31


ROZDZIAŁ MA  GRUBO PONAD 4000 SŁÓW WIĘC JEST ABSOLUTNYM (MOIM) REKORDEM. ZALECAM ZNALEZIENIE DŁUŻSZEJ CHWILI NA JEGO OGARNIĘCIE...


Korytarze są praktycznie takie same. Obawiam się, że możemy się zgubić. Podłogi są twarde, niechwiejne. Miękkie. Wyłożone dywanem, który poszarzał. Ściany całe w miękkim tworzywie. Szarym. Przybrudzonym- krwią, czarną mazią, fioletowymi i niebieskimi plamami. Mijamy kilka szkieletów. Przełykam ciężko ślinę. Być może mijam resztki znajomych mamy. Leżą spokojnie w różnych miejscach szerokich na 3 metry korytarzy. Pod nimi znajdują się ciemnobrązowe miejsca. Zaschnięta krew? Może. Sufit jest niski i delikatnie zaokrąglony. Ben ma około metra osiemdziesiąt pięć. Gdyby podniósł ręce i je wyprostował, łączył by podłogę i sklepienie. Idę za nim i Aspen. Strasznie im się śpieszy. Mężczyzna prawie biegnie. Nie zwraca uwagi na tragizm otoczenia. Na dziesiątki wybrakowanych szkieletów. Na okropny fetor w powietrzu. Na obskurność miejsce, które kiedyś było tak sterylnie czyste i białe, że raziło oczy.


-Szybciej..- mówi cicho jakby do siebie, a ja zaczynam się zastanawiać o co mu chodzi. Gdzie tak pędzi? Maisha już nie ma gdzie uciec. Możemy w spokoju ją znaleźć. Być może chce mieć to z głowy... Ja w zasadzie też.


-Tu?- pyta Aspen zatrzymując się na chwilę przy rozwidleniu, które Ben szybko mija biegnąc w całkowicie innym kierunku. Już nie wiem gdzie jesteśmy i czuję, że to bardzo źle. Czuję jakby moja osobista lina ratunku nie istniała. Jestem zdana na nich, a to podoba mi się jeszcze mniej...


-Niżej..


-Em...- zaczynam niepewnie dalej podążając za nimi. Coś mi nie gra... Szkoda, że budzę się dopiero teraz...


-Szybko.. już prawie.


-Skąd wiesz, gdzie ona dokładnie jest? Znasz to laboratorium chyba lepiej niż j...


-Cicho Mavis..- syczy mężczyzna i nie odwracając się dalej idzie przed siebie. Patrzę na niego zdumiona, ale szybko przenoszę wzrok na uśmiechającą się parszywie Aspen. Dziewczyna wyciąga z kieszeni nóż i obraca go popisując się swoimi zdolnościami. Nie wzdycham, lecz z niepokojem patrzę na poczynania dziewczyny. Coś serio jest nie tak. Zwykle nie czułam się dziwnie, kiedy wyciągała broń. Dziś odczuwam zagrożenie. Ta podchodzi do mnie na tyle blisko, że jej mocniejszy oddech byłby odczuwalny na mojej twarzy. Lekko dotyka mnie w okolicy pasa. Delikatnie. Boje się, że chce mnie zranić. Nie zrobi tego jednak. Ben tu jest. Nie może... Próbuje być.. miła, czy co? Jestem w szoku. Zamieram, a miejsce jej delikatnego dotyku pulsuje.


-W razie czego..warto mieć broń...- mówi i posyła mi oczko. Uśmiecha się, ale nieprzyjacielsko. Patrzymy sobie w oczy przez kilka sekund po czym dziewczyna mnie mija i biegnie w dół, tunelem za ojcem. Patrzę za siebie, w tunel który prowadzi w górę. Colton... czy on jest bezpieczny? Czy Len i Holden też nie są niczym zagrożeni. Coś mi w tym miejscu nie pasuje.. Chce przez chwilę im uciec, ale zaraz... To tylko Ben i Aspen. Jak mogę czuć niepokój będąc z nimi? 10 lat wspólnego spania pod gołym niebem. Jedzenia, mycia, walki. Wszystkiego. Znamy się na wylot. Mam nadzieje... Ruszam za towarzyszami. Już zaczyna mi odwalać... Dobiegam truchtem do czekających na coś ojca i córkę.


-Jeszcze tunel w lewo..- mówi i wskazuje na kolejne przejście, które biegnie w dół.-.. i ostatni pod brame.


-Jaką brame?- pytam ku zdumieniu mężczyzny, który odwraca się z otwartą buzią. Nie powiem, że jest zdumiony że to usłyszałam, bo najwidoczniej mogłam. Jest lekko zdumiony, że o to pytam... bo najwidoczniej nie powinnam.


-Brame, w której zabarykadowała się Maisha.. Chodź! Nie mamy czasu...- Ben robi kilka kroków w przód i stara się złapać moją rękę, ale cofam się i uniemożliwiam mu to. Naprawdę zaczynam się czuć nieswojo. Teraz jest zdumiony.

-Mavis nie mamy czasu na twoje fochy...- zaczyna się denerwować i ponownie próbuje pochwycić mój nadgarstek, ale się wyrywam. Cofam się kilka kroków w tył. Jest wściekły. Słyszę to w jego głosie i widzę na jego twarzy, która nabiera czerwonej barwy. Jego czoło marszczy się, a brwi układają tworząc nieprzyjazny wyraz twarzy.

-Jaka brama?! Mówiłeś, że już mamy czas... - prawie krzyczę. Jestem stanowcza. Nie boje się Bena. Powinnam? Ten powoli robi kilka kroków w przód. Powoli i spokojnie. Jak tygrys czający się na gazele. Po moim ciele biegnie dreszcz. Czuje jak cień mężczyzny zaczyna pochłaniać mnie całą.


-Mavis... mówię po dobroci. Chodź ze mną.- wyciąga w moją stronę dłoń. Na jego twarzy pojawia się fałszywy uśmiech. Powoli niepokój ustępuje uczuciu osaczenia. Jeżeli chcesz kogoś do siebie przekonać, to nie zbliżaj się do niego z pedofilskim uśmiechem... Coś cały czas nie gra. Moją uwagę przykuwa Aspen. Bawi się nożem. Nikt z dobrymi zamiarami tego nie robi. W tej chwili przypominam sobie słowa Anyi.


'' Zależy mu na czymś co się oddala. Wątpię jednak, że to Maisha. Jednak tak to wygląda, bo do swojego celu potrzebuje ciebie. I widać to jak na dłoni.''


-Nie jesteśmy tu, bo szukamy Maishy..- Formułuje stwierdzenie. Patrzę mu w oczy i czekam, aż zaprzeczy. Czekam, aż powie mi, że świruje. Czekam. Ten stoi jak wryty. Nic nie mówi. Jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Niczego nie zdradza. Mija chwila. Moje serce wali jak szalone. Jeżeli odpowiedź potwierdzi moją teze to powinnam zacząć rozgrzewać łydki do biegu. Zamiast zdumienia, gniewu, na twarzy Bena maluje się rozbawienie. 


-Bingo.- mówi krótko i uśmiecha się do mnie pazernie. Czuję jakbym dostała patelnią w czoło. Jestem w gównie po łokcie. Chce biec. Uciekać od niego, ale nie mogę drgnąć. Stoję jak ostatni czubek. Skoro nie po Maishe to po co jesteśmy w laboratorium mojej matki? To nic dobrego nie wróży...- Skoro jednak już tu jesteśmy..- mówi znudzonym głosem mężczyzna.- Zrób mi tę przysługę i rób co każe.- Patrzę to na Bena, to na Aspen. Nikt się nie rusza. Wyczekują mojej odpowiedzi. Spodziewają się, że przerażona im przytaknę. Wiem, że za mną znajduje się tunel. Mój wzrok czujnie bada ich twarze. Wypatruje reakcji. ''No, Mav! Lepszej okazji możesz nie dostać''. Odwracam się najszybciej jak potrafię i biegnę tunelem w górę. Do Coltona. Do Len. Muszę stąd uciec, szybko. Nie oglądam się. Obym się nie zgubiła w tym labiryncie...


P.O.V. Ben


-Biegnij za nią. Przytargaj pod Brame. Ważne są tylko jej oczy. Jak ci się uda wyłącz dostęp tej dzieciarni do dolnych skrzydeł.  Nikt nam nie przeszkodzi. Wiesz, czym blokować dolne kondygnacje.. tak jak ci mówiłem...- to mówiąc kiwam głową wskazując na tunel, a Aspen biegiem rusza za blondynką. Odwracam się i wchodzę w lewy tunel. Ta mała gówniara jak zawsze musi zrobić show. I to przed samą metą. Jestem tak blisko, żeby wydostać się z tego grajdoła.. ona tego nie zniszczy. Jej rodzina... najwidoczniej egoizm mają we krwi. Wchodzę w ostatni korytarz. Jest najdłuższy. Najbardziej czysty. Widzę już czarny metal. Świeci się tak jak zawsze. Niezniszczalny kamień, którego nic nie dało rady by ruszyć. ''Oj Mary.. Mogłaś zostać w tym swoim bunkrze, a ty pognałaś ratować córki, synalka i ukochanego. Kolejny przykład, że miłość zawsze niszczy wszystko. Przyciąga cie magicznie do siebie. Wprowadza w euforie. Odurzenie. Potem tylko pęka jak bańka mydlana pozostawiając ból i cierpienie. Jak narkotyk. W sumie nie dostałaś niczego na co byś nie zasłużyła. Pomiatanie ludźmi przychodziło ci najlepiej i spójrz: twój mąż, syn i córka są martwi. Druga również za niedługo dołączy do kolekcji. Ty sama gryziesz piach, a ja? ''Nic nie warty woźny'' Żyje. I będę żył. Przewrotność losu jest nieokiełznana. '' Dochodzę do celu. Stoję przed ogromną, okrągłą bramą wykonaną z adamantiuim. Niezniszczalnego kamienia. Do 2078r. uznawali go za fikcyjny, a okazał się być prawdziwym. Ten ma barwę czerni. Błyszczy się jakby obsypany brokatem. Jakby był drzwiami do wszechświata, a nie do pomieszczenia usłanego najtajniejszymi informacjami M.B. Labs. Zbliżam się do metalu. Dotykam go, a po moim ciele biegnie dreszcz. Jest zimny. Elektryzujący. Jakby niósł w sobie wspomnienia każdego człowieka. Moje również pojawiają się znikąd. Za nim znajduje się klucz do mojej wolności. Bezpiecznego świata. Arki. Receptura E-27. Uśmiecham się i.... dostaje w głowę tracąc przytomność.


P.O.V. Colton


Z nienawiścią patrzę na bezwładne ciało potwora, który 10 lat temu zniszczył mi życie. Chwytam jego dłonie i wiąże sznurkami, które znajdują się w mojej torbie. Wiedziałem, że ta kreatura coś knuje. Wyciągam z jego kieszeni noże, pistolet, strzykawkę?! Siadam naprzeciw i czekam. Zaraz się obudzisz, a wtedy zaczniemy to po co tu przylazłem. Już za chwilę poczujesz wszystkie rodzaje bólu jakie czuje osierocony 8 latek... No Benny... Jeszcze się wyśpisz. Obiecuje...


P.O.V. Mavis


Nie wiem czy biegnie za mną Ben czy Aspen. Boje się, że ten pierwszy. Jest silniejszy, a teraz wiem że mnie przeraża. Słyszę jednak cichy bieg. Delikatny i skoczny. Mijam najróżniejsze drzwi, przejścia. Byłam tu! Musze znać te korytarze. Muszę wiedzieć, gdzie się schować. Nie wiem. Oddycham ciężko, bo ciągle wybieram przejścia biegnące pod górę. Długo tak nie pobiegnę. Postać za mną nie sapie. Denerwuje mnie to, bo ja ledwo oddycham. Zaraz nie będę miała siły biec. Skręcam. Muszę się gdzieś schować. Cholera gdzie? W co ja się wpakowałam. Strach napędza moje ciało. Uciekam przed człowiekiem. Boje się go bardziej niż muta. Colton... gdzie jest Colton?! Nie mogę dalej biec. Nie dobiegnę na górę. Szybko, gwałtownie skręcam w lewo i biegnę najszybciej jak potrafię do pierwszych drzwi. Wbiegam do jakiegoś obszernego pomieszczenia z nadzieją, że mój oprawca nie zauważył tego. Przede mną znajdują się rzędy białych regałów na książki. Po mojej prawej i lewej jest łącznie 4 biurka. Tylko na dwóch stoją komputery. Z jednego urządzenie spadło i rozbiło się na najmniejsze kawałki, a drugi zapewne go nie posiadał. Ściany są białe. Takie same jak na korytarzach. Podłoga również niczym się nie różni. Jest na niej pełno kości, krwi, książek i stosów papieru. Mijam to wszystko z gracją i nadzieją nie zdeptania szczątek. Biegnę do końca, aż pod ścianę i chowam się za jednym z regałów. Kucam. Reguluje głośny oddech. Moje nogi się trzęsą. Mrugam jak szalona. Rozglądam się w prawo, lewo. Z przerażenia prawie się nie przewracam. Koło mnie oparty o regał leży trup. Nie chce nawet na niego patrzeć. Odwracam wzrok i stwierdzam, że nie ma stąd innego wyjścia. Sięgam do paska. Nie mam pistoletu. Cholera jak to możliwe?!


''W razie czego..warto mieć broń...''


O nie, nie, nie... ta żmija mi go zabrała. Wyciągnęła go.. Czuje jak moje serce przyspiesza. Nie mogę być w takiej sytuacji bezbronna. Przełykam gorączkowo ślinę. Zaczynam się pocić. Chwileczkę! Sięgam do swojego buta. Wyciągam z niego niewielki nóż. Podnoszę go na wysokość oczu i przyglądam się narzędziu jakby było cudem świata. Moje ręce się trzęsą. Opuszczam broń, kiedy do pokoju z hukiem ktoś wpada. Drzwi, które uprzednio cicho zamknęłam, teraz mogły wylecieć z zawiasów. To musi być Ben. Czyli jestem w ciemnej dupie. Proszę nie.. Czuje się jak główna bohaterka horroru...


-Mavis..- słyszę żeński, przedłużony, nawołujący głos i odczuwam natychmiastową ulgę. Jednak dalej się boje. Nie chce jej skrzywdzić, a ona z pewnością ma taki plan wobec mnie. Co jak dojdzie do walki? Raczej nikt normalny nie chce bić się z kimś na noże. Bądź... ona ma mój pistolet... -... gdzie jesteś Mav?- dziewczyna przeciąga każde słowo, jakby nawoływała dziecko. Moje serce chce mi wyskoczyć z piersi. Boje się, że blondynka je usłyszy.- Mavy, wiem że tu jesteś.. wychodź..- słyszę jak dziewczyna zaczyna poruszać się po pomieszczeniu. Odchodzi od drzwi. Odwracam się i spoglądam zza regału by ocenić sytuacje. Widzę tylko niknącą, blond czuprynę. Droga do drzwi jest wolna. Z pozorów. Muszę się tam dostać...- Chcesz się bawić w chowanego?- słowa dziewczyny niosą się mrożącym krew w żyłach echem po pomieszczeniu. Powoli wstaje i starając się nie zrobić najmniejszego hałasu ruszam w stronę drzwi.- No dobrze.. to ja licze..- jej głos się oddala. Wiem, że jest teraz po drugiej stronie regału. Na równi ze mną.


-Raz...- idąc w półprzysiadzie zbliżam się do końca pierwszego regału.-dwa...- już prawie. Znajdujemy się po przekątnej. Zaraz wyjdzie z drugiej strony, a ja do przejścia mam jeszcze jedną długość regału. Muszę szybko się schować.- Trzy!- szybki krzyk dziewczyny działa na mnie jak alarm. Odskakuje w jednej sekundzie na stronę, którą chwile temu szła Aspen. Padają trzy wystrzały. Dokładnie w miejsce, gdzie chwile temu szłam. Kucam i zasłaniam sobie uszy.'' Jedna długość regału i rozgrzewaj łydki, Mav''.


-Ups... zniszczyłam książki twojej mamusi.. chyba się nie pogniewa? Chyba już nie może, prawda?!- głos dziewczyny mnie stresuje. Jednak jest sygnalizatorem, gdzie ta się obecnie znajduje. Boje się dalej, że zaraz pojawi się za mną. Pada kolejna serio wystrzałów. Są kawałek ode mnie. Ostatnia długość. Niestety. Następuje na kawałek starej kości. Czyjejś kości i ją kruszę. Cichy i pojedynczy odgłos złamania rozchodzi się po całym pokoju jakbym włączyła na maxa radio. Przyspieszam dochodząc do końca regału. Wydostać się stąd, szybko... Nic już nie słyszę... Aspen nic nie mówi. Widzę otwarte drzwi. Po skosie, jakieś 4 metry. Rozglądam się, czy aby na pewno teren jest czysto. Wybiegam i... nie dobiegam 3 metra, a ktoś się na mnie rzuca. Wywraca mnie na ziemie i siada na mnie. Oddycham ciężko i staram się zepchnąć napastnika biodrami. Niestety, nie udaje mi się to. Co więcej. Moje ręce zostają przygwożdżone do ziemi w taki sposób, że wiem już teraz- nie ucieknę. Sapię ciężko i patrzę na twarz siedzącej na mnie Aspen. Uśmiecha się parszywie.

-Mam cię...



P.O.V. Lenvy


Idziemy tym samym korytarzem co chwile temu Ben. Piętro było czyste. Tylko kości, porozrzucane umowy, krew, smród. Nic ważnego, nic żywego. Wyższe piętra są niestabilne. Mogą się w każdej chwili zawalić. Postanowiliśmy na nie nie wchodzić.


- Hej patrzcie!- mówi po chwili Holden i wskazuje na trzy ogromne gabloty. Logan zdaje się być średnio zainteresowany, ale ja podchodzę natychmiast pod wskazany obiekt.


-Pracownicy...- czytam lekko zamazany napis.


-To mama Mavis..- mówi blondyn i wskazuje na szczytującą postać. Blondynka o zielonych oczach. Wyraźnie widocznych na zdjęciu. Lekko zamazana przez brudną szybę.


-Wygląda jak nasza Mav..- mówię oczarowana urodą matki dziewczyny. Delikatne rysy twarzy. Uroczy nosek. Usta, które nie są sztucznie wypełniane, ani wąskie jak kreska. Idealnie wyśrodkowane. Ciemne brwi. Lekki uśmiech.


-Patrz ilu miała ludzi pod sobą..- mówi Holden śledząc każdą postać i czytając na głos jej tytuł. ''Doktor, doktor, doktor habilitowany, inżynier, inżynier, doktor, sekretarz generalny, sekretarz, kierownik...''


-Spójrzcie na to!- mówi nagle mało entuzjastycznie, ale bardziej żywo niż zwykle Logan. Holden podchodzi w stronę chłopaka od razu. Ja jednak pozostaje przy tablicy z pracownikami. Jest ogromna. Lekko przybrudzona z dołu krwią, mazią, kurzem. Ostatnie zdjęcia są prawie niewidoczne.


-Spójrz.. rozpiska budynków..- mówi Logan i przedstawia Holdenowi rzut obiektu.


-Pierwsze piętro jest malutkie w porównaniu do podziemnych pomieszczeń.


-4 długości w dół...- mówi zafascynowany Logan. W tym czasie kucam przy gablocie i oglądam najniższej usytuowane linie pracowników. Sprzątaczki, śmieciarze...


-A to?- pyta Holden i wskazuje na 4 ciągnące się aż do krawędzi gabloty, najniższe tunele.


-Ciągną się jakby... do końca.. i dalej..- mówi Logan, a w jego głosie słyszalna jest konsternacja. Zaczynam zdrapywać paznokciami zaschniętą na kamień krew z szyby gabloty. Coś przykuwa moją uwagę. Chce się dostać do tej informacji.-Łączenie.. W.. Washing.. ton.. Washington.- mówi zdumiony chłopak. Patrzę i nie mogę uwierzyć. W najniższej linii gabloty, za warstwą krwi i brudu znajduje się wizerunek, imię i nazwisko osoby, którą świetnie znam...


-Ben...- szepczę, a w moją stronę zbliża się Holden.


-Co jest Len?- pyta zdumiony moim nagłym osłupieniem.


-Ben!- mówię i wskazuje dalej słabo widoczne zdjęcie przywódcy naszej grupy.- Pracował tu, jako... śmieciarz...


-I co w związku z tym?- pyta zdumiony blondyn. Sama nie wiem co, ale coś mi tu nie gra. Nie wierzę w dobrą wole Bena od incydentu w przesmyku. Te dwie ściany.. Ten statek kosmiczny... On je rozkruszył... TO OBCY uratowali nas wtedy zasypując przesmyk. Ben to widział i się nie przyznał. Wiedział dużo o zwyczajach mutów. ''Boją się wody''. Wiedział jak powstrzymać harpio-podobne istoty w Cortez. ''Gwizdek!''. Prowadzi nas tu. Kryje obcych. Zna laboratorium. Pracował tu. Zabrał Mav, córkę wynalazczyni E-27. Czego chcą kosmici? E-27... On chce...


-Cholera....- łapię się za głowę i nic nie wyjaśniając patrzę przerażona w oczy Holdena.


-Gdzie jest Colton?- pyta nagle Logan. Chłopak rozgląda się po białym korytarzu, ale raczej nie ma opcji że przegapiłby 190 cm bruneta w tak jasnych wnętrzach.


-Len?- pyta nerwowo Holden. Już chce mu wszystko wyjaśnić, gdy do moich uszu dobiega paraliżujący dźwięk. 3 wystrzały...



P.O.V. Mavis


-Dlaczego to robisz?!- sapię zmęczona wyrywaniem się. Patrzę w triumfujące oczy Aspen. Dziewczyna jest teraz bardzo pewna siebie.


-A dlaczego nie miałabym?


-Ben zawsze tobą pomiatał! Co było w Cortez? Ty mu i tak to wybaczasz i jak potulny piesek lecisz na jego rozkaz. Nigdy nie liczył się z twoim zdaniem...


-..Liczył się.. do momentu twojego pojawienia się w naszym życiu.- dziewczyna jest wściekła. Wściekła i smutna. Aż mi jej żal.


-To nie moja wina!


-Twoja! Gdybyś wtedy zdechła byłoby inaczej, ale nie!- dziewczyna zaczyna krzyczeć i schodzi ze mnie. Nie podnoszę się jednak. Patrzę na nią przerażona.- Biedna Mav musiała się wypierdolić w błoto... Oto cały twój problem! Jesteś księżniczką! Nigdy nie umiałaś sobie sama z niczym poradzić. Ja wręcz odwrotnie! Dlatego dzisiaj triumfuje, a ty leżysz na glebie. Bo bez pomocy nigdy nie dasz sobie rady.. – patrzę na chodzącą w kółko dziewczynę. Muszę zyskać na czasie. Jakoś ją zająć...- Zawsze byłaś dla niego jak oczko w głowie. Przepchnęłaś mnie.. Nie wiedziałam całe moje życie czemu wybierał ciebie ponad mnie... Obcą gówniarę.. teraz, kiedy znam prawdę i cel naszej wyprawy rozumiem. Byłaś mu po prostu potrzebna...- Rozglądam się po otoczeniu, ale ani kości, ani książki nie powalą blondynki. Kości! Popiół! Udając, że wstaje chwytam garść prochu, który jest zapewne czyimiś szczątkami. Być może to skruszony tynk.. Nie wiem, nie znam się. Jest go jednak pełno na dywanie, więc korzystam.


-Co chcesz ze mną zrobić?- pytam do odwróconej tyłem Aspen. Biorę zamach i czekam aż się odwróci.


-To co mi rozkazano. Przytargam cie za kłaki do bramy. Otworzysz ją. My z tatą zrobimy wymianę, a ciebie... może ONI się nad tobą zlitują.- Już ma się odwracać. Ściskam mocniej proch, który i tak się wysypuje. Czekam. Czekam...


-Nie próbuj.- dziewczyna w mgnieniu oka celuje we mnie z mojego pistoletu. Powoli przekręca głowę i patrzy na mnie obojętnym, martwym wzrokiem...- Wyrzuć to.- wole nie ryzykować. A więc to koniec tak? Jednak sama sobie nie umiem poradzić..


-Skoro i tak nic mnie nie uratuje to wiesz co..- zaczynam pełna nienawiści. Jak nigdy dotąd.- Jesteś głupia. Jesteś po prostu kretynką. Kiedyś było mi cie żal.. nawet ostatnio. Tylko jak można żałować osoby, która lubi cierpieć..- blondynka parska na te słowa, ale wiem że ją dotknęły.-.. Wiesz co ci powiem... Nie wiem po co wam dostęp do tej durnej komory.. Nie mam bladego pojęcia. Ale jedno jest pewne.. Pomożesz Benowi zdobyć co pragnie i jak tylko dostanie to w swoje łapska pójdziesz w odstawkę.


-Nie prawda!- krzyczy dziewczyna wyglądając na coraz bardziej wściekłą.


- Dla niego nie będziesz się nigdy liczyć...


-Zamknij się!


-...bo czy ja jestem czy mnie nie ma.. jego jedynym priorytetem jest on sam. To nigdy nie będziesz ty Aspen!- krzyczę i robię krok w stronę roztrzęsionej dziewczyny. Wygląda jakby się miała zaraz rozpłakać. – Niech to do ciebie w końcu dojdzie. ON CIE NIE KOCHA!


-ZAMKNIJ SIĘ!- nie wiem sama kiedy. Blondynka ciągnie za spust, a kula ... kula nie wylatuje. Słychać tylko cichy pstryczek. Brak naboi. Kretynka wystrzelała wszystko na półki. Obydwie patrzymy na siebie przerażone. Ja, że faktycznie by do mnie strzeliła, a ona że broń nie wypaliła. To moja szansa! Chce już uciekać, gdy dziewczyna rzuca się na mnie z pięściami krzycząc. Przewraca mnie i zaczynamy się turlać szamocząc. Powoli zaczynam obierać się cała w prochu. Kruszymy naszym ciężarem stare kości. Blondynka ciągnie mnie za włosy, a ja w tym czasie uderzam ją z łokcia prosto w brzuch. Na chwilę mnie wypuszcza. Jestem wściekła. Podchodzę do niej i kopie z całej siły w plecy. Dziewczyna po tym kopniaku jednak szybko wstaje. W końcu to plecy, a nie brzuch... Chwyta mnie za gardło i popycha na pobliskie biurko. Zaczyna dusić wystawiając przy tym zęby. Staram się dosięgnąć klawiatury. Zaczyna brakować mi powietrza.


-W zasadzie potrzebujemy tylko twoich oczu...- warczy mi w twarz i dostaje z całej siły klawiaturą w głowę. Odrzuca ją to na chwilę, a ja w tym czasie wyciągam ponownie scyzoryk z buta... no prawie. Aspen ponownie na mnie szarżuje, wywraca mnie i nabija moje ramie na kość. Ostrą i wystającą. Wydaję z siebie głuchy krzyk przepełniony bólem. Dziewczyna brutalnie pcha mnie coraz głębiej, ale odwijam się na nią nożem i przecinam jej twarz. Wciągam kość z ramienia, która na szczęście nie zdążyła wbić się za głęboko. Krzyczę przy tym straszliwie i nie wątpię, że słychać mnie na powierzchni. Rzucam kawałkiem ludzkiego ciała w dziewczynę, ale tej już tam nie ma. Rozglądam się w koło. Gdzie ta suka uciekła?! Jestem wściekła. Nabiła mnie ludzką kość. Cisza. Podejrzana cisza.


-Słodkich snów.- to ostatnie co słyszę, bo dostaje czymś twardym w głowę i trace przytomność.


P.O.V. Colton


Jego krzyk jest najsłodszą melodią dla moich uszu. Złamałem mu już nogę. Jego twarz jest prawie cała spuchnięta. Leży w kałuży własnej krwi, oparty o ścianę. Jego ręce są mocno związane moimi linami. Nóg nie mam po co wiązać. Z jedną nie ucieknie.


-Ty sukinsy...


-A-A-A..- mówię i chwytam mężczyznę za brodę.- Nie waż się..


-Czego chcesz?- ma chrypę. Pluje krwią. W końcu. Nie wiedziałem nawet, że sprawi mi to tyle radości. Satysfakcji. Moja nienawiść rośnie z każdą chwilą tortur nad tym potworem.


-Chce tylko jednego..- mówię i uśmiecham się do niego parszywie kucając. Patrzę w jego prawie niewidoczne oczy. Schowane, pod gulami spuchniętej twarzy.- Twojej śmierci.- pluje mu w twarz. I nie odsuwam się ani na centymetr. Nie boje się, że mnie uderzy. Teraz... oddam mu dziesięć razy mocniej, bo jestem w stanie. On nie...


-Nie boisz się o swoją ukochaną...? Moja córka potrafi być brutalna.- zmienia temat spuszczając głowę.


-Mavis?- Wstaje i cofam się kilka kroków. Odwracam się do mężczyzny plecami. Nie może widzieć teraz mojej twarzy. Martwię się o nią, ale wierzę że sobie poradzi. W końcu to ona przeciw Aspen. Na pewno Mav da sobie radę. Musi. Wiem, że powinienem jej pomóc. Wiem to. Tyle tylko, że nie mogę. W końcu go mam. Po to żyłem. Muszę to teraz zakończyć. Lepszej okazji mieć nie będę. Ona musi sama sobie poradzić. W końcu jest silna. W końcu to Mavis... Znów przybieram uśmiech pewnego siebie zabójcy.- Bardziej martwiłbym się o Aspen.- Na te słowa Ben parska śmiechem. Przynajmniej czymś co brzmi podobnie. Spluwa krwią tuż pod moje nogi. Niby nie specjalnie. Niby.


-Wiesz..- zaczyna kaszleć, a jego brodę zalewa strużka krwi.- Aspen potrafi być przygłupia, przyznaje...- milknie, a ja chce ponownie mu rozwalić twarz. Jakby było co rozwalać. Jak może tak wypowiadać się o własnej córce?-... ale ma swoje jaja.- zaczyna się do mnie uśmiechać co wprawia mnie w stan irytacji. Podchodzę do niego z podobnym uśmiechem i kopie go z całej siły w twarz. Wygląda jakby stracił przytomność. Wiem jednak, że tylko zwiesił głowę. Nie będziemy sobie śmieszkować jak starzy kumple...


-To prawie jak ty. Tylko ty tego drugiego możesz nie mieć...


-O co ci cc..chodzi?- pyta katowany mężczyzna, a w jego głosie da się wyczuć nutkę przerażenia.


-O co? Nie pamiętasz?- pytam i zbliżam się do twarzy mężczyzny na bardzo małą odległość. Zapewne czuje mój oddech na twarzy.- Oczywiście, że nie.. Po co miałbyś to pamiętać?- parskam, ale się nie odsuwam. Przyglądam się jego zdumionej twarzy, która wyczekuje wyjaśnień. Która nie wie, naprawdę nie ma pojęcia, za co teraz obrywa.- 10 lat Ben. 10 pieprzonych lat cie szukałem. Bo wiesz co zrobiłeś 10 lat temu? Wiesz? Hę?- moja pięść zatrzymuje się na policzku mężczyzny, a ten syczy z bólu. Wywraca się na bok i leży w bezruchu. Na dźwięk jego jęku uśmiecham się radośnie. Chwytam go za ramiona i brutalnie przywracam do pozycji siedzącej. Nie zważam na złamaną nogę, na opuchniętą twarz, na wykręcony nadgarstek. Mam to w dupie. Wiem, że cierpi. O to tu chodzi.– 10 lat temu zgwałciłeś i zabiłeś moją matkę. Na moich oczach.- mówię bez ogródek i dłuższych wstępów. Wygląda na zdumionego. Nie pamięta.- Nie kojarzysz? Czarnowłosa, piękna, pełna życia. Stare magazyny w Pheonix? Dzień ostateczny? Przypomnę ci.- to mówiąc wyciągam scyzoryk i zaczynam rozcinać jego policzek. Powoli i głęboko. Mężczyzna krzyczy, błagalnie, przeraźliwie. Wyraża okropny ból. Gówno mnie jego ból. Żywię się nim. Zaczynam od czoła i okręgiem kończę na brodzie.- Posiekałeś jej twarz! Zgwałciłeś ją, a potem zabiłeś dźgając jakimś nożykiem. I dlaczego to zrobiłeś? HE? DLACZEGO?- wymierzam kolejny cios. Ben jednak się już nie wywraca.


-Ja..- jego oczy zaczynają świecić. Jakby kalkulował. Robił rachunek sumienia. O ile w ogóle ma sumienie.


-Jak możesz tego nie pamiętać ty zwyrodnialcu?! Zgwałciłeś, okaleczyłeś i zabiłeś ją! PO CO TO ZROBIŁEŚ? Osierociłeś mnie! Skazałeś na 10 lat tułaczki. Sam musiałem sobie radzić! 10 lat samotnych uników przed łapskami śmierci.- ponownie przecinam mu jego twarz. W innym miejscu. Szybkie i płytkie cięcie. Wypływa z niego strumyk krwi. Podobnie jak z poprzedniego. Twarz mężczyzny robi się czerwona. Jego oczy nikną.- Schowała mnie przed tobą, a sama nie zdążyła! Chcieliśmy tylko zabrać jedzenie. TYLKO TYLE! Zabiłeś ją!


-Była apokalipsa... ja.. ja myślałem, że to koniec.. byłem.. nie byłem sobą. Sam nie wiem co się ze mną działo. Moja żona wtedy umarła. Byłem w takim amoku.. Ja..


-Gówno mnie to teraz obchodzi. Zabiłeś ją w najgorszy możliwy sposób. Teraz zginiesz tak samo. 14 pchnięć.. zacznij liczyć...- mówię i chce wbić nóż prosto w brzuch mężczyzny, gdy na cały budynek roznosi się głośny komunikat. Podnoszę się i spoglądam ze zdumieniem w górę. Szukam źródła odgłosu.


Uwaga personel. Dolne skrzydła zostają zamknięte. Proszę o bezzwłoczne opuszczenie dolnych kondygnacji. Powtarzam. Dolne skrzydła zostają zamknięte. Proszę o bezzwłoczne opuszczenie dolnych kondygnacji.


-Co do...- zaczynam, ale przerywa mi sapiący Ben. Spoglądam na niego zdumiony. Chwile temu nawet zdawał się wyrażać skruchę. Ten człowiek nie wie co to skrucha. Na jego twarzy panuje triumfalny wyraz. Za grosz poczucia winy..


-No..- mówi, a ja czuje odrazę.- Aspen wygrała...





Jest i mój kolos :D tak więc zostaje nam maksymalnie (dopiero teraz) 2-3 rozdziały i koniec :D Mam nadzieje, że pierwsza część się wam podobała. Dziękuje za gwiazdki i komentarze. 

Do następnego ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top