny. Nie mogę się powstrzymać i ponownie spoglądam na ciało.. na ciało tego chłopaka. 


-Pomóż nam...- ten dźwięk. To nie on. Nie ten chłopak. On nie żyje. To dochodzi jakby ze środka mojej czaszki. Ze mnie. Jakbym miał w sobie zamontowany mały głośniczek. Nie chce go słyszeć.. ogarnia mnie strach.. ogromny strach.. Wiem, co zaraz usłyszę. Myślałem, że się od tego uwolniłem. To wraca. Czemu!? 



- Serum. 


                                                                                  👽 👽👽 








Jest kolejny! Dajcie znać co sądzicie :D źle? dobrze? lubicie naleśniki? 👽😂

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top